Fikalnia

Postrzegam Fikalnię jako dziwne miejsce, gdzie stoją dziwaczne, mało stabilne urządzenia, fikadła.
Na te fikadła mniej lub bardziej udolnie gramolą się panie i panowie, po czym zaczynają machać rączkami i nóżkami, coś tam dźwigają, stękają, wykrzywiają twarze w grymasach. Przybysz z innej planety, gdyby ich zobaczył, pewnie napisałby doktorat na temat dziwnego zachowania Ziemian – fikania….
Zupełnie nie jestem w stanie zrozumieć, jak mogłem polubić to dziwne miejsce. Ja, dziedzicznie obciążony sportem i bardzo lubiący sport – w telewizji…
Moje sportowe doświadczenia są nader subtelne: narty, rower, pływanie, wędrówki po Beskidach – to i owszem, ale sezonowo i przede wszystkim w młodości… Potem to już pozostawało tylko pływanie podczas urlopu i gra w piłkę nożną – na komputerze. A biegać to mi się w ogóle nie chciało, nawet po piwo (którego zresztą nie lubię)…
A zatem sport uprawiałem przede wszystkim wtedy, gdy włączyłem sobie Polsat Sport…
Trudno było ćwiczyć cokolwiek, gdy wracało się z pracy o 17, 18 po południu… Ale na gruntowne czyszczenie garnków, dogłębną analizę zawartości lodówki i składu chemicznego słodyczy, to zawsze miałem czas i siłę; oj, jaki byłem wtedy żwawy, pilny i dokładny…
Czasem, sezonowo, zwłaszcza gdy żona pogoniła, udzielałem się aktywnie i rekreacyjnie na działce. Jednak i tak owa aktywność zazwyczaj kończyła się grillem – wiec summa summarum  częściej i bardziej energicznie ruszałem żuchwą niż kończynami…
Sportową karierę fikacza zacząłem od pleneru. Na fikalnię zaciągnęła mnie Żona. Poszedłem z nią, żeby mieć ubaw. Już w drodze układałem sobie wcale nie złośliwe ( a jakże) komentarze na temat jej sportowych wyczynów. Jakież było moje zniechęcenie i rozczarowanie, gdy nie miałem się do czego przyczepić: Żona fikała całkiem zgrabnie, więc milczałem apatycznie i setnie się wynudziłem…
Za drugim razem omal nie przysnąłem na ławeczce, gdzie przycupnąłem sobie skromnie… A za razem trzecim – sam już zacząłem gramolić się na różne fikadła, machać rączkami i nóżkami –  i okazało się to całkiem zabawne.
Los jest zazwyczaj przewrotny i złośliwy: to ja miałem mieć ubaw z fikania Żony, a wyszło odwrotnie. Żona miała niekłamaną uciechę, gdy na stepperze podrygiwałem jak czirliderka, a potem prawie popłakała się ze śmiechu, jak wlazłem na jakiś orbitek, czy coś takiego i zacząłem przebierać nóżkami – tyle że w drugą stronę, jakoś tak do tyłu… A jakie miny przy tym waliłem…

Dzisiaj, jak już zdążyłem się pochwalić, nawet lubię fikać na fikalni. Nie zastanawiam się, czy panu w moim wieku to pasuje, czy, ćwicząc nie podryguję czasem jak pajac pociągany za sznurki… Może i tak, ale jakież to ma znaczenie…

Podczas intensywnego, szybkiego tracenia masy ciała mogą pojawić się różne, niekoniecznie pożądane efekty uboczne. Najbardziej widoczne, czyli „pelikanki”, „fałdy mopsa”, słowem wszelkie obwisłości niespecjalnie mnie poruszyły, choć muszę przyznać – są nieco irytujące. Do wyruszenia na fikalnię skłonił mnie raczej fakt, że czułem, jakbym miał coraz mniej siły – torba z zakupami potrafiła mnie ciągać po całym chodniku, pojawiły się niejakie problemy z podnoszeniem czegokolwiek – wszystko wydawało się jakieś takie cięższe… I poza tym to niepokojące odczucie zanikania… Niby człowiek wie, że ma chudnąć, ale od czasu do czasu pojawiają się wątpliwości, czemu tak szybko, czy aby wszystko w porządku?
I ćwiczenia na siłowni, nawet niezbyt forsowne, ale dość częste, pozwalają rozwiać te obawy, gdyż szybko można zauważyć, że ciało staje się jakby mniej sflaczałe, siatki z zakupami są coraz lżejsze, człowiek porusza się sprężystym krokiem, a ramiona też jakby szersze… I nie ma już tego niepokojącego uczucia zanikania.
I może dlatego warto polubić fikalnię?