Nie na żarty nienażarty

ON…

On towarzyszył mi prawie od zawsze. Gdzieś od 3 roku życia. Czasem większy, czasem mniejszy – chodziliśmy sobie po tym pięknym świecie zawsze razem: oczywiście najpierw On, a za nim ja. Krok w krok.

ON – PIERWSZA KREW…

Nie bardzo kojarzę, kiedy się pojawił. Podobno gdy miałem 3 lata, podobno w ciągu 2 miesięcy, podczas wakacji na wsi
Z pewnością właśnie wtedy rozpoczęło się wdrażanie do pochłaniania zwiększonych dawek pożywienia. Przypominało to tucz gęsi, przy czym aktów buntu raczej nie było – raz tylko (podobno – bo nie pamiętam tego) podczas śniadanka, siedząc na kolanach cioci, puściłem jej za dekolt pawia z konsumowanej właśnie jajecznicy, co skomentowałem pełnym sarkazmu „masz”. Ot, taki wybryk smarkacza… Na ogół jednak byłem spolegliwy i dawałem się tuczyć, ułożyłem sobie nawet sentencję „nie mogę, ale muszę”, wygłaszaną podczas karmienia, która bardzo podobała się cioci, z jej tylko znanego powodu.
Zresztą wszystkie okoliczne ciocie, babcie, sąsiadki i znajome rozpływały się w zachwytach „jaki to ładny chłopczyk, jaki zdrowy i jak dobrze wygląda, jaki ma dobry apetyt”…To prawda, apetyt zaiste miałem, jednak nie bardzo potrafię dziś powiedzieć, co w mym wyglądzie było ładnego, a i okrągły kształt niekoniecznie musi być odznaką zdrowia – takie to jednak były wtedy czasy i taka mentalność.

ON – ŻARŁOCZNOŚĆ TERMITA

Jak już wspominałem, jedynie tato nie podzielał entuzjazmu do Niego… Akcje odchudzające, które inicjował skazane były na niepowodzenie nie tylko z powodu ich cykliczności. Owszem, fajnie było w wakacje grać z ojcem w piłkę, pluskać się w morzu, jeździć na rowerach, czy w zimie na nartach zjeżdżać z Kasprowego lub szaleć w weekendy w Szczyrku. Było jednak owo „pomiędzy”, czyli czas wzmożonej konsumpcji… Bo oprócz ponadprzeciętnego apetytu miałem jeszcze paskudny nawyk czytania przy jedzeniu, i to najczęściej w pozycji horyzontalnej. Skupiałem się na lekturze, zupełnie nie zachowując kontroli nad tym, co i przede wszystkim ile jem. Mogł to być np. półmisek ogórków kiszonych przegryzanych krówkami mlecznymi  lub chleb ze smalcem  – torcikiem orzechowym… No i ta ilość. W gruncie rzeczy po zjedzeniu kilkunastu kanapek byłem prawie tak samo głodny jak przed…

ON – DECYDUJĄCE STARCIE

Od najmłodszych lat nie odczuwałem potrzeby jedzenia w godzinach porannych i przedpołudniowych, głodny zaczynałem być dopiero gdzieś między 13.00 a 15.00. W wieku dojrzałym ta skłonność się ugruntowała. Nie jadłem przez cały dzień, ale za to ok. godziny 17.00, po powrocie z pracy siałem spustoszenie na talerzu i regularnie demolowałem lodówkę – czyniłem tumult na kształt najazdu Hunów lub innego, dobrodusznego plemienia Wandalów; potem dopychałem się słodyczami – przy czym zjedzenie za jednym posiedzeniem pudła ptasiego mleczka lub kilograma michałków, jak już się chwaliłem, naprawdę nie stanowiło dla mnie wielkiego problemu, Słowem, w ciągu kilku godzin nadrabiałem cały dzień niejedzenia. Uwielbiałem mocno wysmażone mięska, gęste sosiki, frytki, zasmażane kartofelki, spaghetti, pyzy z mięsem i słoninką, pierogi w ilościach hurtowych… I nawet udawało mi się wymóc nieraz na żonie  podanie tych rarytasów, co było zajęciem dość trudnym, gdyż Ela nie miała nawyku tłustego gotowania. Poza tym zaczynały się moje problemy z wątrobą, co natchnęło ją do dodatkowej rezygnacji z rosołków, schabowych i wszelkich panierek… No, ale z drugiej strony, od czego ma się mamę i teściową. Zawsze się tam pożywiłem, tak jak chciałem.
Jeśli chodzi o świeże warzywa – najbardziej lubiłem bigos, fasolkę po bretońsku, kapustę z grochem i grzybami oraz kapustę zasmażaną z boczkiem lub innymi skwarkami. Z owoców zaś – galaretkę owocową w cukrze lub w czekoladzie…
Innymi słowy, nadal konsekwentnie dążyłem do udoskonalenia sylwetki o kształcie doskonałym – kuli.

