Moje odchudzania – gromadzenie doświadczeń…

Moje indywidualne doświadczenia związane z odchudzaniem i dietą są specyficzne. Ich osobliwość polega na tym, że prawie przez całe życie zdobywałem gruntowną i wszechstronną wiedzę w zakresie „Jak diety/ odchudzania NIE należy przeprowadzać”.

PIERWSZE CENNE DOŚWIADCZENIA

Wdrażanie do niekoniecznie skutecznego odchudzania rozpoczynałem w zasadzie już od najmłodszych lat, głównie za sprawą ojca, który dość sceptycznie podchodził to wszelkiej mojej okrągłości i pyzatości, więc został moim domowym trenerem. Zamysł szlachetny, lecz już na wstępie chybiony. Byłem poddawany jego różnym terapiom odchudzającym, ale okazywały się one nieskuteczne i krótkotrwałe: w czasie wakacji, po których następowały powroty do dawnych obyczajów i subtelny efekt jojo. Wakacyjne „sesje odchudzające”, oparte  na ruchu (piłka, rower, pływanie itp.)  sprawiały, że nawet jakimś cudem trochę chudłem. I cóż z tego, skoro po wakacjach wracałem do starych nawyków: małej ilości ruchu (jazdy rowerem po parku, czy weekendowe narty zimą – to jednak niewiele), niejedzenia śniadań, ale za to – obżarstwa przy czytaniu, po powrocie ze szkoły. I ogólnie zbyt dobrego apetytu oraz wiernej, namiętnej miłości do słodyczy, skutkiem czego kolejne wakacje witałem o parę kilogramów cięższy…

Kiedyś, w akcie rozpaczy rodzice wysłali mnie na jakąś kolonię zdrowotną, w założeniu odchudzającą. Okazało się jednak, że z odchudzaniem to ona ma niewiele wspólnego. I koloniści jacyś tacy nieotyli…
Jakieś skrzywienia kręgosłupa, skoliozy i inne wady postawy to i jak najbardziej, ale nadwaga? Nikt się tym nie zajmował, wręcz przeciwnie: posiłki obejmowały porcje, zdolne zaspokoić legion wojska. Nie wiedziano za bardzo, co ze mną zrobić, więc ad hoc wynaleziono mi płaskostopie i zaczęto rehabilitować. Chodziłem niczym jakaś baletniczka, na paluszkach dookoła sali gimnastycznej, wykonywałem jakieś dziwne podrygi, a na koniec i tak byłem dołączany do grupy ze skoliozą i zabawiałem się piłką lekarską. Wytrzymałem tak połowę turnusu, i w końcu, wskutek moich rozpaczliwych listów rodzice zdecydowali się zabrać mnie stamtąd. Cóż, żegnałem się z kolonią bez specjalnego żalu.

SCHUDNIJ BIEGIEM – METODY AUTORSKIE

Z  wakacyjnych metod odchudzania wspomnę jeszcze dwie, autorskie, obydwie oparte na bieganiu. Pierwsza, polegała na czterokrotnym obiegnięciu domu babci (dlaczego akurat tyle – nie wie nikt; może była to analogia do speedwaya, 4 okrążenia jak na wyścigu żużlowym?). Pierwsze 30m mknąłem niczym kula bilardowa wystrzelona z armaty. A potem to już było tylko wolniej… i wolniej… że ledwo dopełzałem do stołu z kolacją… Bo tego oczywiście nie można było odpuścić a babcia dbała… Efekt takiego odchudzania łatwy do przewidzenia.

Drugą metodę uskuteczniłem będąc licealistą. Zaczynała się moda na jogging, którą postanowiłem wykorzytać, a jakże, podczas wakacji nad morzem. Wprost wymarzone warunki: las, kilometry niezaludnionej plaży, 3 ośrodki wczasowe i bodajże 6 gospodarstw – czyli kibiców niewielu. Podstawą treningów był strój, grube dresowe spodnie i sztormiak z kapturem, żeby się maksymalnie zapocić. I to wyszło dobrze, bo spocony byłem już przed startem, przy wyjściu z ośrodka. Gdy jakoś dotruchtałem do lasu, do pierwszej linii drzew, czułem się już jak własny skwarek i nerwowo szukałem jakiegoś cienia. Co zresztą i tak niewiele dawało, bo lato było wyjątkowo upalne. O bieganiu po plaży nie było nawet mowy. Ten sposób zrzucania balastu kilogramów był genialny w swym zamyśle, jednak wielce nieskuteczny z tej prostej przyczyny, że drugiego, może trzeciego dnia dałem sobie spokój…

NOWE TECHNOLOGIE I ICH MODYFIKACJE

Gdy mój PESEL upoważnił mnie do nazywania siebie człowiekiem dojrzałym, wcale jakoś dietetycznie nie zmądrzałem.  Zmieniło się tylko to, że bez śniadania wytrzymywałem do 17.00, za to później byłem w stanie pochłonąć każdą ilość czegokolwiek, co w miarę nadawało się do spożycia. Rower i narty poszły w kąt, ich miejsce zajął telewizor, a potem komputer. Wzrosła też skłonność do częstowania się słodkimi smakołykami oraz możliwości  konsumpcyjne. Jedyne, co pozostało constans, to skłonność do wymyślania dziwacznych diet lub autorskiej modyfikacji diet już istniejących…
Tak było z monodietą. Wykorzystując kilkunastodniową, wakacyjną nieobecność żony, zastosowałem sobie taką dietę, tyle tylko, że na jej składniki wybrałem pszenną chałkę oraz nutellę, których związki z dietą  są powszechnie znane, gdyż uchodzą one za produkty, które właśnie powodują konieczność zastosowania diety… W ogóle wyspecjalizowałem się w stosowaniu nowoczesnych technologii odchudzania – Slim Fast, Dieta 1000 kalorii, którą stosowałem z samozaparciem i tylko jedną modyfikacją: nie liczyłem kalorii, bo jakoś mi się nie chciało, dieta Tukana, dieta Kwaśniewskiego……Bezskutecznie. Może czynnikiem decydującym okazał się mój brak wytrwałości i silnej woli. Wyobrażałem sobie, że stosując te nowatorskie formy, najdalej pojutrze będę przypominać swym wyglądem dorodnego Phasmatodea – patyczaka.

