Nie kijkiem go, to… Nordic walking

Świat zwariował. Jak ja, poważny gentleman z łysinką i zanikającą oponką będę paradować w towarzystwie rozplotkowanych kumosi, w tempie andante, machając od czasu do czasu kijkiem, jakby oganiając się od muchy jakiejś natrętnej. I po co niby mam chodzić drobnym kroczkiem, co ja gejsza jestem? – Takie mniej więcej myśli zaczęły się kłębić w mojej głowie, gdy Ela zakomunikowała, że może warto zainteresować się nordic walking.
Cóż – myślę dalej – jeśli chce, niech łazi, niech w trakcie tych treningów gada, nawet sama do siebie. Ale czemu ja?
To doprowadziło mnie do konkluzji, że należy przeczekać, może temat przyschnie. A nuż Najlepsza z Żon zapomni? I prawie się udało. Prawie. Ela faktycznie nie wracała do tematu, zbliżała się jednak jakaś okazja do obdarowania Jej prezentem – i nie przyszło mi nic lepszego do głowy, niż kije.
Tym bardziej, że w międzyczasie już trochę głębiej zainteresowałem się tematem i zaczynałem zdawać sobie sprawę, jak bardzo istota nordic odbiega od moich dotychczasowych wyobrażeń. Nadal jednak nie bardzo widziałem siebie w roli towarzysza kijkowych wypraw Eli.
Zwłaszcza, że wciąż, mimo wszystko dość sceptycznie podchodziłem do całego zagadnienia.
Uważałem, że jest to niby-sport, niby-rekreacja, gadżet wymyślony przez speców od marketingu producentów kijków narciarskich, aby zapewnić sprzedaż przez cały rok, a nie tylko w sezonie zimowym. Uważałem, że spacerować można równie dobrze bez żadnego sprzętu… Cóż, nieco się myliłem…
Poszukiwania prezentu rozpocząłem od marketowych sieciówek sportowych. Nie zawiodłem się, strata czasu, Jak to zazwyczaj bywa, gdy klient z grubsza wie, czego szuka. Miałem też okazję stwierdzić, że kompetencje sporej grupy tamtejszych doradców klienta są bardzo, baaardzo dyskusyjne, by nie rzec kontrowersyjne – i to nie tylko w zakresie doboru, ale i parametrów oferowanego sprzętu nw. Czemu mnie to nie zdziwiło?  Ostatecznie wystarczył jeden kontakt ze sklepem internetowym, jedna rozmowa – i w ciągu 10 min. nabyłem odpowiednie, leciutkie Leki, z których Ela jest bardzo zadowolona.
I tu znowu los spłatał mi kolejnego, drobnego figla. Świadkiem odbioru przesyłki była moja koleżanka Edyta, istota bardzo usportowiona. Fitness, rower, rolki, pływanie – a jednak ani nw, ani trekking nie bardzo jej odpowiadały, a miała zbędne kije. I postanowiła mi je podarować… I tak oto wykonał się pierwszy etap mojej kariery „kijkowego tupacza” i towarzysza marszów Elżbiety.
Pierwszą rzeczą, którą postaraliśmy się wbić w swoją podświadomość, była konieczność odpowiedniego wywijania kończynami. Z grubsza chodziło o to, żeby nie pomylić prawej nogi z lewą ręką, lewej nogi z prawą, ręki z kijkiem, czy tak jakoś. I na tym, podczas pierwszego marszu staraliśmy się skupić.
W tę daleką podróż jako pierwszy wyruszyłem ja. Cóż, pomknąłem krokiem tak bardzo defiladowym, że aż przypomniało mi się, jak w wojsku uczono nas maszerować. Przed oczyma stanęły mi ćwiczenia indywidualne w maszerowaniu. Najweselsze, dające najwięcej radości. Ćwiczący delikwent ze skupieniem na twarzyczce machał kopytami, niczym w krakowiaku, albo tańcu św. Wita, wykonując jakieś gwałtowne, kanciaste i chyba niezbyt skoordynowane ruchy. Oficer Wojskowy popadał z desperacji w powolny obłęd,  czy zgoła w delirium, zaś reszta wojaków, czyli nas, tarzała się po trawniku, porykując z uciechy i z trudem łapiąc oddech.
Tak mniej więcej czułem się, stawiając swoje pierwsze kroki w rytmie nordic walking… Potem spojrzałem na Elżbietę. Maszerowała całkiem raźnie, w niczym nie przypominała gejszy, nie myliła kroków – minę miała jednak tak marsową (tak bardzo się koncentrowała), że aż bałem się bać. Wyprostowana jak świeca, śmigała dzielnie po chodniku niczym odrzutowy Mig-23.
Tak z grubsza wyglądał Ten Pierwszy Raz. Pokonaliśmy dystans ok. 5 km, w tempie allegro. Mam niejasne przeświadczenie, że styl naszych wysiłków bardziej przypominał taniec robotów, niż trening nordic walking… Ważne jednak, że nam się spodobało.