Śpiąca królewna – moja cukrzyca.

No, cóż… Łazikując na kijach omal nie zapomniałem o Śpiącej Królewnie, snem słodkim śpiącej… Jasne, że nie chodzi o Pierwszą Damę (dla mnie nieprzemijająco jest nią Elżbieta), a zatem o drugą:  t2 – cukrzycę typu 2, choć damą z pewnością to ona nie jest.  Do damy serca błędnego rycerza (niby ja?) zdecydowanie owej królewnie daleko, ale nie można jej tak całkiem olać… Bo z pewnością się nie odczepi i może przypomnieć o swym istnieniu w najbardziej głupim momencie…
Więc może coś o motywacji w walce z tą słodyczą naszą codzienną?
Autorzy większości materiałów poświęconych chorobie są zgodni, iż cukrzyca, jako że ma wrednie przewlekły charakter, wymaga konsekwencji w działaniu i cierpliwości, a to na dłuższą metę nie bywa proste. Tym bardziej, że sensowna terapia nie ogranicza się jedynie do zażywania leków. To także systematyczne używanie glukometru, zapisywanie wyników, ograniczenia dietetyczne i, najczęściej zmiana stylu życia na bardziej aktywny. Złośliwość losu sprawia, że na liście zakazanych smakołyków są przeważnie nasze ulubione: wszelkie słodkie fruchty, wszystko, co zasmażane, przypiekane i panierowane, zbawienne nieraz gotowce itp. Wypada też zrezygnować z piwka, chipsów i kebabów, co dla wielu jest koszmarnym wyrzeczeniem…  Zazwyczaj lista ta podoba nam się bardzo średnio. No i to jedzenie prawie jak na komendę, o stałej porze, czy wreszcie zażywanie ruchu… Naiwnością jest sądzić, że zażywny, czy wręcz otyły jegomość, gdy tylko się dowie, że jest słodkim chłopakiem – zapała nagle tak nieodpartą miłością do wszelkich siłowni, basenów, rowerów, biegów przełajowych, trampolin itp., że na wyprzódki poleci na basen, siłownię i będzie machał, wierzgał i fikał z takim zapałem, że nawet po tygodniu trudno będzie go stamtąd przegnać… A atlas (bynajmniej nie geograficzny) weźmie z sobą do domu, żeby nie wyjść z wprawy. Powiedzmy sobie szczerze, ruch jest bodaj największą bolączką, bo jak tu biegać, skakać, machać, pedałować, gdy ma się kłopot z zawiązaniem sznurowadła, czy wejściem na każde piętro powyżej parteru…
I z tego właśnie wynika powszechne przekonanie o ważnej roli motywacji  w procesie skutecznego wyrównywania cukrzycy. Czy to przekonanie słuszne?  Czy są jakieś wyjątki?
Na początku swej kariery diabetyka usiłowałem zdefiniować, rozgryźć swoją motywację. Nie bardzo to wyszło :). Może po 4 latach warto ponowić?

 

