Przygotowania do diety -pieczywo w skali przemysłowej

Za ważny powód przeprowadzania diety odchudzającej uchodzi pieczywo. Pokutuje opinia, że potrafi nieźle dodać człowiekowi ciała. Przede wszystkim to białe, pulchne, chrupiące, którego zapach wita w piekarniach lub marketowych stoiskach piekarniczych…
I tylko czasem dziwimy się, że tak ładnie rośniemy w siłę (zwłaszcza w okolicach brzucha), a pieczywo tak smaczne, pachnące i smakowite, gdy jeszcze ciepłe – już następnego dnia staje się, jakąś taką gliniastą lub trocinowatą materią, rozlatującą się w palcach i niespecjalnie smaczną… A po dalszych kilku dniach zieleni się, niczym majowa łąka…
Po blisko 4 latach zwracania bacznej uwagi na rodzaj i źródło pochodzenia zjadanego pieczywa, możemy jedynie potwierdzić, iż taka skrupulatność ma w zdrowszym nieco odżywianiu niebagatelne znaczenie. Obecnie, mimo że chleb spożywamy częściej niż dawniej i zjadamy go więcej –  jakoś trzymamy linię. Fakt, nasze pieczywo musi być ciemne, na zakwasie i – przede wszystkim nie może pochodzić z tzw. „produkcji masowej”, powszechnie dostępnej zwłaszcza w marketach.
Zresztą,  już sama receptura pieczywa  produkowanego masowo nie zachęca specjalnie do jedzenia:

mąka pszenna
(z tzw. pszenicy chlebowej; zawiera duże ilości glutenu)
sprawia, że ciasto łatwiej i piękniej wyrasta
mąka ziemniaczananadaje ciastu odpowiednią teksturę i spoistość
suche drożdże
spulchniaczepoczciwe "polepszacze" np. E330, E322
wybielacze (np. z mąki sojowej, E471, E300),
sztuczne kwasyprzyśpieszają fermentację, co raczej nie podnosi walorów prozdrowotnych pieczywa, jednak wydatnie obniża koszty wytwarzania; niestety, skracanie czasu fermentacji stało się już trwałą tendencją
konserwanty,
emulgatory,
środki zapobiegające pleśni
np. E-281, E-202; wydłużają okres pozornej świeżości, pojawiają się jednak głównie w pieczywie paczkowanym
sóldodawana chyba do smaku; miejmy nadzieję, że jest to sól kuchenna, a nie drogowa
karmel (opcjonalnie)dodawany, ażeby wytwór lepiej mógł udawać ciemne pieczywo; ponoć takich praktyk już się nie stosuje; zdaje się, że są zakazane

Często takie bułeczki maślane i kajzerki, czy mięciutkie, słodkie rogale tworzy się poprzez wypiekanie już gotowej, zamrożonej masy. Trudno wszak jednoznacznie wskazać, czy takie pieczywo jest bardziej szkodliwe. Opinie są podzielone. I naprawdę trudno ocenić, co jest rzetelną oceną, a co próbą ocieplenia wizerunku producenta i jego produktu. Z drugiej jednak strony można zauważyć całkiem złośliwie, że nawet kupując ciepły jeszcze chleb w prawdziwej piekarni tak naprawdę nie wiemy, czy piekarz miesił ciasto poprzedniej nocy, czy 2 tygodnie temu i przez ten czas przeleżało ono sobie w jakiejś przytulnej chłodni. Nie popadajmy w obłęd.
W każdym bądź razie najbardziej wartościowymi składnikami, w aspekcie znalezienia sobie powodu i odpowiednich przygotowań do diety są: gluten w mące chlebowej oraz mąka (skrobia) ziemniaczana, a także wszelkiej maści polepszacze.
Dzięki nim pulchniejszy jest nie tylko bochenek takiego smakowitego chlebusia  – konsument również.
Nie tylko ciasto jest bardziej puszyste – nasza tkanka tłuszczowa również.
Aż chce się jeść.
Takie są długofalowe efekty systematycznego spożywania  tegoż cudu nowoczesnej myśli piekarniczej. Doraźnie natomiast, możemy odczuwać zgagę, wzmożone pragnienie, cierpieć na wzdęcia , albo, przy braku szczęścia – na jeszcze coś gorszego…
Taki chlebuś łatwo rozpoznać – niestety grubo po fakcie. W hali marketu lub w piekarni wabi błyszczącą, gładką skórką, smakowitym zapachem.  Gdy jeszcze ciepły – jest przepyszny… Gorzej po kilku godzinach, a już dnia następnego… I jest to chłodna kalkulacja producenta. Po prostu trzeba pędzić po nowy bochenek…

Niestety, tego typu smakołyki zupełnie nie mieszczą się, naszym skromnym zdaniem w kanonach zdrowego odżywiania i zdecydowanie nie powinny być składnikami żadnej diety odchudzającej, a zwłaszcza diety cukrzycowej.

