Nordic walking – Jarnołtówek 2018

Decyzję o spędzeniu kilku dni w Jarnołtówku podjęliśmy zupełnie spontanicznie. Zwłaszcza, że jeszcze nigdy tam nie byliśmy.
Góry Opawskie nie są wysokie i zajmują niewielki obszar. Wciśnięte między Karkonosze a Beskidy, jako region turystyczny pozostają w ich cieniu, ludzi jakby tu mniej – co nas akurat specjalnie nie zmartwiło. Fajna kwatera, z aneksem kuchennym, bardzo miła właścicielka. No i ta błoga, błoga cisza. Wszystko, co lubimy.
Nasza pierwsza wyprawa na kijach niezbyt się udała. Chcieliśmy dotrzeć do Żabiego Oczka, miejsca, gdzie wg legendy znaleziono olbrzymią bryłę złota, co zresztą znalazca przepłacił życiem. Poszliśmy wg wskazań gminnego drogowskazu, minęliśmy parę domów i znaleźliśmy się na jakiejś zarośniętej miedzy. Zero szlaku, zero kolejnych drogowskazów… Doszliśmy w końcu do jakiejś drogi, gdzie zaniepokoiły nas tablice ostrzegawcze o odbywających się tu detonacjach, odstrzałach – nie wiedzieliśmy do końca, czy dzików, czy turystów. Zaryzykowaliśmy jednak i poszli dalej, aż w końcu doszliśmy do jakiejś kopalni kruszywa – zakurzony teren, jakieś hale (bynajmniej nie górskie), zwałowiska, portiernia z wojowniczo wyglądającym strażnikiem w środku. Para dziwaków na kijach jednak nie wzbudziła jego czujności, bo nawet nie odbezpieczył rewolweru. Tak spostponowani, zawróciliśmy. Znaleźliśmy jednak drobne pocieszenie w postaci jeżyn, rekompensatę za nasz trud i przebytą traumę.
Następny wypad okazał się już bardziej udany. Piekiełko. Ale bez tych wszystkich rogatych jegomościów… Nieczynne wyrobisko, bodajże łupków.
Ze względu na upał i duchotę wyruszyliśmy dość wcześnie rano, a i tak najcieplej było, gdy szliśmy przez Jarnołtówek. Jeszcze tylko kawałek asfaltem, ale już w cieniu, bita droga i wreszcie szlak. Bardzo mocno zacieniony, wiodący przez las.
Nasilający się skwar był zupełnie nieodczuwalny, w pewnej chwili ogarnął nas nawet lekki chłód. Bardzo dobra trasa na upalne dni… Z Piekiełka pomaszerowaliśmy dziarskim krokiem, gdzieś w stronę Gwarkowej Perci, zdobywając po drodze Bukową Górę. Wyruszając na spacer nie mieliśmy specjalnie pojęcia, że taka góra w ogóle istnieje. Skoro jednak ją zdobyliśmy… Trzeba było uwiecznić przynajmniej jednego z Wielkich Zdobywców (drugi jest średnio fotogeniczny).
Rozochoceni powrotem z piekła, pardon, Piekiełka, a także zdobyciem Bukowej Góry – postanowiliśmy wzbić się na lokalne wyżyny, to znaczy Biskupią Kopę (890 m n.p.m.), najwyższy szczyt w okolicy. Czyli w sam raz dla takich turystów, jak my. Mimo, że trasa nie należała do trudnych – trochę się obawialiśmy. Przede wszystkim zachowania kręgosłupa Eli (zalecano jej ostrożność także w łażeniu po górach), no i naszych kijków. Czy okażą się przydatne, czy wytrzymają? Wszak nie są przewidziane do trekkingu w górach. Trasę o długości ok. 15 km Ela pokonała bardzo dzielnie i sprawnie, kije również wytrzymały. Powiedzmy jednak szczerze, szlak na Kopę bardziej przypominał leśną ścieżkę lub polną drogę. I dobrze.
Kamienie – namiastka piargu – pojawiły się dopiero na ostatnim podejściu przed Domem Turysty, gdzie czekała na nas wyborna jajecznica z, o dziwo, ciemnym pieczywem (mieli!) oraz panorama Gór Opawskich.