O epidemii cukrzycy

Cywilizacyjna, przewlekła, uważana za pierwszą niezakaźną epidemię na świecie. Zaniedbana, bywa wredna, dając szereg pozornie niezwiązanych powikłań. Jej zdefiniowaną przyczyną są wszelkie niekorzystne zmiany stylu życia: stres, śmieciowe śniadania, obiady i kolacje „byle szybciej, byle więcej, byle co”, wszelkie potrawy-gotowce wraz z całą tą zawartą w nich tablicą Mendelejewa, swoista aktywność fizyczna przy laptopie lub smartfonie (np. gra w FIFĘ 200x po sieci lub OFFLINE) i tak dalej, i tak dalej.
Cywilizacyjna, przewlekła, uważana za pierwszą niezakaźną epidemię na świecie. Wzbudza kontrowersje.  Środowisko medyczne bije na alarm. Wg danych WHO, ok. 422 miliony ludzi choruje na cukrzycę (2014 r), zaś tendencje wzrostowe są raczej koszmarne . Oponenci odpowiadają, że i owszem , ale wśród owych chorych można wyodrębnić grupę 179 milionów obywateli naszej planety, którzy jeszcze o tym nic nie wiedzą. Że są chorzy. Potwierdzają więc sentencję mojej Ulubionej Pani Doktor (kardiologa zresztą), że nie ma ludzi zdrowych, są tylko nieprzebadani…  I tak rodzą się podejrzenia o manipulowanie danymi, prowadzenie swoistej gry marketingowej, stwarzanie atmosfery zagrożenia, obliczone na pozyskanie większej liczby pacjentów.
Zwraca się przy tym uwagę na obniżenie dopuszczalnego progu poziomu glukozy. Dziś wynosi on 100 mg/dL na czczo, podczas gdy niegdyś kształtował się ponoć na poziomie 120. Sam odnoszę  niejasne wrażenie, że gdy przed laty chciano „wrobić mnie w cukrzycę” –  była mowa o owych 120 mg/dL. I tu podejrzenie pada na koncerny farmaceutyczne, z przyczyn oczywistych dążące do zwiększenia liczby chorych…
Ale prawdę powiedziawszy, czy ma to znaczenie? Że normy te obniżono, nawet pod naciskiem producentów specyfików antycukrzycowych? A może obecne ustalenie takiego właśnie poziomu cukru dla zdrowego człowieka to rzeczywiście wynik dokładniejszej diagnostyki i badań, prowadzonych bardziej zaawansowanymi technikami?
Spójrzmy na problem trochę inaczej. Każdy z nas, dumnych posiadaczy cukrzycy typu 2 przekroczył kiedyś poziom 100 i nie zrobiło to na nim wrażenia, może nawet nie zauważył, bo niczego nie badał… Potem było 120 – któremu towarzyszyło dalsze bagatelizowanie problemu… A potem wyżej i wyżej…  Aż w końcu, uppps! Przebudzenie wiosny. I w tym momencie naprawdę już nie ma znaczenia, czy normą dla zdrowego organizmu jest 100, czy 120mg/dL glukozy mierzonej na czczo.
Zupełnie nie chodzi o to, żeby się straszyć. Po co jednak wysłuchiwać od lekarza ” a gdzie pan był, gdy…?” lub „to teraz pan przychodzi?”, zwłaszcza że to nie są dobre pytania, bo zwiastują stan poważny i perspektywę niezłych kłopotów.
Zupełnie nie chodzi o to, żeby się straszyć. Zwłaszcza, że można nie bagatelizować podwyższonej glukozy i zmienić zaledwie kilka rzeczy w swoim życiu. I naprawdę, po jakimś czasie stają się one normalnością tak, że człowiek nie musi  już myśleć, czy ma, czy też nie ma cukrzycy. I żyje sobie całkiem normalnie…
Nie ma co pisać o skutkach nieleczonej cukrzycy, dostępnych materiałów na ten temat jest sporo…  Znałem jednak kilka osób, które uniknęły cukrzycowej ślepoty i amputacji kończyn. Tylko dlatego, że wcześniej dopadł je wylew…
Pamiętajmy o tym, nim zbagatelizujemy cukrzycę.