Powrót do:
Przygotowania do diety

Jego Dostojność Brzuch

To najpoważniejszy powód naszych odchudzań, główny aktor spektakli pod tytułem Moja dieta redukcyjna. Brzuch. Najtrudniejsze miejsce do odchudzenia. Krnąbrny, uparty, odporny na nasze wysiłki tak bardzo, że został wyodrębniony jako oddzielny problem odchudzania. Nadmiar brzusznej tkanki tłuszczowej doczekał się specjalistycznej nazwy zespołu MONW. Znany jest także jako swojska Oponka, zagadnienie na tyle istotne, że należy mu poświecić więcej uwagi.
Problem dotyczy, jak już wspomnieliśmy, coraz większej grupy, głównie panów – tendencje jednak się zmieniają, co niewątpliwie jest ciemną stroną równouprawnienia. Drastycznie obniża się także (podobnie jak w przypadku celulitu) granica wieku nosicieli Oponek.
Otyłość brzuszna. Aż do znudzenia wskazywana jako źródło naszych problemów z nadciśnieniem, wchłanianiem cukru, cholesterolem… Przyczyna  tzw. zespołu metabolicznego, który choć tajemniczy i niejasny – sam w sobie nie jest jeszcze chorobą , jest za to bardzo znaczącym krokiem ku miażdżycy i cukrzycy t2.  To na początek. Litania nieciekawych, hipotetycznych skutków przewlekłej Oponki jest znacznie dłuższa: większe ryzyko zawału serca oraz udaru mózgu, zwyrodnienia kręgosłupa, otłuszczenie narządów wewnętrznych, co z kolei może już być początkiem podróży ku nowotworom trzustki, wątroby, jelita grubego… Może Oponka to nie tylko mankament psychologiczno-estetyczny…
Dość już tych kasandrycznych wizji. Chyba lepiej, zamiast rozglądać się za wygodną dębową trumienką – poświęcić trochę czasu i energii na zwalczenie Oponki?Rzecz niepokojąca, można mieć całkiem szczupłą sylwetkę, wskaźnik BMI nie budzi zastrzeżeń nawet radykałów odchudzania ( a jest dla nich mniej więcej tym, czym Pytia delfijska dla starożytnych Greków, Absolut dla filozofów lub koneserów alkoholu etylowego, czy wreszcie  światło bramki dla tuzów komentatorki piłkarskiej), a jednak… W każdym razie dodatkowo uzasadnia konieczność używania centymetra krawieckiego, a także przeprowadzenie od czasu do czasu badania składu ciała. Badanie to wymaga wgramolenia się na machinę podobną zupełnie do wagi, oceniającą zawartość tłuszczu, wody i mięśni w naszym ciele. Całkowicie bezpieczne – jedynym zagrożeniem dla nas jest wynik, który nie zawsze może wprawić w dobry humor. Podobnie zresztą jak i wyniki pomiarów centymetrem, przeprowadzanych chcąc nie chcąc w talii. Jeśli nasz obwód jest mniejszy niż 80 cm (u mężczyzn 90) – można iść na pizzę lub zjeść  drobny torcik orzechowy.
Jeżeli mieścimy się między 80-87 cm (zaś u mężczyzn 90-94) – to mamy nadwagę, gdy jest równy lub przekroczy 88 cm (u mężczyzn 94) – to już jest red allert, otyłość brzuszna.
W takim wypadku nie zostaje nic innego, jak ograniczyć spożycie, a ponadto radośnie przywitać koleżanki i kolegów na siłowni, tudzież wiewiórki w parku. Niestety, takie są prawa rynku.

Nordic walking – Lubieszewo 2018

Przyjemne warunki do chodzenia. Piękna okolica, niewielu ludzi, stosunkowo mały ruch.
Mieliśmy jednak drobnego pecha. Upały, susza, więc leśne dukty nadmiernie zapiaszczone, o sypkim podłożu. Niezbyt przyjazne dla naszych kijów. A nakładek zmieniać to nam się nie chciało… Chodziliśmy zatem głównie drogami asfaltowymi, czasem tylko zapuszczając się w pola lub na leśne ścieżki.
Zazwyczaj skoro świt o poranku, bo później temperatury dawały już znać o sobie i przyjemniej było moczyć stroje kąpielowe w jeziorze Lubie, a następnie suszyć się w delikatnym cieniu, aż do kolejnego wejścia do wody. Jednak nie zaniedbywaliśmy marszów, starając się robić dziennie 5-10 km. I raczej nam się to udawało. Zazwyczaj poruszaliśmy się po którejś z trzech tras: w kierunku na Drawsko, Złocieniec lub wieś Zatonie.
Tak się jakoś dziwnie złożyło, że podczas pierwszego marszu do Zatonia nie zauważyliśmy celu naszej wyprawy. Niepostrzeżenie minęliśmy je i doszliśmy do Centrum Rekreacyjno-Wypoczynkowego „Polubie”, gdzie z niejakim zdumieniem odkryliśmy, że oto kończy się droga…
Niezła była trasa na Złocieniec. Sporo cienia. Chcieliśmy dojść przynajmniej do miejscowości Stawno ( c.a. 4 km), w okolicach której znajduje się cmentarz emigrantów estońskich. Jednak nie było nam to dane. Może więc w przyszłym roku.
Najbardziej widokową okazała się natomiast trasa do Błędna (tam i z powrotem coś ponad 4 km). Z lekkiego wzniesienia można napawać się widokiem jeziora Lubie i stwierdzić, że wcale nie jest ono takie małe (wszak jego obwód to ok. 40 km).
Droga w kierunku Drawska okazała się dość podstępna. Tuż za Lubieszewem stała się kręta, jak drogi do sławy, i na dodatek pod górkę. Łagodne wzniesienie, samochodem prawie niedostrzegalne, ciągnęło się i ciągnęło… Wprawdzie z pewnością nie należało do tych, które wyciskają siódme poty i powodują, że człowiek sapie jak lokomotywa parowa – jednak nogi troszkę się czuło. Doszliśmy do Linowna.
Czasem też przemieszczaliśmy się opłotkami Lubieszewa , poznając uroki architektury (np. barokowy kościół p.w. św. Kazimierza królewicza z XVIIw, bardzo ciekawy przykład pierwotnego, surowego baroku – bez kopuły, złoceń i pyzatych aniołków) i bruku – znane jeszcze z dzieciństwa „kocie łby” są dziś prawdziwym rarytasem.
Niejako przy okazji naszych wycieczek odkryliśmy, że w Lubieszewie pełno jest przydrożnych, bezpańskich drzewek owocowych, wcale nie zdziczałych. Chyba jakichś pozostałości sadów jeszcze z czasów przedwojennych. Jabłonie i śliwy wzbudzały stałe zainteresowanie części naszej grupy marszowej, która z właściwą sobie pomysłowością, w sposób niekonwencjonalny wykorzystała kije nordic walkingTo cenne odkrycie nieco zaburzało plan treningowy, powodując nieoczekiwane przerwy w marszu. Nie jesteśmy wszakże zawodowcami, więc z pewnością nie były niczym nagannym. A co było satysfakcji ze zdobyczy…
Cóż, ani spostrzegliśmy, jak minął tydzień… Jedziemy dalej. Pora pożegnać Pojezierze Drawskie…
Sądząc po błysku w oku Elżbiety zapewne powrócimy. Za rok.

