Nordic walking – Ustroń 2020

I oto ponownie wylądowaliśmy w Ustroniu. Nie mamy tam daleko, lubimy ścieżki sprawdzone – Ustroń jest zatem dobrym miejscem na rozpoczęcie sezonu… A sezon nie zapowiada się najlepiej. Te wszystkie hece z koronami i wirusami sprawiły, że w ogóle nie chodziliśmy – wpierw z powodu znanych powszechnie dziwacznych zakazów, potem z powodu wymówek… Cóż, zdalne wykonywanie obowiązków zawodowych jakoś dziwnie nie sprzyja działaniom rekreacyjno – sportowym, z takiego stanowiska pracy zdecydowanie za blisko do lodówki, a zmiana kształtu ciała na bardziej kulisty sprawia że zapał i ochota do ruszania się gdziekolwiek i jakkolwiek – jest odwrotnie proporcjonalna do liczby pozyskiwanych kilogramów…
To wszystko potęgowało nasze obawy, jednak pierwszy kontakt z kijami wypadł nieźle, jakoś dawaliśmy sobie radę.Zachęciło to nas do pomaszerowania na Równicę, gdzie jak dotąd nie mieliśmy okazji bywać na kijach. I był to taki swoisty sumienia wyrzut…
Szliśmy głównie poboczem jezdni, co wielką przyjemnością nie było, ze względu na monotonię marszu pod górkę i wciąż pod górkę, a także mijające nas zewsząd samochody. Również parny dzień zapału do kijkowania zupełnie w nas nie potęgował… No i ta marna kondycja… Próbowaliśmy zejść na czerwony szlak, szliśmy nim nawet trochę, ale wśród drzew wcale rzeźwiej nie było. Kamieniste podłoże ścieżki, urozmaicone wystającymi korzeniami również nie do końca sprzyjało bezpieczeństwu naszych kijków, więc przy pierwszej nadarzającej się okazji zdecydowaliśmy się wrócić do tuptania po drodze. I tak, zasapani i spoceni wkroczyliśmy na Równicę.
Równica, ze względu na łatwość dojazdu samochodem nigdy, nawet w czasach młodości nie była naszą ulubioną górą, jednak ten Disneyland, do którego weszliśmy i tak wprawił nas w lekkie oszołomienie. Dziki tłum, jakieś karuzele, dmuchane zjeżdżalnie, tor saneczkowy na szynach, stoiska z chińskimi pamiątkami, schronisko zamienione na Dom Weselny i ekskluzywną knajpę -dały nam takiego powera, że prędziutko, w całkiem niezłym czasie zeszliśmy do Ustronia.
W każdym razie Równica zaliczona… Może z Czantorią, Palenicą albo Stożkiem będzie lepiej, choć również i tam nie spodziewamy się jakichś szczególnych wzruszeń związanych z powrotem do natury.

Nordic walking – Swornegacie 2019

Zdaje się, że w Sworach zadomowiliśmy się na amen. I co roku czas spędzamy inaczej.  Jeszcze 5-9 lat temu ogałacaliśmy okoliczne lasy z jagód i grzybów (usiłowaliśmy nawet jeszcze w zeszłym roku, chociaż  ze zdecydowanie mniejszym zapałem)
… i podnosiliśmy poziom wody w jeziorze Welsyk.  W 2017 roku zmieniliśmy pasję:  z grzybiarzy-jagodziarzy staliśmy się kijo-włóczykijami, a i Welsyk przeszedł jakby na dalszy plan.
Przy czym zasięg naszych marszów także stopniowo się zmieniał. W poprzednich latach paradowaliśmy głównie tutejszą ścieżką rowerową. W tym roku postanowiliśmy, że nasza obecność na niej będzie minimalna. I tak też się stało. Prawie. Chodziliśmy głównie lasami, jak partyzanci jacyś, często po piaszczystych drogach. Zejście ze ścieżki oznaczało odkrywanie nowych miejsc i uświadomienie sobie, jak wiele jeszcze można zobaczyć, i to w okolicy, leżącej w zasięgu naszych kijów.
Przede wszystkim Owink, małą, cichą, nie do końca zurbanizowaną- osadę? sioło? siedlisko?przysiółek? Trudno rozstrzygnąć. W każdym razie Owink. Nad jeziorem Karsińskim.