Siła diety

Nie od razu doceniliśmy Siłę diety. I  jest to, jak dotąd,  jeden z naszych najpoważniejszych  grzeszków. Niby wiedzieliśmy, niby czytaliśmy… Tak, tak, diecie, odchudzaniu, zmianie sposobu odżywiania musi towarzyszyć aktywność ruchowa, a jednak… Zachowywaliśmy się jak ów krnąbrny pacjent w gabinecie lekarskim, słuchający co odrzucić, z czego rezygnować, co robić by zdrowo żyć, a i tak wiedzący swoje.  Konsekwentnie omijaliśmy wszystko, co związane z aktywną rekreacją, choć niby wiedzieliśmy, że to pożądane.  Zwłaszcza, iż tempo pojawiania się efektów zmian jadłospisu przerastało nasze najśmielsze oczekiwania. Wszystko potwierdzało, że – aby tracić momentami nawet  i 5 kg miesięcznie,  wystarczy jeść częściej, małe porcje, odstawić słodycze, ziemniaki, sól, gotowce (akurat nie stanowiły podstawy naszych posiłków – przyp. nasz), panierki i sosy… A także odstawić wszystko, co smażone i jednocześnie nie dogotowywać warzyw… Więc skoro się chudnie, po co katować się jakąś tam gimnastyką… Jakież to proste…
Gdybyśmy dzisiaj  mieli ponownie rozpoczynać Wielkie Odchudzanie – naszym pierwszym krokiem byłby z pewnością krok na stepperze, biegaczu, czy innej bieżni. I to zupełnie nie z zamiłowania do sportu i jakichkolwiek treningów.
Przede wszystkim okazało się, że szybka utrata dużej liczby kilogramów, choć brzmi to dobrze i statystycznie też nieźle wygląda – wcale nie musi być taka fit.  Kolega Dariusz, gdy tracił swoje tłuszczowe zapasy w tempie teleexpressu, chodził dumny jak paw. Zwłaszcza, gdy któregoś dnia znienacka odkrył przed lustrem brak trzech ulubionych rzeczy: swojego podbródka.
Ale szybko nadszedł czas na kolejne odkrycia: jakaś nagle wystająca nie wiadomo skąd, guzowata część mostka,  zapadnięta klata jak u skrzata, zapadający się brzuch i fałdy lekko obwisłej skóry na nim, marne, zwiotczałe niby-mięśnie. Skinny fat to chyba jeszcze nie było, nawet ów brzuch był przez lekarzy oceniany jako niezbyt obwisły –  jednak Kolega Dariusz stał się nagle chuderlawym człeczyną i to w dodatku dość słabowitym. Zupełnie nie wzbudzał respektu na ulicach. A zatem – w perspektywie pojawiła się groźba przymusu uczęszczania na… Hmm…
Inne doświadczenia ma Ela, co może nieco dziwić, gdyż przecież stosowaliśmy te same sposoby, jedliśmy to samo w skali 1:1 – ilościowo i jakościowo… Wszystko tak samo, A jednak u Koleżanki Elżbiety efekty jej diety nie były tak radykalne. Na łazienkowej wadze wyglądało to jeszcze nieźle. Wizualnie jednak, zwłaszcza w porównaniu z Darkiem… (oczywiście w aspekcie zmniejszania masy ciała, nie zaś estetycznym) już nieco gorzej.
Ela wystartowała ze znacznie niższego poziomu BMI, nie była tak napęczniała, „rozlewająca się”, jak Darek. I stąd może złudzenie, że szczupleje znacznie, ale to znacznie wolniej…  Nie miała też żadnych obwisłości, co było spowodowane nie tylko   wolniejszym tempem utraty kilogramów, ale i systematycznymi ćwiczeniami w związku ze schorzeniami kręgosłupa.  Jej ćwiczenia może i są niezbyt efektowne, bo nie wymagają sapania, skakania, biegania, podnoszenia, rwania, stękania, wrzasków bojowych -są jednak  bardzo trudne, absorbujące liczne partie mięśni i wymagające stałego treningu (w każdych warunkach).
Nie one jednak okazały się cezurą. Przełom nastąpił w momencie, gdy Ela odkryła swoje talenty sportowe w pewnym typowo babskim klubie (sieć siłowni tylko dla Pań). Po sprawdzeniu swych możliwości w owym klubie, Elżbieta wpadła w zachwyt. Zaczęła tam systematycznie uczęszczać i szybko pojawiły się efekty. Kilogramy zaczęły tracić się same, wreszcie zdecydowanie szybciej. I był to ubytek bardzo proporcjonalny, sylwetka Eli stała się smuklejsza, nawet chód zrobił się lżejszy, niemal baletowy. Najważniejsza jednak jest poprawa jej samopoczucia i znacznie rzadsze ataki bólu.
Nie od razu to nastąpiło. Musieliśmy pokonać dość duży opór materii. Naszej materii. W nas. Nie bardzo potrafimy wytłumaczyć jak to się stało, że staliśmy się osobnikami w miarę aktywnymi.
Przecież tak bardzo lubiliśmy gry komputerowe, telewizor i popołudniowe drzemki… Wydawało się, że nic i nikt nie zmieni naszych obyczajów…  Przecież od czasu do czasu uprawialiśmy rolę na działce…
A może przyczyną niechęci do aktywności fizycznej było nasze zupełnie irracjonalne przekonanie, że dieta i ruch to alternatywne sposoby odchudzania? Może nieco zabobonne przeświadczenie, że państwu w naszym wieku nie wypada hasać po okolicy w pstrokatych sportowych szarawarach, nie mówiąc o staczaniu ciężkich walk gimnastycznych po lokalnych siłowniach? Bo tuptanie za kosiarką na działce i skubnięcie chwasta lub innego badylka w zupełności wystarczy? A może było to po prostu prozaiczne, pospolite lenistwo? Cóż…
Wróćmy do okresu, gdzie bazowaliśmy na samym jadłospisie i zastanawialiśmy się, czemu tempo naszego chudnięcia jest takie zróżnicowane, i gdy w międzyczasie pojawiły się pierwsze „pelikanki”. Ela, jak przystało na dowódcę podjęła decyzję i rozpoczęła realizację Planu W.
Któregoś pięknego sierpniowego poranka zameldowała się na odkrytej siłowni, w celu uskutecznienia porannej gimnastyki. Towarzyszył jej Klub Kibica w postaci sceptycznie nastawionego męża. I tak przez kilka dni…
A potem ćwiczyliśmy już razem. Siłownie pod dachem, marsze nordic walking. Obecnie Elżbieta przebąkuje coś o jakimś gyrokinesis. Strach się bać.