Siłownie

Jak mało kto rozumiemy, że brzuszki noszone przed sobą zupełnie nie potęgują zapału sportowego, mogą za to potęgować wszelką do niego niechęć.  Niechęć wynikającą z obawy przed śmiesznością. Śmiesznością, czyli tak naprawdę przed czym? Spojrzeniem, głupawym, ironicznym uśmieszkiem lub jeszcze głupszym komentarzem?  Pewnie, pulchny jegomość w pstrokatym wdzianku podrygujący w plenerze może nawet wydać się komiczny, zależnie od stopnia poczucia humoru. Ale to już nie te czasy. Ludzie są bardziej tolerancyjni lub – jak kto woli, zbyt skupieni na sobie, żeby zwracać uwagę na innych… A nawet jeżeli zwrócą, to co? Na głupi komentarz, spojrzenie, grymas zawsze można odpowiedzieć jeszcze głupszym – i po sprawie. Za 15 min. nikt nie będzie pamiętać o zajściu, bo i po co? Zresztą, czy od tego zależy nasze życie? A od aktywności – w jakiejś mierze i owszem. Innymi słowy, do boju!

Zaczęliśmy, jak już się chwaliliśmy, od fikalni, czyli odkrytych ogólnodostępnych siłowni.
Okazały się jednak niewystarczające. Nie, nie dlatego, że jesteśmy tak wymagający i ambitni – powody są inne: trudno iść na taką siłownię np. w grudniu, a ponadto – urządzenia z reguły nie są tam wyposażone w regulatory obciążeń, pozycji etc., co sprawia, że dla osób ze schorzeniami kręgosłupa mogą się okazać wręcz niewskazane, zaś niezależnie od tego wszelkie ewolucje gimnastyczne wykonywane na nich, choćby i z największym samozaparciem, zapewne przyniosą efekty gorsze od oczekiwanych.
Właśnie dlatego z bólem w sercu pożegnaliśmy poczciwe fikalnie i zaczęliśmy odwiedzać siłownie pod dachem. Nie jest to jednak rozbrat całkowity – czasem wpadamy, niejako po drodze, podczas nordic walking, chwilę się poruszamy i maszerujemy dalej.
Podstawę stanowią jednak wspomniane siłownie pod dachem. Właśnie tam Ela odkryła w sobie duszę sportowca wyczynowego. Przypomnijmy: sieć siłowni tylko dla Pań, w abonamencie stała opieka trenera, zestawy ćwiczeń uwzględniające nawet indywidualne schorzenia klubowiczek, możliwość uzyskania porady dietetyka, systematyczne bilanse masy ciała – słowem bardzo spersonalizowane podejście do klientek; kapitalna sprawa przy niewygórowanej cenie karnetu; Darek też nawet zaczął kombinować jak tam przeniknąć; jednak depilacja łydek, blond peruka i mówienie piskliwym głosem nie na wiele się zdało: został zdemaskowany i psem poszczuty; a teraz poważnie: idea takiej siłowni jest fantastyczna i szkoda, że nie istnieją analogiczne – męskie. I widać to zresztą po wynikach. Te osiągane przez Elżbietę są znacznie lepsze, bardziej widoczne.
Nie będziemy przedstawiać szczegółowych instrukcji, technik wykonywania ćwiczeń. Nie jesteśmy ekspertami, nie czujemy się kompetentni, zwłaszcza że w sieci można znaleźć naprawdę wiele wartościowych materiałów, opracowanych przez profesjonalistów. Wszystko zależy od celów, jakie chcemy osiągnąć. Inaczej powinien postępować ktoś, kto jedynie chce zrzucić parę kilo, inaczej ktoś, komu znudziło się być chuderlakiem i zachciało mu się zostać domowym strongmanem lub ciotecznym praprawnukiem niejakiego Heraklesa (zwanego dla niepoznaki Herkulesem) – jeszcze inaczej osoby, które odkryły w sobie talent rzeźbiarza i z braku marmuru rzeźbią swoje ciała. Osobną bajkę stanowią ci wszyscy, którzy przygotowują się do startu w zawodach kulturystycznych lub innych konkursach piękności (np.męskiej). A zatem od celów zależy zakres i charakter treningów (wolne ciężary?, cardio?, maszyny siłowe?) Można też zacząć realną (nie tylko wirtualną) współpracę z trenerem personalnym. My takich ambicji nie mamy. Ćwiczymy sobie dosyć lajtowo, głównie po to, by nie przypominać baloników, z których uszło powietrze. Ograniczymy się zatem do stwierdzenia, że siłownia nie jest już skupiskiem pozbawionych szyi, wygolonych, tatuowanych gentlemanów o wymiarach szafy trzydrzwiowej, ponurych spojrzeniach, którzy traktują trening, jak naukę wojennego rzemiosła. Owszem, zdarzają się osobnicy budzący niejakie obawy, lecz zupełnie nie przejawiają krwiożerczych instynktów i okazują się całkiem sympatycznymi ludźmi.
Zabieramy ze sobą zmienne obuwie sportowe, nawet w lecie. (Zresztą wszędzie wiszą stosowne kartki), ręcznik do podkładania na siedzisko (i ocierania potu, gdy ćwiczymy zbyt zapamiętale), wodę do popijania (podobno do nawadniania mięśni; w każdym razie wszyscy popijają, więc czemu mamy być gorsi?)
Częstym grzechem nowicjuszy jest dobieranie zbyt dużych obciążeń (niech ten po nas widzi, jacy jesteśmy cool). Lepiej i bezpieczniej jednak dostosowywać je do swoich możliwości. Ponadto, siedząc na maszynie, nie machamy wszystkimi dostępnymi wajchami jak pomyleni. Mięśni od tego raczej nie przybędzie, a raczej – te, które już są, będą nadmiernie bolały lub przy odrobinie szczęścia nabawimy się kontuzji, jakiegoś naderwania ścięgna lub innych przyjemnych rzeczy.
Wiemy już, że ważniejsza jest staranność wykonania danej frazy, praca oddechem (praca przeponą, zwłaszcza przy ćwiczeniach mięśni brzucha), pozycja ciała, powtarzalność niczym w skokach narciarskich i unikanie przeprostów (czyli nie wyprostowujemy kończyn na maxa, aż coś w nich chrupnie).
Nawet, gdy człowiek jest świetnie przygotowany teoretycznie – trudno w momencie w 100% kontrolować siebie – owe przeprosty, zbytnie odchylanie się do tyłu lub zaokrąglanie pleców, dynamikę ruchów, czyli wszystko to, co powoduje, że z wielkim wysiłkiem młócimy powietrze – i nic poza tym. Dlatego też dobrze ćwiczyć w parach lub korzystać z opieki trenera.
No i czas na epilog – może i najprzyjemniejszą część treningu, tzn. konsumpcję jogurtu, serka grani lub innego skyra. Zaleca się bowiem, aby po ćwiczeniach dostarczyć sfatygowanym mięśniom czegoś, co zawiera białko. W niektórych siłowniach można od razu kupić jakieś wysokobiałkowe odżywki, batoniki,witaminy itp. My podchodzimy jednak do nich nieufnie, a poza tym nie jesteśmy na żadnym etapie rzeźbienia swoich mięśni, i zresztą nawet nie odczuwamy takiej potrzeby. Obawiamy się poza tym, że po takiej wyżerce pojawią się niespodziewane komplikacje. Może nie od razu, ale po kilku, kilkunastu latach… Jakoś dziwnie kojarzą nam się one ze sterydami lub enerdowskimi pływaczkami… Może niesłusznie.
Zupełnie nie przejmujemy się, że inni mają smuklejsze sylwetki, bardziej subtelne ruchy (panie), większe bicepsy, czy bardziej opięte koszulki na torsach (panowie). Po prostu robimy swoje, wychodząc z założenia, że wszelkie ćwiczenia i manewry na siłowni mają przede wszystkim zniwelować – na tyle, na ile się da – wszelkie niepożądane skutki dużej utraty wagi. Nie chcemy doprowadzić do konstatacji, że nasze brzuchy (a raczej to, co po nich zostało) spadły. Na kolana.
I to jest właśnie nasz cel chodzenia na siłownię.