Drugim naszym odkryciem, i to chyba na miarę wielkich odkryć geograficznych jest jezioro Płęsno.
Wspaniałe Turkusowe Jezioro. Aż dziw, że tam wcześniej nie byliśmy.
Czaruje swym zielonkawym kolorem tafli, zachęca do łowienia ryb, nawet bez wędki.
A droga do niego wcale nie jest prosta. Po drodze nie ominęło nas kilka niespodzianek. Pierwsza to most na Brdzie. W dość niespodziewanym miejscu. Nie wiemy, czy zgodnym z marszrutą. Nie do końca umiemy wytłumaczyć, jak się znalazł na naszej drodze. W każdym razie przeszliśmy. Potem przeprawiliśmy się krosowo przez środek kilku podwórek z kurami i indykami, i aż dziw, że gospodarze nie poszczuli nas psem jamnikiem, albo przynajmniej kotem. Aż wreszcie piachy, piachy niczym na Pustyni Błędowskiej lub przy dojściu do plaży w Łebie. Droga, po której najlepiej jechać traktorem.
Jednak w myśl przysłowia, że wszystkie drogi prowadzą do Czeskich Budziejowic – doszliśmy. Po leśnych drogach, po piachu mknęliśmy jak torpedy. Do dziś nie jesteśmy pewni którędy.
Za to drogę powrotną ogarniamy. Postanowiliśmy nie iść po śladach, więc zaczęliśmy od dość piaszczystej dojazdówki do gospodarstw, ażeby w końcu – na wysokości leśniczówki Młynek, dostać się na szlak. Pomaszerowaliśmy więc dziarsko tą oznakowaną trasą, tyle tylko, że przedziwnym trafem w nieco odwrotnym kierunku, by ku swej uciesze dotrzeć do Drzewicza.
Oznaczało to kilka ładnych kilometrów więcej ( w sumie wyszło 23), lecz zupełnie nam to nie przeszkadzało. Szło nam się świetnie.
Następna wyprawa miała być lajtowa. Postanowiliśmy sprawdzić, jak wygląda dąb Bartuś.
Bartuś rośnie sobie spokojnie od 600 lat w Parku Narodowym Bory Tucholskie, w Zagańsku, w odległości 6 km od Sworów.
Czyli trasa dwunastokilometrowa. W sam raz. Doszliśmy do Bartusia po, jak się okazało, chwilami dość mocno zapiaszczonym szlaku, potem poszliśmy sobie ścieżką edukacyjną wzdłuż linii brzegowej urokliwego jeziorka Kacze Oko,
by w końcu wracać do Brzozowego. Nie oparliśmy się jednak zgubnej pokusie niewracania po śladach.
Obraliśmy kierunek na Drzewicz (należy więc chyba nieco zmodyfikować znane już porzekadło  „wszystkie drogi prowadzą do Czeskich Budziejowic” i dodać – „ale przez Drzewicz”. W sumie 3-4  km. więcej. Jeziora Krzywce Małe i Wielkie, pomiędzy nimi jezioro Błotko. I sporo piachu. A miało być lajtowo…
Kolejna dla nas nowość, to jezioro Śluza. Trasa na mapie nie wyglądała źle, zaś w realu – znowu trochę piaszczysto.
Jak tak dalej pójdzie, za przewodnika i kierownika sportowego naszych marszów wypadnie nam uznać Piaskowego Dziadka (znanego głównie starszym wielbicielom dobranocek).
Trasa zaczyna się od Koziego Mostku, skąd – zanim przekroczymy Brdę, niczym Rubikon jakiś – możemy podziwiać kościół w Sworach. W blasku zachodzącego słońca naprawdę ładnie wygląda.
Potem należy iść z nurtem Brdy, do jeziora Witoczno…
Jeszcze jest znośnie, choć irytują często mijające samochody. Następnie wypada przejść przez wieś Zbrzycę takim przyjemnie piaszczystym odcinkiem drogi, że nawet rowerzyści często tam wymiękają, zaś kijkarze może i trochę stękają, ale maszerują całkiem żwawo. Nieco lepiej jest w lesie, cieniściej, piach tam bardziej ubity,
zaś uwagę od drogi odwraca całkiem lirycznie zarośnięty brzeg Zbrzycy (tym razem rzeki), po której wyczynowo, niesieni nieśpiesznym nurtem, płyną sobie kajakarze.
No i wreszcie trochę cywilizacji – nie przypadkiem droga skręca na wschód – trochę cywilizacji w postaci asfaltu. Wąski, dziurawy, ale zawsze to asfalt. Czy jednak należy się cieszyć?
W każdym razie należy iść, aż do mostu na Zbrzycy, gdzie często zaczynają się spływy. Nieopodal znajduje się jezioro Zmarłe, niezłe do kąpieli, gdzie niegdyś dojeżdżaliśmy sobie samochodem. Przez chwilę toczyliśmy walkę wewnętrzną, czy nie dołożyć sobie jeszcze tych 2 km i nie zobaczyć, co tam słychać, lecz moglibyśmy wtedy mieć problem ze zdążeniem na obiad. A to rzecz prawie święta. Cóż, poczucie obowiązku zwyciężyło. Nastąpił zwrot przez rufę, niczym odwrót Napoleona spod Moskwy.

Choć co roku jest inaczej, jedno pozostaje niezmienne: Brzozowe Zacisze. Jego atmosfera i kuchnia. Dziczyzna, niepowtarzalne pomidory, zupy z warzywami al’dente… Nie wiemy, jak Pani Ola to robi, ale nawet po zjedzeniu przez użytkownika glukometru jej ruskich pierogów (a na nich uczta się nie kończy, bo przecież jeszcze czekają pierogi z kapustą i grzybami oraz pierogi na słodko) – ów glukometr jest potulny jak baranek i nie straszy odczytami. A i przytyć się tam za bardzo nie da. I tak jest zawsze. Powtarzamy się, ale kuchnia Brzozowego jest wyjątkowo przyjazna diabetykom. I z tego też powodu, mimo że same Swornegacie nie są już taką oazą spokoju jak dawniej – znowu planujemy powrót. Zapewne w przyszłym roku.

Nordic walking – Cieszyno 2019

No i powróciliśmy na Drawskie. W tym roku wylądowaliśmy na Dworcu… Ale nie – jak śpiewała Elżbieta Mielczarek, w dworcowej poczekalni na stacji PKP – a na najprawdziwszym Starym Dworcu, klimatycznej Rezydencji w Cieszynie k. Złocieńca.
Pomysłowość adaptacji tego miejsca zupełnie nas zadziwiła… Jeszcze w latach 90-tych XX w. była to zapewne jedna z takich małych, zapomnianych stacyjek, kawałek za końcem świata, z sennym zawiadowcą, zacinającym się semaforem i megafonem, podjazdem wybrukowanym kocimi łbami  i szaletem publicznym typu sławojka, z drzwiami zamykanymi na haczyk i ozdobionymi serduszkiem… no i być może nawet barem dworcowym z fasolką po bretońsku i nieśmiertelnym bigosem…
Dzisiaj – wysublimowane apartamenty, proste i funkcjonalne, zachowujące klimaty retro, nawiązujące swym nastrojem do europejskich miast, w dużej mierze kojarzących się z legendarnym Orient Expressem. Do tego świetnie wyposażona kuchnia, oddana we władanie gości
oraz stylowy salon,  jadalnia, gdzie można spożywać, spożywać… i jest to bardzo przyjemne.