Nie wracamy z tych treningów wypompowani, wykończeni do granic absurdu. Nie są też nieprzyjemne. Nie robimy niczego na siłę, wyczynowo, z obłędem w oczach. Aczkolwiek mamy niejasne przeświadczenie, że mogło być jeszcze lżej, jeszcze przyjemniej, wręcz bezboleśnie – gdybyśmy w porę  przypomnieli sobie podstawę Piramidy zdrowego odżywiania i ruszyli na bardziej energiczne spacery.

powrót do „Dieta”

 

 

Indeks glikemiczny (IG)

Nie podchodzimy do sprawy ortodoksyjnie, to znaczy nie wyuczyliśmy się indeksu IG na pamięć, nie zmieniliśmy naszego jadłospisu na siłę, nie zaczęliśmy masowo używać wcześniej nieużywanych produktów, bo mają niskie IG lub są modne, polecane itp. Przykładem mogą być zalecane w wielu dietach grejpfruty i chyba nadal trendy olej kokosowy. Zwłaszcza grejpfruty nigdy nie były przedmiotem naszych sennych fantazji i tak pozostało – nawet z powodu rozpoczęcia naszej diety raczej nie mieliśmy okazji ich zajadać. I świat się nie zawalił, dieta nie poszła w diabły… Do tego dodajmy soję (gotowana ma IG=18), olej sojowy i inne produkty na bazie… Soja postrzegana przez nas – może i niesłusznie, jako roślina bardzo podatna na wszelkie manipulacje genetyczne – jest w naszej kuchni Wielkim Podejrzanym, co tak naprawdę oznacza (nie licząc rzecz jasna artykułów, gdzie występuje jako dodatek – bo od tego nie uciekniemy) Wielkiego Nieobecnego: dobrowolnie jej nie spożywamy. I Ziemia z tego powodu nie zaczęła się kręcić w drugą stronę… I zapewne nie zacznie… Podobnie rzecz ma się z margaryną (stosujemy tylko do wypieków, czyli od czasu do czasu), olejem rzepakowym, którego zapach niekoniecznie nam odpowiada… Ot, proza życia.

Założyliśmy, że nasza zmiana sposobu żywienia nie może dawać powodu do uznania jej za skrajnie radykalną, absorbującą. Nie może naszego życia „wywrócić do góry nogami”, wymagać zbyt daleko idących wyrzeczeń, a przez to stać się uciążliwą (pamiętajmy, że jest to jeden z głównych powodów niepowodzeń w odchudzaniu).
Przystępując do ustalania zasad, Ela nie uznała za konieczne dogmatycznego uwzględniania szczegółowych wartości indeksu. W zupełności wystarczył podział ramowy, wyróżniający grupy o niskim IG ≤55, średnim IG =56-69 i wysokim IG ≥70. W praktyce wystarczyło odejść, zwłaszcza na początku odchudzania, od produktów spożywczych z grupy wysokiego IG.
Artykuły tej grupy, nie dość, że mogą, jak się tego bardzo chce, całkiem sprawnie utuczyć, to przede wszystkim mogą powodować wahania glukozy (te nieszczęsne cukry proste, szybko wchłaniające się, więc powodujące szybki wzrost i szybki spadek stężenia glukozy we krwi) – co zupełnie nie sprzyja wyrównywaniu cukrzycy. Z kolei u osób zdrowych – potęgują uczucie głodu (z powodu zwiększonego wydzielania insuliny), co w trakcie diety redukcyjnej zwłaszcza,  niekoniecznie jest zjawiskiem pożądanym przez odchudzającego się delikwenta. OK, bastujemy. Zaczynamy bowiem zachowywać się jak ci, którzy – pytani o aktualną godzinę – ochoczo przystępują do objaśniania budowy zegarka. STOP. Wracamy do Diety Elżbiety.
Obecnie skupiamy się na pilnowaniu, by poszczególne składniki naszych posiłków należały do różnych przedziałów indeksu, także i tego najwyższego. I musimy przyznać, że dawki „wysokiego IG”, aplikowane jednak odpowiednio rzadko i w granicach przyzwoitości też żadnych perturbacji nie powodują.
Trudno jednoznacznie zdefiniować, kiedy taka liberalizacja może nastąpić, czy po miesiącu, kwartale czy po roku odchudzania… Dla nas wyznacznikiem był odpowiednio duży spadek wagi, obniżenie poziomu cholesterolu i ustabilizowanie się poziomów cukru…  Pamiętamy jednak, żeby cały czas zachowywać umiar, umiar i jeszcze raz umiar.