 

Siła diety

Nie od razu doceniliśmy Siłę diety. I  jest to, jak dotąd,  jeden z naszych najpoważniejszych  grzeszków. Niby wiedzieliśmy, niby czytaliśmy… Tak, tak, diecie, odchudzaniu, zmianie sposobu odżywiania musi towarzyszyć aktywność ruchowa, a jednak… Zachowywaliśmy się jak ów krnąbrny pacjent w gabinecie lekarskim, słuchający co odrzucić, z czego rezygnować, co robić by zdrowo żyć, a i tak wiedzący swoje.  Konsekwentnie omijaliśmy wszystko, co związane z aktywną rekreacją, choć niby wiedzieliśmy, że to pożądane.  Zwłaszcza, iż tempo pojawiania się efektów zmian jadłospisu przerastało nasze najśmielsze oczekiwania. Wszystko potwierdzało, że – aby tracić momentami nawet  i 5 kg miesięcznie,  wystarczy jeść częściej, małe porcje, odstawić słodycze, ziemniaki, sól, gotowce (akurat nie stanowiły podstawy naszych posiłków – przyp. nasz), panierki i sosy… A także odstawić wszystko, co smażone i jednocześnie nie dogotowywać warzyw… Więc skoro się chudnie, po co katować się jakąś tam gimnastyką… Jakież to proste…
Gdybyśmy dzisiaj  mieli ponownie rozpoczynać Wielkie Odchudzanie – naszym pierwszym krokiem byłby z pewnością krok na stepperze, biegaczu, czy innej bieżni. I to zupełnie nie z zamiłowania do sportu i jakichkolwiek treningów.
Przede wszystkim okazało się, że szybka utrata dużej liczby kilogramów, choć brzmi to dobrze i statystycznie też nieźle wygląda – wcale nie musi być taka fit.  Kolega Dariusz, gdy tracił swoje tłuszczowe zapasy w tempie teleexpressu, chodził dumny jak paw. Zwłaszcza, gdy któregoś dnia znienacka odkrył przed lustrem brak trzech ulubionych rzeczy: swojego podbródka.
Ale szybko nadszedł czas na kolejne odkrycia: jakaś nagle wystająca nie wiadomo skąd, guzowata część mostka,  zapadnięta klata jak u skrzata, zapadający się brzuch i fałdy lekko obwisłej skóry na nim, marne, zwiotczałe niby-mięśnie. Skinny fat to chyba jeszcze nie było, nawet ów brzuch był przez lekarzy oceniany jako niezbyt obwisły –  jednak Kolega Dariusz stał się nagle chuderlawym człeczyną i to w dodatku dość słabowitym. Zupełnie nie wzbudzał respektu na ulicach. A zatem – w perspektywie pojawiła się groźba przymusu uczęszczania na… Hmm…
Inne doświadczenia ma Ela, co może nieco dziwić, gdyż przecież stosowaliśmy te same sposoby, jedliśmy to samo w skali 1:1 – ilościowo i jakościowo… Wszystko tak samo, A jednak u Koleżanki Elżbiety efekty jej diety nie były tak radykalne. Na łazienkowej wadze wyglądało to jeszcze nieźle. Wizualnie jednak, zwłaszcza w porównaniu z Darkiem… (oczywiście w aspekcie zmniejszania masy ciała, nie zaś estetycznym) już nieco gorzej.
Ela wystartowała ze znacznie niższego poziomu BMI, nie była tak napęczniała, „rozlewająca się”, jak Darek. I stąd może złudzenie, że szczupleje znacznie, ale to znacznie wolniej…  Nie miała też żadnych obwisłości, co było spowodowane nie tylko   wolniejszym tempem utraty kilogramów, ale i systematycznymi ćwiczeniami w związku ze schorzeniami kręgosłupa.  Jej ćwiczenia może i są niezbyt efektowne, bo nie wymagają sapania, skakania, biegania, podnoszenia, rwania, stękania, wrzasków bojowych -są jednak  bardzo trudne, absorbujące liczne partie mięśni i wymagające stałego treningu (w każdych warunkach).
Nie one jednak okazały się cezurą. Przełom nastąpił w momencie, gdy Ela odkryła swoje talenty sportowe w pewnym typowo babskim klubie (sieć siłowni tylko dla Pań). Po sprawdzeniu swych możliwości w owym klubie, Elżbieta wpadła w zachwyt. Zaczęła tam systematycznie uczęszczać i szybko pojawiły się efekty. Kilogramy zaczęły tracić się same, wreszcie zdecydowanie szybciej. I był to ubytek bardzo proporcjonalny, sylwetka Eli stała się smuklejsza, nawet chód zrobił się lżejszy, niemal baletowy. Najważniejsza jednak jest poprawa jej samopoczucia i znacznie rzadsze ataki bólu.
Nie od razu to nastąpiło. Musieliśmy pokonać dość duży opór materii. Naszej materii. W nas. Nie bardzo potrafimy wytłumaczyć jak to się stało, że staliśmy się osobnikami w miarę aktywnymi.
Przecież tak bardzo lubiliśmy gry komputerowe, telewizor i popołudniowe drzemki… Wydawało się, że nic i nikt nie zmieni naszych obyczajów…  Przecież od czasu do czasu uprawialiśmy rolę na działce…
A może przyczyną niechęci do aktywności fizycznej było nasze zupełnie irracjonalne przekonanie, że dieta i ruch to alternatywne sposoby odchudzania? Może nieco zabobonne przeświadczenie, że państwu w naszym wieku nie wypada hasać po okolicy w pstrokatych sportowych szarawarach, nie mówiąc o staczaniu ciężkich walk gimnastycznych po lokalnych siłowniach? Bo tuptanie za kosiarką na działce i skubnięcie chwasta lub innego badylka w zupełności wystarczy? A może było to po prostu prozaiczne, pospolite lenistwo? Cóż…
Wróćmy do okresu, gdzie bazowaliśmy na samym jadłospisie i zastanawialiśmy się, czemu tempo naszego chudnięcia jest takie zróżnicowane, i gdy w międzyczasie pojawiły się pierwsze „pelikanki”. Ela, jak przystało na dowódcę podjęła decyzję i rozpoczęła realizację Planu W.
Któregoś pięknego sierpniowego poranka zameldowała się na odkrytej siłowni, w celu uskutecznienia porannej gimnastyki. Towarzyszył jej Klub Kibica w postaci sceptycznie nastawionego męża. I tak przez kilka dni…
A potem ćwiczyliśmy już razem. Siłownie pod dachem, marsze nordic walking. Obecnie Elżbieta przebąkuje coś o jakimś gyrokinesis. Strach się bać.