NIEDOSZŁA DIETA ŻYCIA

W najgorszym okresie swojego tycia, kiedy zażywałem sterydy, cierpiąc – może na alergię, może wskutek zatrucia antybiotykiem (choroby nie mogła zdiagnozować pokaźna grupa lekarzy różnych specjalności, swą liczebnością porównywalna z drużyną piłkarską) – nie tracąc dobrego humoru omal nie przeprowadziłem jeśli nie najlepszej, to z pewnością najprzyjemniejszej kuracji odchudzającej. Sterydy wprawdzie niczego nie leczyły, jednak przynosiły ulgę, ataki wysypki i opuchnięcia przechodziły na kilka dni, czasem kilka godzin… Cena jednak była bardzo wysoka, bo ok. 20 kg więcej w ciągu niespełna roku. I tak, nadmiernie otyły, właściwie napuchnięty, napompowany jak balon trafiłem do alergologa. Podczas jednej z wizyt u pani alergolog, notabene fantastycznego człowieka i bardzo dobrego lekarza (zresztą to ona wyprowadziła mnie z tych wysypek) doszliśmy do wniosku, że trzeba położyć kres poststerydowemu tyciu. Pani doktor wysuwała różne propozycje. Pierwszą z nich, dietę owocowo-warzywną delikatnie odrzuciłem, zauważając skromnie, że z warzyw to ja najbardziej lubię schaboszczaka z kartofelkami w formie frytek i zasmażaną kapustkę kiszoną ze skwarkami, a resztę to już niespecjalnie,  zaś z owoców – galaretkę owocową w czekoladzie… I na moje pytanie, czy byłaby to dobra podstawa diety, Pani Doktor nieco się zafrasowała i zaproponowała sport. Odparłem, że sport już uprawiam, bo codziennie gram. W piłkę nożną i hokeja. Widząc jej zdziwienie, wyjaśniłem z dumą, że na komputerze… Więc Pani Doktor, osoba o bardzo dużym poczuciu humoru, widząc, że z głupkiem nie da rady, postanowiła dostosować się do sytuacji i wymyśliła supermetodę: więcej seksu. I to mi najbardziej przypadło do gustu. Żeby dietę uprawomocnić, poprosiłem o druk z pieczęcią, żeby żona widziała, że to nie przelewki, że musi urzędowo uczestniczyć w mojej diecie. Trochę spieraliśmy się z panią doktor o dawkowanie: ona uważała, że dwa razy dziennie wystarczy, ja zaś – za optymalne uznałem 8 razy, najlepiej w godzinach od 4.00 do 23.00. Po negocjacjach, pani doktor wpisała dawkę ‘seks 6 x dziennie”, przyłożyła jeszcze , dla dodania większej powagi recepcie, służbową pieczątkę, po czym uchachani po pachy pożegnaliśmy się serdecznie… Gdy wkroczyłem do domu tryumfalnie, niczym Wilhelm Zdobywca, z dumą pokazałem żonie swą zdobycz, czekając z rozbawieniem, co też powie. Spojrzała przeciągle, jak zawsze, gdy szykuje ciętą ripostę – po czym oznajmiła, co następuje: skoro NFZ zalecił ci zabiegi, wykup karnet do …( i tu nastąpiła nazwa znanej agencji towarzyskiej), a skoro to na receptę, niech NFZ refunduje koszty”. Innymi słowy, i ta dieta skończyła się zanim się zaczęła… I jak tu schudnąć?

DIETETYCZNY UPADEK…

A teraz poważniej. Choć problem otyłości był stale obecny w moim życiu to – gdy już chciałem go zwalczać, bardzo się starałem, żeby czasem nie wyszło. W końcu wmówiłem sobie, że akceptuję siebie takim, jakim jestem, i tyle. Że otyłości posterydowej nie można zwalczyć i że tak już musi zostać. Podobnie jak i niewolnictwa względem słodyczy… Łatwiej mi było wyobrazić sobie siebie skaczącego na bungee niż rezygnującego z batoników, michałków czy ptasiego mleczka. Wydawało mi się całe lata, że to nie wchodzi w grę. Profesjonalnie prowadzona i skuteczna dieta kojarzyła mi się z ciągłym ważeniem, liczeniem kalorii, kompilacją składników – i to mnie dodatkowo zniechęcało.

… I WZLOT

I nagle, po 40 latach… Bez żadnych postanowień, aktów strzelistych, tak jakoś mimochodem… Za sprawą żony, w którą duch bojowy wstąpił nagle i postanowiła, jak to się ładnie mówi, dokonać redukcji masy ciała. Mojego. Ela również zaczęła stosować dietę, a ja nie umiem gotować…. A dlaczego do tego doszło, to już zupełnie inna kwestia. W każdym razie to dobrze, że Ela przeszła na dietę wraz ze mną… Bez niej nie schudłbym nawet 10 gramów. Mam wobec niej dług, który nie wiem, czy kiedykolwiek będę w stanie spłacić.

 

Jedna odpowiedź do “Moje odchudzania – gromadzenie doświadczeń…”

Możliwość komentowania została wyłączona.