Dieta oparta o indeks pozwala na komponowanie dań wg własnego uznania. Ma jednak kilka mankamentów i uchodzi za trudną do stosowania (co jest w naszym przekonaniu mitem).

Najczęściej wymienianą trudnością jest konieczność obliczania wypadkowego IG posiłku, czynność na pierwszy rzut oka dość żmudna, zwłaszcza na początku. Jednak, jak potwierdzają wszyscy obliczający owe wypadkowe – szybko nabiera się wprawy.  No i rzecz najważniejsza: bezwzględne przestrzeganie indeksu posiłku jest rygorem przede wszystkim dla osób cierpiących na cukrzycę insulinozależną z dużymi wahaniami poziomów cukru (hiperglikemia  i hipoglikemia, uważane za powikłania cukrzycy).
My na szczęście temu rygorowi nie podlegaliśmy, więc mogliśmy pozwolić sobie na orientacyjne ustalanie IG. I to wystarczyło.
Drugą trudnością, i to dość zwodniczą może być zmienność wartości IG dla różnych odmian tego samego produktu (np. kasze, ryże, pieczywo), a także zmienność, zależna od sposobu przyrządzenia (wyższy IG mięsa smażonego niż gotowanego, warzyw gotowanych – niż IG  warzyw al’dente lub surowych itp.). Trzeba po prostu o tym fakcie pamiętać.
Bardziej szczegółowe zestawienie naszego menu znajduje się w artykule Elżbiety „Dieta – odchudzanie” ([w]: Blog Eli). Bywa ono pomocne zwłaszcza w początkowej fazie odchudzania.

Musimy wszakże być świadomi, że zmiana stylu żywienia oparta tylko o indeks wcale nie musi być skuteczna, gdyż IG odnosi się wyłącznie do zawartości węglowodanów i kompletnie nie dotyczy „wroga klasowego nr 2” odchudzających się – tłuszczu, zwłaszcza zwierzęcego.

I dlatego właśnie drugim wyznacznikiem naszej diety, i to zdecydowanie nie z powodu nagłego upodobania do wszelkich dań jarskich – jest
Piramida zdrowego żywienia