Śniadanka, serwowane przez właścicieli (śniadanie w cenie pokoju, obiad we własnym zakresie), bardzo urozmaicone, smaczne i estetycznie podane – w połączeniu z obiadkami przyrządzanymi już przez Elżbietę, wystawiały na ciężką próbę silną wolę… Podobnie jak i owoce, dostępne w każdej chwili dnia i nocy. Staraliśmy się być grzeczni i wstrzemięźliwi. Ale i tak nieco żeśmy się rozbestwili, zachowując jednakże zasady naszego odżywiania.
Słowem, Stary Dworzec to jedno z najbardziej oryginalnych miejsc naszych wakacyjnych wojaży… Od samego początku spodobała nam się lokalizacja. Tuż przy ścieżce rowerowej, nieco na uboczu, prawie poza miejscowością (tak, jak dawniej budowano stacje kolejowe). Już to samo w sobie dawało nadzieję, że będzie cicho i spokojnie.
Sportowcy naszego stylu i kondycji mają tu wymarzone warunki do rozwoju swych wyczynowych talentów. Jezioro, kajaki, boisko piłkarskie, fikalnia plenerowa, wspomniana ścieżka – wszystko na rzut beretem, w zasięgu ręki.
A przede wszystkim owa ścieżka rowerowa, wyczarowana z nieużywanej już linii kolejowej, łączącej Złocieniec z Połczynem  (na oko jakieś 30 km) i wyposażona w liczne, bardzo przyjemne, jeszcze niezaśmiecone miejsca do odpoczynku. Wiaty, ławeczki – miejsca dyskretnie edukacyjne, dzięki tablicom informującym o miejscowej faunie i florze.
Oczywiście, to niewczesny żarcik. Nie to nadleśnictwo, nie ten region…  Pojezierze Drawskie wszak to nie Bieszczady. Ale tablica wygląda nieźle, prawda? I może wzbudzać szacunek…
Wracając do charakterystyki Cieszyna, warunki do łażenia z kijami znacznie lepsze niż w Lubieszewie, gdzie człowiek ma do wyboru albo piaszczyste, leśne drogi, albo niekoniecznie bezpieczne pobocza jezdni. Na ścieżce w Cieszynie jest nawet szerzej i równiej niż w Borach, a i natężenie ruchu znacznie mniejsze (przynajmniej na razie i, miejmy nadzieję, że tak pozostanie jak najdłużej), przez co nie trzeba wkraczać na wojenną ścieżkę z rowerzystami.
Jednak trochę brakuje mniej lub bardziej stromych podjazdów (podejść), zakrętów (raczej bardzo łagodne łuki). Długie proste odcinki – oznaczają pewną monotonię… Dobrze, że sporo odcinków trasy prowadzi przez las i można tam znaleźć trochę cienia… W każdym razie udało nam się poznać kilkanaście kilometrów owej ścieżki, mniej więcej symetrycznie w obydwie strony od Dworca i na tej podstawie możemy zauważyć, że jest ona bezpieczna i wygodna, chociaż… z wycieczki na kijach do Złocieńca (ok. 15 km wg Mr Google’a ) wróciliśmy bardziej zmęczeni niż zazwyczaj, ba, niektórzy nawet wymęczeni do granic absurdu
a i o dziwo, następnego dnia lekko bolały nas mięśnie i musieliśmy nieco odpocząć. Cóż, bohaterowie są zmęczeni…
Może to wynik błędów w planie treningu lub hulaszczego trybu życia godzinę przed wymarszem?
A może kara za swoistą zdradę, której dopuściliśmy się względem nw?
Wykorzystaliśmy bowiem dogodne warunki do jazdy rowerem oraz względnie sprawny park maszynowy właścicieli Dworca i, po blisko 35 latach, dosiedliśmy welocypedów, tych piekielnych machin.
Mało tego, z gracją pedałowaliśmy ok.20 km – i przejechalibyśmy może i więcej, gdyby Elżbieta nie przestraszyła się, że dojedziemy do Połczyna, z którego trzeba będzie jakoś wrócić – a to byłoby już w sumie ok. kilometrów 40. Trochę dużo, jak na pierwszy raz… I nasze niezbyt wybujałe ambicje kolarskie…
Generalnie był to jednorazowy wybryk, pozostajemy wierni kijkom, tym bardziej, że w Cieszynie jest gdzie chodzić. Gdy znudzi się asfalt ścieżki, można przejść kilka alternatywnych tras,  biegnących lasem lub poprzez pola – bez wchodzenia gospodarzom w szkodę.
Na początek można zrobić mały skok w bok ze ścieżki, zrezygnować z towarzystwa rowerzystów i pobuszować trochę wokół brzegów jeziora Skąpe.
Jest tam dużo cienia, przyjemny chłodek i wygodna ścieżka leśna, dość miękka, ale nie bardzo podmokła. Samo jezioro, jak nam się wydaje jest lobeliowe, czyli dość ciepłe.
Jednak dostęp do niego jest średni, zresztą nawet nie bardzo da się je obejść
Fajna jest trasa Cieszyno – Głęboczek – Rzepowo – Cieszyno. Pętla o długości ok. 12 km.
Nawierzchnia – częściowo stary, jeszcze chyba poniemiecki bruk, częściowo piach, ale tak ubity, że nie trzeba ściągać nakładek, kije się nie zapadają.
.. I wciąż ta cisza, niczym nieskalana… I istny ocean zieleni… I mnóstwo malowniczych miejsc.
I całkowity relaks…
Po drodze mijamy Głęboczek, gdzie można odpocząć na kameralnej plaży przy jeziorze, podelektować się błogim spokojem, rzucić okiem na Drawę
po czym ruszyć dalej, na Rzepowo, niezwykle urokliwy zakątek, gdzie czas jakby nieco spowolnił.

Kocie łby, przystanek w centralnym punkcie wsi, na placu przed kościołem, sporo starych domków ze spadzistymi dachami, krytych dachówką starego typu, choć da się też zauważyć bardziej nowoczesne technologie. Wszystko to funkcjonuje w symbiozie – schludne i zadbane.
Dodatkowym atutem Rzepowa jest smażalnia ryb z wyśmienitym  ponoć (ponoć, bo smażone ryby nie dla nas) pstrągiem. I to właśnie może się okazać koronnym argumentem do przejścia (przejechania) tej trasy. Bez względu na powód – warto. Nie jest męcząca. Tym bardziej, że po drodze są miejsca do odpoczynku i schronienia się, w razie potrzeby, przed deszczem. Też nas dopadła taka krótkotrwała, dość niespodziewana ulewa, w porę wypatrzyliśmy zbawienną wiatę i z rozbawieniem mogliśmy obserwować strugi deszczu. Oczywiście kurtek nie wzięliśmy, bo i po co 🙂 .
Nieco dłuższa (16 – 17 km) jest trasa do Chlebowa. Można tam wprawdzie dotrzeć sławetną ścieżką rowerową Złocieniec – Połczyn, lecz ciekawiej rozpocząć wycieczkę szlakiem pieszym (możliwym do przejechania również rowerem). A zatem, idąc od Dworca, w prawo, w boczną uliczkę kierujemy się w pola. Idąc miedzą musimy pokonać kilka przeszkód, opóźniających marsz. Przeszkody, czyli drzewa owocowe są jednak mniej liczne niż w Lubieszewie, a owoce nie tak dorodne. Nie budzą więc takiego zainteresowania…
Polną drogą idzie się coś ponad kilometr.
Potem już lasem, prawie do samego Chlebowa.
Na koniec jeszcze kawałek miedzą
i już można wkroczyć tryumfalnie do wsi.
Niestety, w Chlebowie, ażeby dostać się do ścieżki rowerowej trzeba iść asfaltem, a tam bywa dosyć skwarnie. Nagrodą są sielskie akcenty, spotykane niestety coraz rzadziej. Przy okazji byliśmy mimowolnymi świadkami świetnie przeprowadzonej akcji ochronnej przed jastrzębiem, który pojawił się zbyt blisko gniazda.
Jeszcze tylko kilka kilometrów dawnym  torem kolejowym i, niczym Orient Ekspress można wjechać na Dworzec.
Gdy przed wakacjami oznajmialiśmy znajomym, że będziemy mieszkać na dworcu, wszystkich ta gierka słowna bardzo cieszyła. Potem ucieszyło nas Cieszyno, warunki pobytu w Starym Dworcu, różnorodność tras spacerowych, infrastruktura, lepsza nawet niż w Borach. Cieszymy się, że zapewne pociesznie wyglądaliśmy na rowerach. Cieszymy się, że odkryliśmy Stary Dworzec. Zdecydowanie mniej cieszymy się, że musieliśmy go w końcu opuścić. Pocieszające jest jednak to, że zawsze, przynajmniej teoretycznie możemy wrócić do Cieszyna i cieszyć się znowu.