Jednocześnie, nie bardzo poważnie myślałem o schudnięciu. Łatwiej mi było sobie wyobrazić siebie skaczącego na bungee, wygrywającego zawody hippiczne na osiołku (koń jest zdecydowanie za duży) lub wyścig Formuły I na wózku widłowym ZREMB – niż rezygnującego ze słodyczy, uskuteczniającego jakieś diety, jedzącego ciemne pieczywo z ziarnami jak dla ptaków, gotowane/duszone mięso, ryby bez panierki i jakieś tam surowizny, którymi serdecznie gardziłem i za dyshonor uważałem wszelkie ich spożywanie.

Żona przez długie lata mnie napominała i przekonywała – ja traktowałem to jako marudzenie wynikające z powinności małżeńskich… W takich momentach oznajmiałem, że czuję się dręczony, prześladowany i – wytrwale robiłem swoje, tyjąc sobie w spokoju ducha. W międzyczasie przeszedłem jeszcze kurację sterydową, która pozostawiła po sobie miłą pamiątkę w postaci dodatkowych 20 kg – trybu życia jednak nie zmieniłem, aż w końcu doprowadził mnie do chronicznej mega otyłości i jej jak najbardziej odczuwalnych następstw – nadmiernego pocenia się przy byle wysiłku, zadyszek, niezdarności i ogólnego spowolnienia ruchów, ciągłego odczucia gorąca, duszności, kłopotów z zakupem spodni w odpowiednim rozmiarze. Ba, żeby tylko spodni… W ogóle tacy jak ja przez dziesięciolecia mieli do wyboru głównie zestawy szaroburych wdzianek w stylu łączącym elementy rokoko z z new wave i kroju worka na cement , uszytego przez azjatyckiego krawca, który najwidoczniej pojmował człowieka otyłego jako osobnika o płaskim brzuchu i kuprze jak kaczor Donald z kreskówki Disneya (i prawdę mówiąc lekka cholera czasem mnie bierze, gdy widzę w sklepach całą gamę całkiem niezłych ciuchów XXL w coraz większym wyborze – gdzież to wszystko się podziewało, gdy byłem istotą tak bardzo potrzebującą? )

Kłopoty z ubiorem w gruncie rzeczy i tak miały znaczenie drugorzędne. Zaczęły się bowiem problemy z nadciśnieniem, cholesterolem, podwyższonym poziomem trójglicerydów, no i rzecz jasna otłuszczoną wątrobą. A na koniec ujawniła się cukrzyca…

I to właśnie stało się początkiem Jego końca.

ON – DAWNYCH WSPOMNIEŃ CZAR…

W kwietniu 2015 ważyłem jakieś 118 kg przy wzroście (niekoniecznie imponującym)– w porywach 168 cm… posągowych kształtów to raczej nie miałem… Dziś (lipiec 2017), przy tym samym wzroście, bo chyba nie urosłem (po pięćdziesiątce raczej się nie rośnie, jak sądzę) ważę 71,5kg.

I trzeba to uczciwie kolejny raz podkreślić, że nie schudłbym nawet 10 gramów, gdyby nie moja wspaniała żona. To ona stała się inicjatorem, architektem, głównym dietetykiem, strażnikiem diety (gorszym niż Strażnik Teksasu) i, co chyba najistotniejsze – jej najważniejszym współuczestnikiem.

Nie uważam się za człowieka charakternego, herosa o niezłomnej woli, twardego jak Rambo. Nawet nie myślałem o diecie, nie czyniłem też żadnych wzniosłych czy dramatycznych postanowień… Po prostu jakoś tak wyszło…

I wierzę, że – jeśli Twoje doświadczenia są podobne, masz podobny problem i zdecydujesz się spróbować z nim walczyć – uda się, tak jak mi się udaje.