Sumienie…Dzienniczek samokontroli

Podczas odbioru pierwszego dzienniczka samokontroli trudno mi było powstrzymać mimowolny uśmiech; znajomy rozmiar, swojskie słowo „dzienniczek”, rubryczki w środku… Jakoś przypomniał mi się monolog w wykonaniu zmarłego niedawno W. Michnikowskiego, w którym to znalazł dzienniczek szkolny swojego syna, zaczął go wertować, komentować, aż doszedł do wniosku, że ma w domu nieuka, durnia, barana i notorycznego matołka (moje ulubione frazy z tego monologu: „(…) nie umiał synusia… aaaa, no tego… sinusa (…). To ja, po tylu latach pamiętam, że sinus to ten taki…no, ten taki, co służy do tego… Ale ja pamiętam… a on?(…)”, albo „(…) nie umiał narysować przekroju rozwielitki… ooo proszę, z rysunków to samo (…)” itd itp. A na koniec okazało się, że monologowy Tatuś, ogląda i komentuje swój własny dzienniczek sprzed lat…
Drugie, co mi stanęło przed oczyma, to ja sam i pierwsza w życiu uwaga, którą zarobiłem za złe, jak na ówczesne standardy zachowanie: „Darek rozmawiał na lekcji, śmiał się”… I to drżenie łydek, co też powiedzą rodzice na tę straszliwą, szkolną zbrodnię:) drugoklasisty… A uwagi i oceny w dzienniczku musiały być przez rodziców podpisane… Co też powiedzą rodzice…
Podczas odbioru pierwszego dzienniczka samokontroli poczułem się trochę jak uczniak: kontrola, rozliczanie, kłopotliwe pytania, może  jakaś połajanka ze strony np. lekarza…  Brałem go z lekkim uczuciem pobłażliwej niechęci. Ot, makulatura do wzbudzania wyrzutów sumienia… Szybko jednak zajarzyłem, że ów nieszczęsny dzienniczek jest dla nas, Słodkich Ludzi. Nie dla lekarza, dietetyka, rodziny… Dla nas. Korzystanie z glukometru bez niego bardziej nosi znamiona dokonywania samookaleczeń niż monitorowania cukrów. Bo czy pamięć, w którą wyposażone są glukometry daje możliwość pełnego i szybkiego monitoringu cukrzycy? Być może, ale dla mnie od początku odczytywanie wyników wprost z glukometru było niezbyt wygodne, zwłaszcza że wpadłem na pomysł notowania sobie przy poszczególnych wynikach tego, co wcześniej, tj. 2 h przed pomiarem zjadłem. I dzięki temu wiem z grubsza, co mogę bezkarnie zjeść i w jakiej mniej więcej ilości, przy czym nie zawsze jest to zgodne z przykazaniami indeksu glikemicznego (np.moja cukrzyca toleruje wątróbkę, oczywiście gotowaną, mimo że wątróbka nie jest zalecana, poza tym o dziwo, ziemniaki,  również gotowane), wiem, których z okolicznych piekarni mam unikać, które wędliny, jogurty, serki, kefiry starannie omijać itd itp.
Wyćwiczyłem poza tym nawyk zaznaczania wyników, które nie bardzo mi się podobają, wpisywania pytań, które chcę zadać lekarzowi i wszelkich swoich wątpliwości, wymagających medycznego objaśnienia. Dzięki temu o wiele efektywniej wykorzystuję czas wizyty u diabetologa, nie tracę go na apatyczne przypominanie sobie „ o co to ja właściwie miałem zapytać?” lub rozpaczliwe tłumaczenia „panie doktorze, ale ja właściwie nic takiego nie jem…”, na szczęście zresztą, jak dotąd moje wyniki i tak nie wymagają takowych tłumaczeń…
No i rzecz najważniejsza, spokojniej sobie chodzę na badania HbA1c, bo wiem mniej więcej czego się spodziewać, no i Elżbieta się nie niepokoi.Nie ma co pisać o skutkach nieleczonej cukrzycy, dostępnych materiałów na ten temat jest sporo… Znałem jednak kilka osób, które uniknęły cukrzycowej ślepoty i amputacji kończyn. Tylko dlatego, że wcześniej dopadł je wylew… Pamiętajmy o tym, nim zbagatelizujemy cukrzycę.

Towarzysz… Mój glukometr

Nie mogąc i zresztą nawet nie chcąc uwolnić się od towarzystwa Wampirka, od początku systematycznie korzystam z jego usług.
Do pierwszej wizyty u diabetologa mierzyłem się tylko na czczo – i jakoś nie udawało mi się przekraczać magicznej 100mg/dL, ani też spadać poniżej 75.  Raz, o poranku było blisko… Ku swojemu zdziwieniu wyczytałem na glukometrze 78. Profilaktycznie, nie bez przyjemności, zabrałem się do podnoszenia poziomu cukru. Poczęstowałem się 2 kostkami mojej ulubionej czekolady Moser Roth 85% i 3 sezamkami. Niestety, kres dalszej terapii położyły protesty Eli…
Po swym debiucie u diabetologa zmieniłem sposób monitorowania poziomu glukozy. Zgodnie z zaleceniami zastosowałem rotację pomiarów – 2 h po posiłku (czyli jeżeli np. w poniedziałek mierzyłem glukozę na czczo, to wtorkowy pomiar odbywał się po śniadaniu, w środę mierzyłem cukier po II śniadaniu, w czwartek – po obiedzie itd.) Chodziło o sprawdzenie pracy trzustki…
Obecnie, za zgodą lekarza nie muszę mierzyć się codziennie, a jednak to robię. Poza tym, dodatkowo sprawdzam cukier zawsze wtedy, gdy odczuwam wyrzuty sumienia, że coś przeskrobałem, zjadłem czegoś za dużo lub nie takiego… Doktor zakreśliła dopuszczalną granicę cukru na poziomie do 140. Ja ją sobie samowolnie obniżyłem do 125. Gdy osiągnę więcej, odczuwam niepokój i – jeśli to możliwe zbieram kuper na siłownię lub kije, ewentualnie następny mój posiłek jest mniej glikemiczny, piję czerwoną herbatkę lub – co jest chyba najgorsze – gdy pora jest stosowna, rezygnuję z podwieczorku… Masochista… Staram się trzymać cukier na poziomie 110-120 (2h po posiłku), a wtedy zaraz wynikiem chwalę się Eli. Gdy wynik jest nieco ponad – też tragedii nie ma, ale wtedy dyskretnie milczę…