Nordic walking – Góry Sowie 2019

Magiczne miejsce… Magia, dostojność i historia…
Średniowieczne zamki i podziemne labirynty III Rzeszy, o nie do końca znanym przeznaczeniu. Buki, świerki… leśne dzwonki (po naszemu naparstnice)…

Niezbyt wysokie, pełne tajemnic góry… I jeszcze do końca niezadeptane.
Na razie chyba nie grozi im zapadnięcie się pod ciężarem turystów, jak np. Tatrom. Kolejek na Wielką Sowę jak na razie nie ma. A i wielbiciele złotego pociągu tez, jak się zdaje chwilowo odpuścili. Tak więc jest tam jeszcze sporo miejsca na kontemplację, wyciszenie się, na coś, co kochamy.
Czemu akurat tam? To był impuls, nagły pomysł, który zakradł się nie wiadomo skąd… Szybka decyzja, szybka rezerwacja, szybki wyjazd.
Zagnieździliśmy się w Rzeczce, w Austerii Krokus. Bardzo klimatyczna, doskonale harmonizuje z górami. W jadalni i w sali przyległej- istna galeria sztuki. Lekko licząc, ponad setka obrazów i rzeźb – prac artystów, uczestniczących w plenerach, a i samego gospodarza, Pana Grzegorza również. Różne techniki, różna tematyka, stylistyka…
Począwszy od poczciwego jelenia na rykowisku,  poprzez nastrojowe pejzaże, aż po nieco psychodeliczne kwiaty i anioły… zawrót głowy. Nawet Elżbieta, która na co dzień zdecydowanie nie ma problemów z wymową – stanęła w pierwszej chwili jak zaczarowana, znieruchomiała niczym żona Lota… Zupełnie inaczej niż w agencji dzieł sztuki, gdzie człowiek czuje się trochę jak na targowisku niewolników, gdzie wszystko na sprzedaż. Tu nie. I może z tego tytułu nie przeszkadzała nam nawet za mała, jak na nasze potrzeby, szafa w pokoju. Fakt, Piękniejsza Część naszej grupy sportowego zastosowania jest bardzo zapobiegliwa. Pakując nas, stara się przewidzieć każdą okoliczność – co ma swoje przełożenie na liczbę taszczonych waliz, pełnych niezbędnych rzeczy – jednak dzięki temu częstokroć udaje się uniknąć przykrych niespodzianek… Ale szafa okazała się nieco zbyt ciasna…
To bodaj jedyny mankament. Z pewnością nie było nim wyżywienie, dostosowane do naszych potrzeb, nawet kaprysów, każdorazowo konsultowane- uwzględniające rygory diety cukrzycowej. Potrawy na parze, z grilla, wszystko odtłuszczone, ryże, kasze al’dente... Przyjemnie było jeść obiad ze świadomością, że to specjalnie dla nas. Jedynie lekkim przerażeniem napawały nas wielkości porcji, jak dla legionu wojska. Dawaliśmy radę zjeść mniej więcej połowę, reszty po prostu nie byliśmy w stanie, mimo że obżeraliśmy się statecznie.
Dawało to potem asumpt do bardziej energicznego machania rączkami i nóżkami w górach
albo sapaniu i pozowaniu do zdjęć, niby gwiazdka w Cannes.
Dalibóg, nie przeszkadzało nam to w kontemplowaniu natury, czy prostodusznym gapieniu się na różne dziwne rzeczy, napotkane po drodze
Trzeba przyznać, że widokowo Góry Sowie są piękne,  jak i całe Sudety zresztą. I, co najważniejsze – raczej puste, przynajmniej w trakcie naszego pobytu.
Mogliśmy więc swobodnie grasować po  malowniczych szlakach i licznych ścieżkach rowerowych. I w spokoju napawać się wspaniałymi panoramami.
Trasy zazwyczaj niezbyt uciążliwe. Równe, z niezbyt stromymi podejściami, dobrze oznakowane – są idealnym miejscem do uprawiania nordic walking. W zasadzie nie trzeba nawet ściągać nakładek. Do tego jeszcze owe widoki…
Nic więc dziwnego, że dużo chodziliśmy. Z niejaką dumą możemy stwierdzić, że wleźliśmy w Sowich na wszystko, co najwyższe: najwyżej położoną przełęcz – Kozie Siodło,  i przede wszystkim Koronę Gór Sowich: Wielką i Małą Sowę oraz Kalenicę,  a także jeszcze kilka innych górek.
Korona Gór Sowich z pewnością nie jest Koroną Ziemi, lecz i tak brzmi to dobrze, więc jesteśmy z siebie bardzo zadowoleni.
Z Austerii na Sowę nie jest daleko. Przez Jelenią Polanę i Małą Sowę godzinkę z okładem, żółtym szlakiem, spacerowym krokiem.
Można po drodze napotkać parę korzeni, trzeba też uważać na osypujące się pod butem kamienie – nie są to jednak jakieś ekstremalne przeszkody.
Na samym szczycie można napić się kawy, kupić pamiątkę. Jest nawet kaplica, gdzie w niedzielę odprawia się mszę św. Jednak gór za bardzo zobaczyć się nie da.
Trzeba jeszcze dodatkowo wdrapać się na wieżę widokową.