Odpocząwszy chwilę, pokrzepiony śniadankiem Dyrektor Artystyczny naszej grupy wspinaczkowej podjął decyzję o przypuszczeniu szturmu na szczyt i , nie czekając na demokratyczne głosowanie, pomknął samotrzeć w górę.
Przed ostatecznym atakiem przeprowadziliśmy mały trening wspinaczkowy,


włażąc na pniaczek, a potem ćwicząc pozy zdobywcy i spoglądanie w dół, ku przepaściom…
No i wreszcie wierzchołek, a na nim wieża widokowa, której budowniczowie, z sobie wiadomych powodów nadali kształt, przypominający latarnię morską. Czyżby subtelna metafora? Może wyraz metafizycznej miłości, albo tęsknoty górala za morskimi falami? (Albo wczasami pracowniczymi w Kołobrzegu?) Trudno wyrokować…
Zakończywszy te filozoficzne rozważania, postanowiliśmy wracać. Nie lubimy chodzić po własnych śladach, wiec wybraliśmy inną trasę, szlak czerwony. Miał nas zaprowadzić do Pokrzywnej, a zaprowadził w pobliskie krzaki. Konsternacja. Gdy ochłonęliśmy, postanowiliśmy zrezygnować, bo wyglądał na mało uczęszczany. Więc nawet, gdyby udało nam się go w końcu odnaleźć, mogłaby nas na nim spotkać niejedna, nie zawsze miła niespodzianka… Chcąc nie chcąc poszliśmy więc własnym tropem. Ale niedługo. Udało się zmienić trasę i odbić na Przełęcz Mokrą (Przełęcz pod Kopą) oraz  Cichą Dolinę.
Otoczyła nas sieć strumieni, większych, mniejszych, wijących się i spływających prostopadle do zbocza.  Szemrzących, szepczących… Prawdziwa kaskada szumów, poszumów, symfonia wręcz. Płynęły wzdłuż ścieżki i po niej, czasem ją przecinały…Niesamowite.
Chyba właśnie to miejsce jest związane z legendą o założeniu Jarnołtówka. W czasach jeszcze dawniejszych niż zamierzchłe zamieszkiwał  tu Jednorożec, stwór bynajmniej wcale nie niewinny i dobroduszny, jak te znane z historii o Harrym Potterze (wg niektórych złośliwców Chorym Portierze). Dzisiaj być może powiedzielibyśmy, że Jednorożec był obrońcą środowiska naturalnego. Przed cywilizacją. I to obrońcą skutecznym. Nielicznych kandydatów na osadników, którzy odważyli się wejść do jego lasów zabijał i chyba zjadał, bo ginęli bez wieści. Jednak pewnego dnia niechcący zaplątał się w zarośla i tak go znaleźli kolejni śmiałkowie, chcący się w tym miejscu osiedlić. Znaleźli i ubili. Jarnołtówek zaczął się rozwijać, mniej więcej od czasów średniowiecza stając się znanym ośrodkiem wydobycia złota, zaś Jednorożec pozostał jedynie w jego herbie.
Jarnołtówek to dobre miejsce aktywnego wypoczynku dla początkujących piechurów, czy rodzin z dziećmi. Trasy spacerowe usytuowane w jego pobliżu generalnie nie wymagają jakiejś superkondycji, ani zdolności ekwilibrystycznych, ani zapału do pokonywania przeszkód terenowych.
Infrastruktura Jarnołtówka niejako prowokuje do spacerów po górach. Drogi, zarówno dojazdowe, jak i te w samej miejscowości są dość kręte i wąskie. Z poboczami i chodnikami też bywa różnie… Innymi słowy, z pewnością przyjemniej iść trochę w górę, niż maszerować szosą, oglądając się co chwila, czy czasem nie nadjeżdża jakiś pojazd zmechanizowany.
Tym niemniej nie przeszkadzało nam to na tyle, by nie zaplanować ponownego przyjazdu. Najpóźniej w maju przyszłego roku.