Może i  jest to nieco wywrotowa idea, ale do wskazań glukometru można czasem podchodzić dość liberalnie, przynajmniej wtedy,  gdy jest się jako tako unormowaną Słodką Dwójką. Oczywiście nie chodzi o to, żeby po zobaczeniu np. 180mg/dL na glukometrze uczcić to piwkiem z tłuściutką goloneczką, przegryzaną ciastkiem z kremem, a z kolei po 101 na czczo zaraz wpadać w panikę i pędzić do wszystkich okolicznych specjalistów, albo na wszelki wypadek rozpoczynać pożegnanie ze światem… Jak można zauważyć, jednostkowy pomiar jeszcze o niczym nie świadczy. Gorzej, gdy pojawia się niedobra tendencja, powtarzalność takich różnych dziwnych wyników, długotrwała zmiana. I w takich przypadkach najlepiej byłoby uszczęśliwić swą osobą diabetologa lub przynajmniej lekarza rodzinnego. Zupełnie nie ma na co czekać. Wiem, wiem, nie miałem takiej sytuacji, fajnie się mówi – jednak właśnie tak bym zrobił.

Osobną kwestią są palce, kłute codziennie, nieraz i po kilka, kilkanaście razy. Mogą z czasem zacząć boleć. Nie doświadczyłem tego osobiście, jednak na forach dla Słodkich dość często ten problem jest poruszany. Żeby go nieco złagodzić, zaleca się zmianę palców przy kolejnych pomiarach. Wykorzystuję w sumie cztery paluchy: środkowy (wtedy wyobrażam sobie, że pokazuję go swojej cukrzycy i czuję się wtedy raźniej) i wskazujący obu rąk. Z kolei kolega z pracy, również słodka dwójka – pobiera krew z wszystkich palców… I trudno powiedzieć skąd taka rozbieżność w zaleceniach lekarzy.

Reasumując, samokontrolę glukometrem traktuję jako metodę trzymania się w ryzach, ochronę przed nadmiernymi, kulinarnymi szaleństwami, monitoring mej słodkiej duszy i ewentualny sygnał do korekty terapii. Pilnuję przy tym, żeby korzystać zawsze z dokładnego glukometru. Tak się bowiem składa, że po mniej więcej roku użytkowania część z nich może wykazywać tendencje do zaniżania wskazań, wprawdzie głównie w odniesieniu do wyższych poziomów cukru ( od 180 wzwyż), jednak na wszelki wypadek, przynajmniej raz w roku poddaję swój glukometr testom w poradni i – gdy trzeba wymieniam (mam już w tej chwili trzeci).
Siebie z kolei poddaję testom regularnie, co trzy miesiące. Według wszelkich reguł sztuki poddaję się badaniu HbA1c, tj. poziomu hemoglobiny glikowanej, stanowiącemu jak gdyby średnią poziomów z ostatnich 3 miesięcy. I to badanie, a nie pomiary dzienne uznawane jest za wykładnię stanu schorzenia i prawidłowego przebiegu diety. I wpadam trochę w samozachwyt, gdyż jak dotąd ani razu nie udało mi cię przekroczyć dopuszczalnego poziomu (wynoszącego 6,0%-6,5%, zależnie od metody oznaczenia, stosowanej przez laboratorium wykonujące badanie). I tego trzeba się trzymać. To nie jest rekord do pobicia. Zresztą Elżbieta czuwa…Nie ma co pisać o skutkach nieleczonej cukrzycy, dostępnych materiałów na ten temat jest sporo… Znałem jednak kilka osób, które uniknęły cukrzycowej ślepoty i amputacji kończyn. Tylko dlatego, że wcześniej dopadł je wylew…
Pamiętajmy o tym, nim zbagatelizujemy cukrzycę.