Nagrodą jest cudowny widok Sudetów. A jak tu musi być jesienią… Ta feeria barw…
Na zejście wybraliśmy szlak czarny. Wąska ścieżynka przez las, ale dobrze oznakowana.  Tradycyjnie trochę luźnych kamieni. Trochę czuliśmy się niczym tolkienowska Drużyna Pierścienia lub gang krasnoludów z hobbitem-włamywaczem, Bilbo Bagginsem na czele. Na myśl przychodziła Mroczna Puszcza, znana z kart powieści
zanim jej wizualizacji dokonał Jackson w swoich adaptacjach prozy Tolkiena.
Zresztą całe Sowie mogą na myśl przywodzić Hobbiton, a Rzeczka lub zwłaszcza pobliski Sokolec – Shire.
Łagodne zbocza, wszystko zwarte, jakby ściśnięte. No i ta zieleń… Dużo… Brakuje tylko hobbitów palących fajkowe ziele w obejściach… Na Sowach ich nie było – postanowiliśmy więc poszukać na Kalenicy.
Od Rzeczki jest tam dość daleko, spacer był dość długi (ponad 20km, jeśli wierzyć wyliczeniom Wujka Gugla), a pogoda niepewna. Po minięciu Koziego Siodła Kierownik Wyprawy nabrał wątpliwości, czy nie zawrócić, zaczęło bowiem padać. Na szczęście opad okazał się dość krótki. Przeżyliśmy jeszcze jeden moment niepewności gdy, na Jugowskiej Przełęczy szlak czerwony, który miał wieść bezpośrednio na Kalenicę – doprowadził nas w krzaki. Ścieżka stawała się coraz węższa i węższa, zero oznaczeń… W sumie wyszło na to, że skorzystaliśmy z nie do końca legalnego skrótu, co nie zmienia postaci rzeczy, że na Jugowskiej oznaczenia są bardzo takie sobie.
Sama Kalenica też nie jest tak  zagospodarowana jak Sowa. Jest wprawdzie miejsce na odpoczynek, jednak dość mocno zaśmiecone. Wieża widokowa, innego typu niż na Sowie (tam typowa budowla z początków XXw., taka „latarnia morska”,  jak na Kopie).  Tu konstrukcja stalowa, o charakterze bardziej militarnym (zbudowana na początku lat 30. przez III Rzeszę, tuż przy granicy z Czechami, mającymi wówczas jedną z najnowocześniejszych armii w Europie), służąca chyba do innych celów niż podziwianie masywu Śnieżnika, Sowy czy Lisich Skał…
Zresztą Lisie Skały można podziwiać bez pomocy wieży, w drodze na Kalenicę.
Podobnie jak i inne formacje skalne, z pewnością  stanowiące urozmaicenie trasy. Można odczuć, że Góry Stołowe niedaleko…
Snując dalej dywagacje na temat Tolkiena, można nieśmiało zauważyć, że wieże widokowe na Wielkiej Sowie i Kalenicy to takie Dwie Wieże, a spod tej drugiej nastąpił Powrót Króla. Prawie na czworakach.
Kilkudniowe maszerowania trochę dały nam się we znaki, więc postanowiliśmy zrobić drobną przerwę w zdobywaniu Sowich szczytów i zwiedzić pobliską Świdnicę.
Ładnie odrestaurowane centrum (choć można złośliwie zauważyć, że utrzymane w kolorystyce i stylu rynków większości miast, wykorzystujących dotacje unijne) i prawdziwe perełki – katedra  św. Stanisława i św. Wacława (od 2004 r, wcześniej kościół parafialny; budowla pochodząca z XIVw.) oraz XVII-wieczny kościół Pokoju (pw. Trójcy Świętej, bodaj największy w Europie kościół drewniany).
Obydwa zabytki uznaliśmy za bardzo odbiegające od utartych szablonów. Katedra, większa i przede wszystkim bardziej strzelista niż zwyczajne kościoły parafialne. Zawiera też chyba więcej ołtarzy bocznych i kaplic. Ciekawostką jest szopka bożonarodzeniowa z figurami, jak nam się zdaje, naturalnych rozmiarów
A kościół Pokoju… Zupełnie różny niż surowe, celowo skromnie ozdabiane świątynie ewangelickie… Ołtarz, ambona…
…sufity
i imponujące organy… Dech zapiera.
Ponadto odwiedziliśmy zamek Grodno i  pałac w Jedlinie – odpuściliśmy natomiast zamek Książ.
Pałac Jedlinka  ma dość mroczną historię . To tutaj mieściła się siedziba Organizacji Todt, realizującej projekt Riese. Po wojnie, zarząd nad obiektem przejęli ludowi menedżerowie lokalnego PGR, nadając siedzibie rodu Boehm nową rolę strategiczną, flagową wręcz – magazynu siana, czy czegoś takiego. W międzyczasie przez pałacowe podwoje przewinęli się jeszcze zwycięscy czerwonoarmiści… Nic więc dziwnego, że nie odpuszczono nawet piecom kaflowym, lustrom, czy kranom, nie mówiąc już o żyrandolach w sali balowej (niektórzy, całkiem roztropnie uważali, że jak taki trofiejny kran wbiją w ścianę swojej chaty – woda sama popłynie… cóż, dobrze że woda, a nie na przykład samogon…)
Mamy jeszcze w Górach Sowich i okolicy parę rzeczy do załatwienia. Musimy pokonać Olbrzyma (zwiedzić sztolnie projektu Riese), zaliczyć ruiny w Rogowcu (teraz przeszkodziło nam gradobicie i ulewa – dobrze, że dopadły nas w samochodzie, a nie na szlaku), odnaleźć Babi Kamień, Piekielne Wrota i wleźć jeszcze na kilka szczytów. Poza tym czeka na nas cerkiew w Świdnicy, rynek w Nowej Rudzie, Krzeszów, czy Chełmsko Śląskie, miasto tkaczy…
Z pewnością wrócimy, zwłaszcza, że  nasza baza wypadowa, Austeria Krokus jakoś osobliwie przypadła nam do gustu.

Nordic walking – Jarnołtówek 2019

I znowu jesteśmy w Jarnołtówku. Najnowsza prognoza pogody nie nastrajała  zbyt optymistycznie. Zanosiło się na to, że będziemy zmuszeni ćwiczyć nowatorskie techniki marszu:
Na miejscu okazało się, że nie jest tak źle. Na początek przypomnieliśmy sobie Cichą Dolinę, która tak bardzo oczarowała nas poprzednio. Szliśmy od drugiej strony, jednak przeszkody terenowe, znane nam z zeszłego roku, pozostały na swoim miejscu
więc i radość zwycięstwa pozostawała taka sama
Z rozpędu wleźliśmy jeszcze na Gwarkową Perć – i zleźliśmy o własnych siłach.
Znowu nie było nam dane dotrzeć do Żabiego Oczka, gdzie wg legendy znaleziono gigantyczny  złoty samorodek. Najwyraźniej nie nęcił nas cenny kruszec… A może bardziej obawialiśmy się zgubienia po drodze kilku kalorii?
W każdym razie bardziej zainteresowały nas pobliskie Czechy. Rejviz, tamtejszy rezerwat przyrody okazał się bardzo sympatycznym miejscem, doskonałym do spacerów.
W miarę równe, leśne ścieżki, wijące się wśród drzew, łagodne podejścia sprawiające, że spora część okolicznych górek leży w zasięgu zdobywców w wózkach dziecięcych – wszystko to tworzy istny raj dla takich sportowców, jak my.
Trochę powłóczyliśmy się ścieżką edukacyjną, Velké mechové jezírko odpuściliśmy – nie mieliśmy koron na bilety wstępu, jedynie złotówki, całą stówkę, dla odmiany Pan w kasie twierdził, że nie ma złotówek , żeby wydać resztę ( a cała polska grupa przed nami płaciła  właśnie złotówkami). Ponieważ perspektywa koron nie bardzo przypadła nam do gustu – doszliśmy do wniosku, że Ziemia nie zacznie się kręcić w drugą stronę tylko dlatego, że nie zobaczymy Jeziorka.  Pożegnaliśmy się chłodno i z domieszką ironii. Przyjaźń polsko – czeska z tego tytułu nie ucierpiała, a my poszliśmy na Bublavý Pramen,
a potem na Kazatelný.  Szło nam się dziarsko, jednak  gdy, sądząc po krajobrazie, byliśmy niedaleko – drogę zatarasowały nam spore wiatrołomy, zdecydowaliśmy się zawrócić, łykając gorycz porażki i obiecując sobie, że następnym razem   Kazatelný z pewnością padnie ofiarą naszych wspinaczkowych zapałów…
a póki co, znaleźliśmy pocieszenie w cukierni , w Zlatych Horach, pijąc świetną kawę i zajadając coś, o czym nie wypada pisać bez zgrozy 🙂 . Ot, chwila słabości, skromny sernik – choć w słusznym kawałku…
Gdy, już po powrocie szukaliśmy materiałów dotyczących Kazatelnego – znaleźliśmy kilka fotografii, jako żywo przypominających nasze zdjęcia formacji skalnych…
Cóż, albo internauci się pomylili, albo minęliśmy szczyt nie wiedząc o tym… W każdym razie jest to świetny powód, żeby jeszcze raz odwiedzić Rejviz i po prostu to sprawdzić.