Nie wracamy z tych treningów wypompowani, wykończeni do granic absurdu. Nie są też nieprzyjemne. Nie robimy niczego na siłę, wyczynowo, z obłędem w oczach. Aczkolwiek mamy niejasne przeświadczenie, że mogło być jeszcze lżej, jeszcze przyjemniej, wręcz bezboleśnie – gdybyśmy w porę  przypomnieli sobie podstawę Piramidy zdrowego odżywiania i ruszyli na bardziej energiczne spacery.

powrót do „Dieta”

 

 

Piramida zdrowego żywienia

Zanim przekonaliśmy się, że to całkiem przydatne narzędzie poskramiania kilogramów musieliśmy pokonać kilka meandrów i pułapek logicznych, na które natknęliśmy się tuż po rozpoczęciu naszej wyprawy do wnętrza piramidy.
”Zdrowe żywienie”… Jak to pięknie brzmi. Zdrowe żywienie polega zapewne na jedzeniu zdrowej żywności.  Doszliśmy zatem do pierwszej rafy: czy takie zjawisko jak zdrowa żywność we współczesnej przyrodzie w ogóle zachodzi? W dobie powszechnej pogoni za obniżeniem kosztów wytwarzania, zwiększania sprzedaży etc. etc? W epoce fosforanów, azotanów, superfosfatów, sterydów dla kurczaków i antybiotyków, tudzież wszelkich wzmacniaczy, utrwalaczy, dymów wędzarniczych, barwników spożywczych?
Przecież nawet ryby morskie, niegdyś bezwarunkowo uznawane za bardzo zdrowe, są ponoć nafaszerowane rtęcią z zanieczyszczonych wód, a poczciwy, swojski szczypiorek z działki – podczas okresu wegetacji narażony na kwaśne deszcze, pyły zawieszone i temu podobne okropieństwa… Dodajmy do tego reminiscencje radosnej twórczości niektórych producentów – dodawanie do wędlin soli drogowej, bo tańsza, rekultywacja płynem Ace, czy innym Javoxem zielonych niczym wiosenna trawa, zapleśniałych szynek i kiełbas, żeby wyglądały prawie jak nowe itd. itp.,
Pierwsze wnioski nie były więc zbyt budujące. Zdrowa żywność… najpewniej na Marsie, ale pod warunkiem, że tam dolecimy, przeżyjemy i cokolwiek wyhodujemy… Na szczęście pojawiła się zbawienna refleksja, że takie myślenie jest krokiem milowym do zachowania status quo, nic nierobienia. Skoro więc nie można przed zchemizowaną  żywnością uciec, można przynajmniej minimalizować jej działanie poprzez czytanie etykiet i odpowiedni dobór produktów. I tu piramida zdrowego żywienia mogła okazać się całkiem pomocna, bo według definicji obejmuje uporządkowane, zhierarchizowane grupy artykułów żywnościowych (wraz z zalecanymi porcjami), które powinny tworzyć nasz dzienny jadłospis.
W odróżnieniu od piramidy Cheopsa nie pochodzi ona z czasów zbyt zamierzchłych – pierwsze koncepcje pojawiły się bodaj w latach 80-tych lub 90-tych XX w.  i były stale modyfikowane, co niestety okazało się dla nas drugą rafą. Czy wierzyć entuzjastom i uznać, że owe zmiany to efekt rozwoju naukowego w oparciu o wyniki badań? Czy raczej przychylić się do opinii sceptyków (których zresztą wcale nie jest tak mało) twierdzących, że przyczyn zmian należy szukać raczej w poczynaniach wszelkiej maści lobby producentów żywności, a nie w efektach jakiejkolwiek działalności badawczej. Cóż, można było nabrać niejakich wątpliwości…  Jednak z pomocą przyszły nam nauki wyniesione jeszcze z dzieciństwa, z czasów edukacji bodaj w szkole podstawowej: jarzyny i owoce są zdrowsze od produktów mącznych, chude mięso od tłustego, najbardziej szkodliwy jest nadmiar cukru. Przypomniała się też często bezskutecznie wpajana zasada, że ruch na świeżym powietrzu to samo zdrowie… I jeżeli przyjrzeć się piramidzie zdrowego odżywiania – okazuje się, że wymienione zasady mają w niej pełne odzwierciedlenie. A czy zaleca się częstsze spożywanie fasoli niż szpinaku ma znaczenie drugorzędne.
I tak kolejna pułapka została pokonana… Już bez przeszkód można było przyjrzeć się koncepcji zdrowego odżywiania i ją zastosować.
Analizę zawartości piramidy prowadzimy od podstawy do wierzchołka (od dołu do góry), przy czym artykuły wymienione na niższych poziomach piramidy można spożywać bez ograniczeń lub bardzo często, zaś im bliżej wierzchołka – tym rzadziej.
W modelu piramidy (opracowanej przez zespół Willetta), który w dużej mierze wykorzystaliśmy jako wzorzec, zagadnienia związane z żywieniem wcale nie rozpoczynają się na pierwszym, tym najniższym, najważniejszym poziomie. Podstawę piramidy stanowi bowiem aktywność fizyczna, która do skonsumowania na podwieczorek raczej się nie nadaje. Aktywność fizyczna… Nie chodzi oczywiście, żeby wyrywać kilkusetkilogramowe ciężary, uczestniczyć w zawodach triathlonu lub biegach maratońskich, walczyć jak lew na siłowni 26 godzin na dobę – w zupełności wystarczy półgodzinny, dość energiczny spacer, w miarę systematyczny (my sobie chodzimy na kije).
Tak jak w przypadku wskazań indeksu nie podeszliśmy do zagadnienia bezkrytycznie. Zastosowaliśmy drobne modyfikacje, dostosowując model żywienia do swoich upodobań, zachowując jednak najważniejsze założenia. W skrócie wygląda to mniej więcej tak:

poziom Iaktywny tryb życiarealizujemy bez zastrzeżeń, uznając go za integralny komponent skutecznej diety
poziom IIprodukty pełnoziarniste, (pieczywo, mąki, kasze), tłuszcze roślinnePełnoziarniste pieczywo, mąki, kasze (gł. gryczaną, jęczmienną) - bez ograniczeń; tłuszcze roślinne - olej z pestek winogron i olej lniany, całkowicie ignorujemy olej sojowy, rzepakowy i kokosowy; podobnie rzecz ma się z margarynami: jak już, wykorzystujemy je przy pieczeniu ciasta; do smarowania pieczywa – nie używamy nigdy; o bardzo zdrowych mixach nawet nie myślimy - do smarowania pieczywa konsekwentnie i z upodobaniem używamy masła
poziom IIIwarzywa i owoce (owoce dozwolone 2-3 razy dziennie)przy doborze warzyw i owoców kierujemy się ogólnymi wskazaniami IG – i to jest główne ograniczenie.
poziom IVrośliny strączkowe i orzechygoszczą na naszym stole 2-3 razy w miesiącu, czyli zdecydowanie rzadziej niż zalecane 2-3 razy dziennie
poziom Vprodukty mleczne lub suplementy wapnia Mniej więcej przestrzegamy zaleceń (1-2 razy dziennie); jednak – zwłaszcza po wysiłku fizycznym raczymy się nimi częściej
poziom VIczerwone mięso, białe pieczywo, makarony, ryż (zalecane jak najrzadsze spożycie).Z białego pieczywa zrezygnowaliśmy; czerwone mięso zjadamy 1-2 razy w tygodniu (ale duszone – nigdy smażone, no i bez panierek); natomiast ryż i makarony ( po 2 czasem i 3 razy w tygodniu)- odmiany o najniższym możliwym IG


Do tego dodajmy jeszcze słodycze i alkohole, artykuły uchodzące za niezdrowe…A my sobie nieco rozrabiamy, jedząc codziennie coś słodkiego. Jest to gorzka czekolada, sezamki, miśki – żelki, ewentualnie sorbety lub lody – gdy temperatura otoczenia na to pozwala, ciasto Elżbiety lub herbatniki. Zrezygnowaliśmy z czekolad mlecznych, nadziewanych, ciastek (zwłaszcza z ciasta francuskiego i tortowych , ciast przekładanych słodkimi kremami, alkoholizowanych). Koneserami alkoholi od lat raczej nie jesteśmy. Odkąd zmieniliśmy  styl odżywiania, pijemy je jeszcze rzadziej – głównie wina, do obiadu lub podwieczorku.
Czy wspomniane gdzieś we wcześniejszych artykułach zbyt obszerne skarpetki to efekt dostosowania menu do zasad piramidy i wymogów IG?  Z pewnością nie tylko. Znowu wypada zwrócić uwagę na wielkość porcji i równomierność posiłków(wciąż uważamy, że to klucz do skutecznego schudnięcia). Przy czym równomierność to nie to samo, co regularność. Wszak Darek w czasach gdy chadzał po świecie w charakterze kuleczki, odżywiał się bardzo regularnie: przepisowe min. 5 posiłków, i to dzień w dzień o tej samej porze… Tyle tylko, że był to czas od godziny 17.-18. do 22.-23., zaś porcje mogły zwalić z nóg słonia… Więc nic dziwnego, że tył sobie w spokoju ducha, również niezwykle regularnie… A wystarczyło tylko zmniejszyć porcje i rozszerzyć pory posiłków na cały dzień. Mniej więcej w równych odstępach…

 

Indeks glikemiczny (IG)

