I znów koniec wakacji… A diety mają się dobrze.

I znów koniec wakacji… Minął rok… I znów nastała pora na wakacyjny bilans. Wypoczęliśmy, delektując się ciszą. Waga grzeczna, centymetry w pasie również…  Ot taka mała stabilizacja
Urlop spędzaliśmy w kraju, nad jeziorami. Zrezygnowaliśmy w tym roku z Wybrzeża, bo znudziło nam się manewrowanie w oszalałym tłumie, okupującym wejścia na plażę, a potem na deptaku wykonującym ruchy Browna, od gofra do kebaba, a potem chińskiej pamiątki znad morza. Poruszającym się watahami, całą szerokością chodnika. I dopiero, gdy jednego z drugim niby niechcący przydepniesz, albo wpakujesz mu łokieć między żebra – pełen zdumienia egzystencjalnego odkrywa, że oto nie jest sam we Wszechświecie. Szybko jednak taki wczasowicz zapomina, bo przecież musi pędzić gdzieś dalej. Wybraliśmy zatem ciszę. I było super.

LUBIESZEWO

Nasz debiut na Pojezierzu Drawskim. Lubieszewo. Fantazja.
Brakuje tylko tabliczki z napisem „Koniec świata”. Kawałek dalej kończy się droga…
„Ostoja”. Faktycznie ostoja sielskiego spokoju, ciszy, rodzinnej atmosfery. Świetni, kontaktowi, przesympatyczni właściciele. Od razu mieliśmy wrażenie, jakbyśmy znali się od przedszkola. I fajni współtowarzysze wypoczynku.  Zero bufonady, wrzaskliwych grilli i tego wszystkiego, co najpiękniej może zohydzić urlop.
Integracji sprzyjały posiłki przy wspólnym stole, typu „dla każdego coś dobrego”. Przed wyjazdem żywiłam pewne obawy, jak zawsze, gdy wyjeżdża się w nieznane miejsce z nieznaną kuchnią. Czy aby nie okaże się zbyt tradycyjna, czyli jak dla nas zbyt tłusta i glikemiczna? Obawy te okazały się zupełnie nieuzasadnione. Zwłaszcza cukier Darka zachowywał się jak potulny baranek. Zresztą kuchnia tradycyjna przecież wcale nie musi być tłusta i ciężkostrawna. Było dużo surówek, grillowanych mięs, ryb, ciemne pieczywo, super jakości nabiał. Czyli dla nas. Parę razy jednak nasza samodyscyplina była wystawiona na ciężką próbę, a to za sprawą ponętnych ruskich pierogów, sielawy soute i smakowitych ciast drożdżowych na deser. Jednak bez konsekwencji. Inna sprawa, że dużo pływaliśmy i chodziliśmy na kijach, więc taki incydentalny „grzeszek” nie jest niczym nagannym, zwłaszcza, że nie objadaliśmy się notorycznie i statecznie, raczej tylko degustowali te „zakazane” frykasy. I o to wszakże chodzi, żeby  czasem, gdy waga ustabilizowana, spróbować czegoś innego, oczywiście w rozsądnych ilościach. Innymi słowy, stosować starożytną zasadę „złotego środka” , umiaru. No i mieliśmy łatwiej, bo nie musimy już tak konsekwentnie unikać pewnych składników dań, co oczywiście  jeszcze wcale nie oznacza, że się nimi notorycznie raczymy. Po prostu komfort psychiczny jest większy.
Samo Lubieszewo zdecydowanie sprzyja zachowywaniu umiaru. Jeden jedyny sklep, do którego lepiej przyjść zaraz po dostawie towaru (7.00 lub chwila po 7.00), gdyż potem mogą wystąpić pewne drobne problemy z zakupami niektórych artykułów… Zero kawiarń, knajpek, kafejek, pizzerii, budek z lodami, frytkami, kebabami itp. (zresztą dwie ostatnie bardziej irytują niż nęcą). Rośnie za to sporo przydrożnych drzew owocowych, wzbudzających czasem zainteresowanie nielicznych przechodniów.
Innymi słowy, Lubieszewo to idealne miejsce dla zmagających się ze swym łakomstwem oraz rodzin z dziećmi (jak to określiła jedna z nowych znajomych „dzieci rąk nie urywają”).
Warto tam powrócić za rok, może Andrzej z Bożenką kotami nie poszczują…

SWORNEGACIE

Swory powitały nas deszczem, a pani Ola – bajecznymi klopsikami z kurkami i kaszą (zjechaliśmy w porze obiadowej).
Śniadanie dnia następnego – problemy z podjęciem decyzji; ostatecznie uraczyliśmy się pasztetem z dzika, rewelacyjną szynką i białym serem, o jakim w mieście możemy sobie tylko pomarzyć. Nieosiągalny. No i jeszcze warzywa z domowego ogrodu… Jak wyżej. Korzystajmy, póki możemy… Kuchnia w Brzozowym Zaciszu na standardowo wysokim poziomie, nawet nie trzeba mierzyć cukru: bardzo dużo dziczyzny (wspomniany pasztet, szynka, kiełbasa z dzika i sarny, gulasz z jelenia), do tego bajeczne warzywa, kasze, dżemy i powidła, chleby własnego wypieku. Raj. Jeszcze bardziej niż w Lubieszewie, musieliśmy poskramiać łakomstwo ( u niektórych już prawie wrodzone) i toczyć ciężkie walki, żeby  nie zjadać za dużo. Jednak przez te trzy lata nabraliśmy niejakiej wprawy, jesteśmy dobrzy w te klocki.
W „Leśnej”, gdzie czasem się gościmy, również status quo. Bezpiecznie. Nasz ulubiony Sernik Zośki był akurat jeszcze w piecu, ale zastosowaliśmy wariant rezerwowy: szarlotka z lodową gałką przyjemnie wpłynęła na podniebienie i poprawiła humory. No i dostarczyła powodów, żeby pochodzić najpierw po lesie, a potem, dla sportu na kijkach.
Z nieoczekiwaną odsieczą w poskramianiu łakomstwa przyszedł nam właściciel największego w Sworach sklepu spożywczego, gdzie na wydzielonym stoisku można nabyć lody z Zielonej Budki (lubimy i jadamy). Najwidoczniej Pan zobaczył w tym roku paru turystów więcej i od razu poczuł się prawie jak na warszawskiej lub krakowskiej Starówce lub przynajmniej w Sopocie jakimś lub innym Zakopanem. Takie przynajmniej skalkulował ceny. A lody, jak lody. Smaki, jakie można kupić w całej Polsce, a ponadto słabo zmrożone (na granicy lodowej brei), nieumiejętnie nałożone do wafla… Trzeba było mocno się spieszyć, by nie poplamić koszulki… Ale było to skuteczne. Daliśmy się nabrać raz… I zaoszczędziliśmy kasę oraz kalorie. Dzięki, Panie Właścicielu.