Dieta czekoladowa

Nie należy do najpopularniejszych diet w internecie, ale jej odnalezienie przyniosło nam wiele radości, zwłaszcza mężowi. Traktujmy ją jednak jako swego rodzaju ciekawostkę, nie zaś antidotum na nadmiar masy. Nie jest to chyba poważny sposób odchudzania, chociaż założenia tej metody faktycznie mogą przypaść do gustu.
Jeśli wierzyć twórczyni diety – Ruth Moschner –  gorzka czekolada, spożywana w odpowiednich ilościach i połączona z odpowiednimi produktami, pozwala gubić niechciane kilogramy,  a ponadto łagodzi stres towarzyszący większości kuracji odchudzających. Pamiętajmy jednak, że (podobnie jak w przypadku wszelkich cudownych i mniej cudownych suplementów diety) samo jedzenie gorzkiej czekolady nie gwarantuje, że schudniemy choćby i 10g (a następnie nie przytyjemy np.10 kg w miesiąc po kuracji) bez  stosowania kilku uniwersalnych zasad zdrowego odżywiania… I choćby minimalnej aktywności fizycznej
Wróćmy jednak do diety czekoladowej:

  • Zakłada spożywanie maksymalnie 6 kostek gorzkiej czekolady w ciągu dnia (ograniczenie ma związek z jej kalorycznością – c.a. 554 kcal w 100 g, a także z faktem,  że zawiera znaczne ilości fenyloetyloaminy – składnika psychoaktywnego, który może spowodować uzależnienie).
  • Nie zjadamy od razu całej dozwolonej porcji, rozkładając ją równomiernie na cały dzień ( staramy się zjadać ostatnią dawkę pomiędzy 16.00-18.00, mimo że kończymy dzień żywieniowy najpóźniej o 20.00, )
  • Jemy ją przed (1/2-2h) śniadaniem i obiadem, i jak już wspomniałam w godzinach popołudniowych (podwieczorek) – nigdy zaś po posiłku, zwłaszcza bezpośrednio – szczególnie dotyczy to osób mających problemy ze zbyt wysokim cukrem (deser , nawet jeśli będzie nim gorzka czekolada, może zadziałać jak katalizator)
  • W trakcie diety czekoladowej przestrzegamy zasad zdrowego odżywiania
  • Spożywamy zbilansowane posiłki 5 razy dziennie.
    W naszym jadłospisie powinny znaleźć się produkty bogate w pełnowartościowe białko i błonnik pokarmowy (lub inne substancje balastowe, potrzebne do prawidłowego przebiegu procesów trawienia).
  • Wsparciem dla procesu odchudzania będą przyprawy, które wykazują tendencję do przyspieszenia procesu spalania tkanki tłuszczowej. Są to: chili, imbir, cynamon, kardamon.
  • Rezygnujemy z innych rodzajów słodyczy
  • Elementem kuracji powinna być także aktywność fizyczna


Jak zapewniają dietetycy, w rezultacie możemy schudnąć od pół do 3 kilogramów w ciągu tygodnia.

WAŻNE!  Kakao może uczulać. A zatem osoby skłonne do alergii przed zastosowaniem diety czekoladowej powinny pomyśleć o wykonaniu próby uczuleniowej. Z kolei osoby z cukrzycą t2 – powinny bacznie obserwować zachowanie poziomów glukozy!
Innymi słowy, jak roztropnie zauważył Darek – właściwie już od dłuższego czasu jesteśmy na diecie czekoladowej. Zasadniczo nie ma w niej nic, czego nie robilibyśmy wcześniej,  przed jej odkryciem. Bo i liczba posiłków, i ich składniki, i aktywność… Gdzieś w czeluściach internetu odkryliśmy szczegółowe jadłospisy dzienne – nie wydaje nam się jednak, by były one konieczne do zastosowania. Powiedzmy sobie szczerze, czekolada jest osłodą, w dosłownym tego słowa znaczeniu, trudów i dyskomfortu związanego ze zmianą zwyczajów żywieniowych. Sprawia przy tym, że odchudzanie staje się bardziej znośne – nie odczuwamy, co już też wcześniej sygnalizowałam, poczucia straszliwej „krzywdy dziejowej” i niesprawiedliwości losu.
„Stosujemy dietę czekoladową…” Prawda, że brzmi to dobrze?

powrót do
Słodycz gorzkiej czekolady

Zalety gorzkiej czekolady

Dlaczego warto jeść gorzką czekoladę podczas stosowania diety odchudzającej?
Z kilku powodów:

  • pomaga psychicznie, zmniejszając stres, który towarzyszy (zwłaszcza łakomczuchom) podczas stosowania diet na odchudzanie,
  • hamuje apetyt na potrawy słodkie, tłuste i słone (tak przynajmniej twierdzą naukowcy z Uniwersytetu w Kopenhadze),
  • daje uczucie sytości na dłuższy czas,
  • posiada pewne właściwości odchudzające
  • przyspiesza metabolizm, co powoduje lepsze spalanie tłuszczu,
  • zmniejsza odkładanie się tłuszczu w okolicach talii i brzucha,
  • zawiera teobrominę i teofilinę — substancje, które ułatwiają spalanie tkanki tłuszczowej,
  • zawiera kofeinę — substancję pobudzającą, która daje energię do intensywnych ćwiczeń fizycznych i przyspiesza metabolizm kwasów tłuszczowych,
  • zawiera błonnik pokarmowy (około 10 gramów w 100 gramach czekolady),
  • zawiera przeciwutleniacze, które poprawiają pracę naczyń krwionośnych, a w rezultacie minimalizują ryzyko powstawania zakrzepów,
  • poprawia krążenie krwi,
  • usprawnia funkcjonowanie serca,
  • ma pozytywny wpływ na układ nerwowy,
  • ma niski indeks glikemiczny, dlatego następstwem jej zjedzenia jest wolne tempo wzrostu poziomu cukru we krwi,
  • hamuje procesy starzenia dzięki właściwościom antyoksydacyjnym.

    powrót do

    Słodycz gorzkiej czekolady

Czekolada – ale jaka? (kryteria wyboru)

Czekolada czekoladzie nie jest równa.  Znalazłam kilka kryteriów wyboru tej dobrej i postanowiłam je skonfrontować z naszymi spostrzeżeniami:

Dobrej jakości czekolada zawiera cukier, nie zaś syrop glukozowo-fruktozowy.
Bezspornie. Kupujemy tylko te słodzone cukrem, nie zaś innymi substancjami słodzącymi (choćby nawet były fit lub dedykowane tylko dla diabetyków). Przy czym czekolada gorzka
w porównaniu z innymi słodyczami tego cukru zawiera relatywnie najmniej.
Powinna zawierać minimum 70% kakao, najlepiej jednak 90 - 99%.
Preferujemy czekolady o zawartości kakao 81 -85% i wyższej. Biorąc pod uwagę wcześniejsze zamiłowania słodyczowe Pana Męża oraz potencjalną skłonność jego glukozy do wylatywania ponad poziomy uznałam, że proponowanie mu czekolad 70% nie gwarantuje, że nie sięgnie ponownie po czekoladki mleczne. Wyższa zawartość kakao, a niższa cukru spowodowała, że po okresie abstynencji i wdrażania się do jadania czekolady 83% - gorzka czekolada jest dla niego słodka, zaś mleczna - zbyt słodka... Można? Można.
Powinna rozpływać się w ustach.
Z tym generalnie jest problem. Odnoszę wrażenie, że dzisiejsze czekolady są o wiele bardziej kleiste i oleiste niż jeszcze 15-20 lat temu. Może to zasługa dodawanego oleju sojowego czy palmowego? Jakoś nie mogę sobie przypomnieć, żeby występowały w składzie czekolad wcześniej... A składy produktów czasem czytywałam, choć w nieco innym niż dzisiaj celu... Bardziej z ciekawości..
W każdym razie nie widzimy tu specjalnej róznicy pomiędzy markowymi czekoladami Lindt i belgijskimi z jednej strony, a tańszymi hipermarketowymi markami własnymi- z drugiej. Pionierem nowej technologii wzbogacania czekolady olejami była, jak mi się zdaje, jeszcze jugosłowiańska firma Kras i jej wyroby z serii Tom i Jerry - już lekko kleiste. Ale panował wtedy kryzys (lata 80-te XXw.), człowiek nie wybrzydzał, nie gardził nawet wyrobami czekoladopodonymi, mającymi się do czekoladowych mniej więcej tak, jak krzesło do krzesła elektrycznego.
Dobrej jakości gorzka czekolada ma błyszczącą powierzchnię.
Chyba tak; nie jesteśmy jednak aż takimi koneserami, żeby to dostrzegać.
Dobrej jakości gorzka czekolada pachnie czekoladą, a nie kawą.
Trudno powiedzieć... Kawa teraz też pachnie nieco inaczej niż dawniej. Z pewnością jednak nie są to zapachy pamiętane z dzieciństwa.
Po jej przełamaniu miejsce złamania jest gładkie.
Jest to dla nas zbyt subtelne. Najczęściej odłamują nam się nierówne tafelki, więc nie mówmy o gładkich.
Pod wpływem wahań temperatury nie pokrywa się białym nalotem, wykrystalizowanym tłuszczem ( a to może świadczyć albo o niewłaściwym przechowywaniu, albo o kiepskiej jakości użytego do produkcji kakao).
Wydaje mi się, że to dość zwodniczy wyróżnik, gdyż producenci dokładają wszelkich starań, by zjawisko pojawiania się nalotu wyeliminować - bez stosowania kakao w pierwszym gatunku.
Czekolada należy do produktów, które - wg Belgijskiej Agencji ds. Żywności, mogą być spożywane, mimo że przekroczyły datę ważności (do 2 miesięcy po upływie terminu, pod warunkiem odpowiedniego przechowywania w suchym, zaciemnionym miejscu i w szczelnym opakowaniu.Czekoladę można ponadto zamrozić, jednakże przed upływem terminu przydatności do spożycia.
Zupełnie się z tym nie zgadzamy. Uważamy, że pożądane walory smakowe czekolady zaczynają zanikać już w okresie ostatnich 3 miesięcy przed upływem okresu ważności (staje się jakby bardziej mdła i oleista). Może to tylko subiektywna ocena - w każdym razie do koszyka wrzucamy tylko te czekolady, którym do przekroczenia okresu ważności brakuje min. 6 miesięcy. I wydaje nam się, że mają i lepszy smak, i lepszą konsystencję.

powrót do
Słodycz gorzkiej czekolady

Jaką czekoladę wybrać?