Nie podchodzimy do sprawy ortodoksyjnie, to znaczy nie wyuczyliśmy się indeksu IG na pamięć, nie zmieniliśmy naszego jadłospisu na siłę, nie zaczęliśmy masowo używać wcześniej nieużywanych produktów, bo mają niskie IG lub są modne, polecane itp. Przykładem mogą być zalecane w wielu dietach grejpfruty i chyba nadal trendy olej kokosowy. Zwłaszcza grejpfruty nigdy nie były przedmiotem naszych sennych fantazji i tak pozostało – nawet z powodu rozpoczęcia naszej diety raczej nie mieliśmy okazji ich zajadać. I świat się nie zawalił, dieta nie poszła w diabły… Do tego dodajmy soję (gotowana ma IG=18), olej sojowy i inne produkty na bazie… Soja postrzegana przez nas – może i niesłusznie, jako roślina bardzo podatna na wszelkie manipulacje genetyczne – jest w naszej kuchni Wielkim Podejrzanym, co tak naprawdę oznacza (nie licząc rzecz jasna artykułów, gdzie występuje jako dodatek – bo od tego nie uciekniemy) Wielkiego Nieobecnego: dobrowolnie jej nie spożywamy. I Ziemia z tego powodu nie zaczęła się kręcić w drugą stronę… I zapewne nie zacznie… Podobnie rzecz ma się z margaryną (stosujemy tylko do wypieków, czyli od czasu do czasu), olejem rzepakowym, którego zapach niekoniecznie nam odpowiada… Ot, proza życia.

Założyliśmy, że nasza zmiana sposobu żywienia nie może dawać powodu do uznania jej za skrajnie radykalną, absorbującą. Nie może naszego życia „wywrócić do góry nogami”, wymagać zbyt daleko idących wyrzeczeń, a przez to stać się uciążliwą (pamiętajmy, że jest to jeden z głównych powodów niepowodzeń w odchudzaniu).
Przystępując do ustalania zasad, Ela nie uznała za konieczne dogmatycznego uwzględniania szczegółowych wartości indeksu. W zupełności wystarczył podział ramowy, wyróżniający grupy o niskim IG ≤55, średnim IG =56-69 i wysokim IG ≥70. W praktyce wystarczyło odejść, zwłaszcza na początku odchudzania, od produktów spożywczych z grupy wysokiego IG.
Artykuły tej grupy, nie dość, że mogą, jak się tego bardzo chce, całkiem sprawnie utuczyć, to przede wszystkim mogą powodować wahania glukozy (te nieszczęsne cukry proste, szybko wchłaniające się, więc powodujące szybki wzrost i szybki spadek stężenia glukozy we krwi) – co zupełnie nie sprzyja wyrównywaniu cukrzycy. Z kolei u osób zdrowych – potęgują uczucie głodu (z powodu zwiększonego wydzielania insuliny), co w trakcie diety redukcyjnej zwłaszcza,  niekoniecznie jest zjawiskiem pożądanym przez odchudzającego się delikwenta. OK, bastujemy. Zaczynamy bowiem zachowywać się jak ci, którzy – pytani o aktualną godzinę – ochoczo przystępują do objaśniania budowy zegarka. STOP. Wracamy do Diety Elżbiety.
Obecnie skupiamy się na pilnowaniu, by poszczególne składniki naszych posiłków należały do różnych przedziałów indeksu, także i tego najwyższego. I musimy przyznać, że dawki „wysokiego IG”, aplikowane jednak odpowiednio rzadko i w granicach przyzwoitości też żadnych perturbacji nie powodują.
Trudno jednoznacznie zdefiniować, kiedy taka liberalizacja może nastąpić, czy po miesiącu, kwartale czy po roku odchudzania… Dla nas wyznacznikiem był odpowiednio duży spadek wagi, obniżenie poziomu cholesterolu i ustabilizowanie się poziomów cukru…  Pamiętamy jednak, żeby cały czas zachowywać umiar, umiar i jeszcze raz umiar.

Dieta oparta o indeks pozwala na komponowanie dań wg własnego uznania. Ma jednak kilka mankamentów i uchodzi za trudną do stosowania (co jest w naszym przekonaniu mitem).

Najczęściej wymienianą trudnością jest konieczność obliczania wypadkowego IG posiłku, czynność na pierwszy rzut oka dość żmudna, zwłaszcza na początku. Jednak, jak potwierdzają wszyscy obliczający owe wypadkowe – szybko nabiera się wprawy.  No i rzecz najważniejsza: bezwzględne przestrzeganie indeksu posiłku jest rygorem przede wszystkim dla osób cierpiących na cukrzycę insulinozależną z dużymi wahaniami poziomów cukru (hiperglikemia  i hipoglikemia, uważane za powikłania cukrzycy).
My na szczęście temu rygorowi nie podlegaliśmy, więc mogliśmy pozwolić sobie na orientacyjne ustalanie IG. I to wystarczyło.
Drugą trudnością, i to dość zwodniczą może być zmienność wartości IG dla różnych odmian tego samego produktu (np. kasze, ryże, pieczywo), a także zmienność, zależna od sposobu przyrządzenia (wyższy IG mięsa smażonego niż gotowanego, warzyw gotowanych – niż IG  warzyw al’dente lub surowych itp.). Trzeba po prostu o tym fakcie pamiętać.
Bardziej szczegółowe zestawienie naszego menu znajduje się w artykule Elżbiety „Dieta – odchudzanie” ([w]: Blog Eli). Bywa ono pomocne zwłaszcza w początkowej fazie odchudzania.

Musimy wszakże być świadomi, że zmiana stylu żywienia oparta tylko o indeks wcale nie musi być skuteczna, gdyż IG odnosi się wyłącznie do zawartości węglowodanów i kompletnie nie dotyczy „wroga klasowego nr 2” odchudzających się – tłuszczu, zwłaszcza zwierzęcego.