Wampirek…Mój glukometr

Wampirek…Kapuś…Pijawka…Osa…Żądło…Wędrując po diabetycznych forach trudno czasem uznać, że glukometry są przesadnie lubiane przez  swoich użytkowników…I coś w tym jest.
Monotonia, obowiązek, Nemezis, czasem ból palców…
Mam świadomość, że moja słodka dwójka pod względem skali zaawansowania jest igraszką, zabawką zaledwie. Wychwycona w porę, wyrównana, śpi sobie niczym śpiąca królewna. I nie mam nic przeciwko, jednak jednym z warunków są niestety stałe kontakty z Wampirkiem.
Z początku postanowiłem go olewać, nie darzyłem też przesadnym zaufaniem. Na ulotce informacyjnej wyczytałem, że nie należy powtarzać pomiarów w zbyt krótkim czasie. I co zrobiłem w pierwszej kolejności? Dziabnąłem się raz po razie w dwa palce, w odstępie czasowym potrzebnym do wymiany paska. I wyniki – różne – wcale mnie nie zdziwiły. Powtarzałem jeszcze eksperyment, a to pikając się dwukrotnie w ten sam palec, a to przy okazji badań krwi – w chwilę po pobraniu z żyły. Wyniki oczywiście odmienne, rzecz zupełnie naturalna, ale mogłem snuć różne dywagacje o mojej cukrzycy, co Elę doprowadzało do szewskiej pasji. Powiem uczciwie, w tym pierwszym okresie kłułem się głównie dlatego, żeby żona nie marudziła, żeby się w końcu odczepiła, bo stała nade mną jak Cerber jakiś i autentycznie cieszyła się z wyników, chyba nawet bardziej niż ja. A wyniki były rewelacyjne, tak rewelacyjne, że zacząłem mieć wątpliwości, czy coś takiego jak cukrzyca 2 w ogóle na tym pięknym świecie istnieje i czy mam z nią cokolwiek wspólnego.

Nie wiem, czy to zasługa mojej fantastycznej Elżbiety i jej diety, czy tabletek, czy może jednego i drugiego… W każdy razie dobre wyniki zachęcają do pomiarów. Traktuję je jako rodzaj rozgrywek sportowych – meczu lub walki bokserskiej, która musi wyłonić zwycięzcę. Do pomiaru przystępuję zawsze z pewnym zaciekawieniem: ”kto kogo tym razem?”. Może to i podejście nader rozrywkowe i niezbyt mądre, jednak pozwala mi na unikanie poczucia przykrego obowiązku, nie czuję się „pokrzywdzony przez los, bo muszę…” Postanowiłem na początku, że nie dam się zwariować cukrzycy, że nie będę żyć jak w oblężonej twierdzy, ale i nie pozwolę, żeby się ta cukrzyca rozwinęła. I to, przynajmniej na razie daje się zrobić. Mam poza tym moją Elżbietę…Nie ma co pisać o skutkach nieleczonej cukrzycy, dostępnych materiałów na ten temat jest sporo… Znałem jednak kilka osób, które uniknęły cukrzycowej ślepoty i amputacji kończyn. Tylko dlatego, że wcześniej dopadł je wylew…
Pamiętajmy o tym, nim zbagatelizujemy cukrzycę.

Dolce vita

Życie z cukrzycą… Na pewno da się przeżyć. Bo cóż prostszego – trzymać dietę, ruszać się, łykać tabletki, pyknąć się w palucha… Oczywiste. Proste. Proste i trudne zarazem… Trudność polega na tym, że trzeba to jeszcze wykonać… Systematycznie i konsekwentnie.

Chyba największe problemy to dieta i aktywność fizyczna. Gdy tak siedzę sobie w poczekalni poradni diabetologicznej i dyskretnie słucham rozmów – odnoszę wrażenie, że znajduję się w kompanii karnej wśród głodomorów. Tematem wiodącym jest żarcie… Co kto lubi, co kto zjadł, co kto musi zjeść lub zje,  jak tylko wróci do domu… Padają przy tym takie przykłady potraw, że resztka włosów się jeży na łysej głowie. Dosłownie wszystko, czego słodszy człowiek zdecydowanie jadać nie musi. Chyba, że chce rozwijać swoją chorobę… Niejeden dietetyk słuchając tych dialogów zszedłby na zawał serca lub przynajmniej zawył ze zgrozy. I jakoś tak dziwnie nie licuje to wszystko z poprawnością polityczną plakatów, obficie ozdabiających ściany przychodni. Fakt, treść tych ozdób nawet do mnie niespecjalnie przemawia, zupełnie jak treść tych głupawych obrazków i napisów na paczkach papierosów, których głównym celem jest chyba tylko reklama jakiejś poradni do walki z nałogiem… (czytając je sobie, zazwyczaj się dziwię, że jeszcze żyję, i powiem więcej, mam się całkiem dobrze. A dzięki komu w dużej mierze? – trzeba chyba zapytać Elżbietę.Nie ma co pisać o skutkach nieleczonej cukrzycy, dostępnych materiałów na ten temat jest sporo… Znałem jednak kilka osób, które uniknęły cukrzycowej ślepoty i amputacji kończyn. Tylko dlatego, że wcześniej dopadł je wylew…
Pamiętajmy o tym, nim zbagatelizujemy cukrzycę.