Najlepiej dobrą 🙂 .Smaczną, Świeżą. I taką nie za bardzo tuczącą. Najlepiej zatem sięgać po czekoladę o jak największej zawartości kakao, mimo iż początkowo może to budzić sprzeciw naszych kubków smakowych, nie zawsze lubiących cierpkie słodycze.
Jednak takie czekolady są, jeżeli można tak powiedzieć – zdecydowanie najzdrowsze. Mają stosunkowo niskie IG (spośród słodyczy gorzka czekolada zawiera najmniejszą ilość cukru), co, zwłaszcza dla diabetyków wcale nie jest takie najgorsze, gdyż po jej zjedzeniu poziom cukru we krwi wzrasta stosunkowo wolno. Zawarte w nich kakao wydatnie ponoć wspomaga procesy metaboliczne, dzięki błonnikowi, kofeinie i jakiemuś tajemniczemu zwiazkowi roślinnemu, epikatechinie (jak ktoś kiedyś zgrabnie go nazwał), wspomagajacej intensywność wytwarzania energii niezbędnej do spalania zbędnych kalorii.
Epikatechina jest zarazem przeciwutleniaczem, a ponadto ma niwelować skutki udaru mózgu (niestety, w mlecznej czekoladzie prawie nieobecna, z racji cierpkiego smaku usuwa się ją w procesie produkcji, a ponadto niweluje ją mleko). I są to chyba wystarczająco ważkie argumenty, uzasadniające preferowanie czekolady gorzkiej, kosztem wyrobów z czekolady mlecznej, czekolad z dodatkami (orzechy, migdały, rodzynki itp.) i słodkimi posypkami (np karmel), a zwłaszcza czekolad nadziewanych.
Czekolady nadziewane mogą być przyczyną niejednej niespodzianki natury, można powiedzieć egzystencjalnej… Mąż kiedyś zaczął studiować skład jakiejś takiej czekolady z kawałkami malin, przybierając minę, jaką zapewne miał Witkacy, przeżywający zdumienie metafizyczne, wynikające z odkrycia faktu swojego istnienia. Gdy zainteresowałam się tym dość osobliwym wyrazem twarzy Darka, wyjaśnił, że w czekoladzie z malinami jest marakuja, a także buraki cukrowe, orzechy arachidowe, jakieś barwniki, substancje zapachowe itp. – ale ani śladu malin… Cóż. Dziwiło go tylko, że nie ma koperku, ani szczawiu.
Buraki, czy marakuję w czekoladzie malinowej można potraktować jako swoisty akcent humorystyczny, gorzej jednak z substancjami, barwiącymi zapachowymi, utrwalaczami…
Generalnie, im krótsza lista składników tym lepiej. I ważne, żeby w składzie był cukier, nie zaś syrop glukozowo-fruktozowy, substancja ta k powszechna i ważna dla naszego zdrowia, że chyba wkrótce poświęcę jej osobny wpis.

powrót do
Słodycz gorzkiej czekolady

Słodycz gorzkiej czekolady

Dieta odchudzająca wcale nie musi oznaczać rezygnacji z wszystkiego, co przyjemnie słodkie. To z pewnością dobra wiadomość dla łakomczuchów, którzy wiedzą, że powinni schudnąć, lecz nie podejmują wysiłku w przekonaniu, że będą zmuszeni do odrzucenia wszelkich słodyczy. Drugą dobrą wiadomością jest dopuszczalność czekolady w diecie, co szczególnie cieszy mojego męża. On nadal uważa, zwłaszcza gdy czekolada rozpływa mu się w ustach, że wkład rodziny von Houten oraz R. Lindta w rozwój cywilizacji jest większy niż Kopernika, Nobla, Edisona, czy (zwłaszcza) Alexandra Grahama Bella. Zaś tabliczka czekolady ( po raz pierwszy uzyskał ją w XIX w. Francis Fry) jest daleko bardziej przydatnym wynalazkiem niż odkurzacz, telewizor, internet, telefony komórkowe lub inne smartfony razem wzięte. Cały mój mąż.

Trzecia wiadomość – może i nieco gorsza: w trakcie odchudzania można dopuścić wprawdzie czekoladę, ale tylko gorzką, którą nie każdy lubi. Jednak historia Darka stanowi tu pewne pocieszenie. Jak już pisałam, był on znanym pogromcą hurtowych ilości wyrobów cukierniczych, w tym i czekolady. Jadał wszakże tylko mleczną. Zakrawa to na chichot historii, jednak od trzech lat zupełnie mu się odmieniło. Mleczną czekoladę całkowicie ignoruje.
Mimo że w odchudzającej diecie można włączyć do jadłospisu gorzką czekoladę – nie od razu zdecydowałam się na ten krok. Przyczyną było łakomstwo Darka (nie dopuszczał myśli, że można sobie „coś słodkiego” zostawić na później), no i ta jego podwyższona glukoza.
W zamian za słodycze zaproponowałam mu jogurty typu greckiego. Zawierają one wprawdzie niekoniecznie pożądaną dla cukrzyka fruktozę, jednak jak się okazało, skutecznie neutralizowało ją białko. Darek zjadał nieraz i 3-4 jogurty dziennie, nie odnotowując przy tym znaczącego wzrostu poziomu cukru we krwi. Dodatkowo jeszcze wspomagał się chrupkim pieczywem, traktując je jak ciastka.
Dopiero po kilku miesiącach, gdy glukometr regularnie pokazywał wyniki w normie, ja zaś uznałam, że tempo utraty wagi Pana Męża (dość wysokie zresztą) ostatecznie się ustabilizowało – czekolada (oczywiście gorzka) zagościła w naszym domu.


Ten przymusowy efekt abstynencji przyniósł dodatkowo 2 niespodziewane rezultaty. Pan Mąż nie rzuca się już jak szaleniec na  całą tabliczkę, zadowalając się  dwoma tafelkami (później zezwoliłam na 4; dzisiaj to 4-8 kostek), a ponadto przestał mieć upodobanie w innych łakociach. I dobrze, bo ze wszystkich słodyczy czekolada gorzka ma najniższe IG (czyli, przynajmniej teoretycznie, powinna powodować najmniejsze wyrzuty cukru. I rzeczywiście. Jak dotąd wygląda na to, że większe od wyrzutów cukru są wyrzuty sumienia imć Dariusza – po zjedzeniu dozwolonej porcji owej czekolady właśnie).

Natknęłam się także na – pochodzącą z kilku źródeł – informację o jej  pozytywnym wpływie na metabolizm. Gdy podzieliłam się swą wiedzą z Darkiem, potraktował to jak cenne odkrycie, rozpromienił się szeroko – i bardzo z siebie zadowolony, oznajmił, że skoro nawet jedna kostka przyśpiesza ów metabolizm, to – gdy poczęstuje się od razu 3 tabliczkami, jego metabolizm nabierze prędkości bolidu podczas wyścigów Formuły 1, więc on sam jeszcze piękniej schudnie. Odparłam, że nie może przesadzać, bo jak zje za dużo, schudnie w takim tempie, że po 3 godzinach będzie przypominać szkielecik lub egipską mumię, albo inny akacjowy listek na wietrze… I tak sobie od czasu do czasu rozmawiamy. I dobrze, bo takie dialogi z przymrużeniem oka, dość głupawe w swej prostocie  – dają namiastkę normalności, pozwalają unikać uczucia katowania się,  przykrej konieczności ciągłych wyrzeczeń i ograniczeń, misji do spełnienia, przymusu – czyli tego wszystkiego, co jest wrogiem nr 1 odchudzających się lub przebywających na każdej z diet. Brzmi prawie jak bluźnierstwo, ale to jest chyba główną zaletą czekolady, jako elementu odchudzania.

Jaką czekoladę wybrać?
Czekolada – ale jaka? (kryteria wyboru)
Zalety gorzkiej czekolady
Dieta czekoladowa