I dlatego właśnie drugim wyznacznikiem naszej diety, i to zdecydowanie nie z powodu nagłego upodobania do wszelkich dań jarskich – jest
Piramida zdrowego żywienia

Ziemniaki

Ziemniak sobie po prostu jest. Jest podstawą obiadów. W wielu domach, u nas również. Był.
Przysmażane, zasmażane, odsmażane, gotowane w całości, w łupinach lub puree, w formie placków, frytek, klusek… Nawet w chlebie (mąka ziemniaczana w wielu rodzajach pieczywa dodawana jako spulchniacz) – ziemniaki są obecne w jadłospisie większości Polaków c.a. 5 – 7 dni w tygodniu.U nas niegdyś również… Byłam przy tym dość wybredna, liczył się dla mnie odpowiedni zapach, sypkość, kolor… Zwracałam też uwagę, czy nie są zbyt słodkie, co zawsze dziwiło mojego męża, bo dla niego istniał zawsze tylko jeden smak ziemniaczany, a przynajmniej tak twierdził, uważając, że kapryszę.
Ziemniaki, mimo że powszechne, są warzywami niekoniecznie polecanymi dla osób bardziej krągłych. Znajdują się ponadto w grupie „podwyższonego ryzyka” diabetyków, zajmując czołowe miejsca we wszystkich rankingach produktów niepożądanych… Problem polega na tym, że wysokie wskaźniki glikemiczne osiągają bez względu na formę obróbki. Obojętne, czy gotowany, czy przysmażany – ziemniak uchodzi za wroga osoby miłującej niski indeks… A niestety, w postaci dania al’dente, a tym bardziej na surowo jeść się go nie da. W każdym razie lepiej nie próbować. Przypomnę, w dietach i wszelkich zaleceniach zdrowego odżywiania preferuje się warzywa surowe, potem al’dente, ewentualnie gotowane na parze i gotowane, przestrzegając jednocześnie przed wszelkim zasmażaniem, przysmażaniem, zapiekaniem –  szczególnie metodą „na głębokim tłuszczu”, zwłaszcza zwierzęcym. Analogicznie rzecz ma się z wartościami indeksu glikemicznego, przy czym już warzywa gotowane (o pozostałych lepiej nie wspominać) miewają owe wartości dużo wyższe niż surowe i al’dente…Walory tuczące i zdolność do podbijania poziomu glukozy w połączeniu z naszą otyłością i cukrzycą męża predestynowały ziemniaki do odrzucenia. I tak też w pierwszym okresie diety zrobiliśmy. Gdy jednak cukry nie szalały, a i ciuchy powoli stawały się jakby nieco zbyt luźne – zaryzykowaliśmy, wykorzystując fakt, że ziemniak ugotowany i zjedzony następnego dnia na zimno – traci te swoje niepożądane cechy. Spotkałam się nawet na jednym z portali społecznościowych, poświęconym cukrzycy z informacją, że takiego ugotowanego dzień wcześniej i przechowywanego przez dobę w lodówce można podgrzać (nie napisano jednak jak) i spokojnie zjeść. Ja jednak zaczęłam od sałatek.. Tradycyjną warzywną, przed laty sztandarowy punkt wszystkich imprez i przyjęć oraz bawarską nieco zmodyfikowałam, zastępując majonez olejem lnianym, sosem winegret lub musztardą, ewentualnie sosem musztardowym.Obecnie nie stronimy od ziemniaków – jemy je jednak znacznie rzadziej, w mniejszych porcjach. Ograniczyliśmy się przy tym tylko do gotowanych (także w mundurkach) oraz, rzadko, ale to bardzo rzadko, do zapiekanych w naczyniu żaroodpornym. Ponadto, po pokrojeniu w kostkę  wykorzystuję je jako składnik zup. Dla odmiany, całkowicie zrezygnowaliśmy przede wszystkim z placków ziemniaczanych (ze względu na smażenie w głębokim oleju), no i rzecz jasna frytek (z tego samego powodu, mimo że zawartość węglowodanów mają – przynajmniej wg rankingów – niższą niż ziemniaki gotowane w mundurkach – pamiętajmy jednak, że indeks glikemiczny nie jest jedynym wyznacznikiem zdrowego odżywiania).Używając ziemniaków w ten sposób, zachowujemy status quo, to znaczy nie tyjemy, a i cukry Darka zachowują się wyjątkowo przyzwoicie… Innymi słowy, wszystko z umiarem.

Dolce vita

Życie z cukrzycą… Na pewno da się przeżyć. Bo cóż prostszego – trzymać dietę, ruszać się, łykać tabletki, pyknąć się w palucha… Oczywiste. Proste. Proste i trudne zarazem… Trudność polega na tym, że trzeba to jeszcze wykonać… Systematycznie i konsekwentnie.

Chyba największe problemy to dieta i aktywność fizyczna. Gdy tak siedzę sobie w poczekalni poradni diabetologicznej i dyskretnie słucham rozmów – odnoszę wrażenie, że znajduję się w kompanii karnej wśród głodomorów. Tematem wiodącym jest żarcie… Co kto lubi, co kto zjadł, co kto musi zjeść lub zje,  jak tylko wróci do domu… Padają przy tym takie przykłady potraw, że resztka włosów się jeży na łysej głowie. Dosłownie wszystko, czego słodszy człowiek zdecydowanie jadać nie musi. Chyba, że chce rozwijać swoją chorobę… Niejeden dietetyk słuchając tych dialogów zszedłby na zawał serca lub przynajmniej zawył ze zgrozy. I jakoś tak dziwnie nie licuje to wszystko z poprawnością polityczną plakatów, obficie ozdabiających ściany przychodni. Fakt, treść tych ozdób nawet do mnie niespecjalnie przemawia, zupełnie jak treść tych głupawych obrazków i napisów na paczkach papierosów, których głównym celem jest chyba tylko reklama jakiejś poradni do walki z nałogiem… (czytając je sobie, zazwyczaj się dziwię, że jeszcze żyję, i powiem więcej, mam się całkiem dobrze. A dzięki komu w dużej mierze? – trzeba chyba zapytać Elżbietę.Nie ma co pisać o skutkach nieleczonej cukrzycy, dostępnych materiałów na ten temat jest sporo… Znałem jednak kilka osób, które uniknęły cukrzycowej ślepoty i amputacji kończyn. Tylko dlatego, że wcześniej dopadł je wylew…
Pamiętajmy o tym, nim zbagatelizujemy cukrzycę.