O słodka tajemnico tycia…

Baaaardzo długo słodycze były arcyważnym elementem mojego życia. Do ich pochłaniania wdrażałem się od najmłodszych lat, a przełom lat 60-tych i 70-tych XX w. (mamma mia, toż ja już prawie dziadzio jestem:) był okresem bardzo sprzyjającym.
Wpierw „mała stabilizacja”, potem gierkowski dobrobyt – charakteryzowały się całkiem bogatym asortymentem. Część ówczesnych smakołyków nadal jest dostępna, jednak oprócz marki i czasami logo producenta na papierku, często niewiele ma wspólnego z tym, czym w dzieciństwie obżerałem się statecznie. Nieraz myślę sobie nawet, że gdybym wtedy miał do wyboru tylko te dzisiejsze fruchty – może nigdy nie wpadłbym w słodyczowy nałóg…

PIERWSZE ZAUROCZENIE

Słodycze lubiła mama, więc zawsze miała coś w zanadrzu, a ja korzystałem. Poza tym byłem rozpieszczany przez cały legion cioć, babć, znajomych rodziców, zawsze przynoszących mi jakieś słodkie rarytasy. Niestety, już wtedy zacząłem przejawiać skłonności do bycia słodyczowym koneserem: nie zadowalałem się jednym cukierkiem, ciastkiem, czy czekoladką; musiałem zjeść kilka naraz, a najlepiej wszystko. Rodzice próbowali mi je reglamentować, wpoić zasadę „dwóch” (2 cukierki, 2 kostki czekolady itp.), resztę chowali. Było to bardzo średnio skuteczne. Owszem, owe „dwa” konsumowałem ochoczo, jednak nie miałem najmniejszego zamiaru na tym poprzestawać. Resztę zawsze potrafiłem wytropić we wszystkich domowych kryjówkach. Nie było na mnie mocnych.
Na znalezienie najbardziej wymyślnych schowków potrzebowałem 5, góra 10 minut. Niczym pies myśliwski szedłem „za węchem” i bezbłędnie potrafiłem zlokalizować kryjówkę, nad wymyśleniem której mama musiała się czasem nieźle nabiedzić.
Po skończeniu podstawówki trochę ze słodyczami przystopowałem, lecz nawyk zjadania „wszystkiego”, co było widoczne w polu rażenia pozostał.

„OKRES BURZY I NAPORU”

Zdecydowanie pogorszyło mi się z początkiem XXI wieku. Najpierw przeżywałem „okres kokakolowy”. Piłem tylko i wyłącznie coca-colę. Do śniadania, obiadu, kolacji. Wychodziło jakieś 2,5 do 3 l. Codziennie, brrr.
Był to czas, kiedy musiałem zażywać sterydy, więc może organizm bronił się przed czymś, wykorzystując któryś ze składników coli i stąd te moje ciągoty… Nie zmienia to jednak faktu, że pakowałem w siebie istną bombę kaloryczną i było to już nader widoczne.
Jednak najgorszy okres to ostatnie 10 lat, kiedy to zacząłem już  zatracać wszelką miarę. Moja Ela, choć sama lubiła przegryźć sobie słodkie conieco, czasem protestowała i napominała mnie, że za dużo w siebie ładuję. Fakt. Redystrybucja słodyczy w naszym domu przebiegała niczym w dialogu Kubusia Puchatka z Prosiaczkiem (oczywiście Kubusiem byłem ja): 
– Prosiaczku, Krzyś dał nam 12 słoików miodu i kazał się podzielić po połowie.

   I  już podzieliłem: 1 dla ciebie, 11 dla mnie.
– Ależ Kubusiu… To nie jest po połowie
– Licz sobie jak chcesz, Prosiaczku. Ja już swoją połowę zjadłem…

IMPERIUM NAMIĘTNOŚCI

Wymówki żony z czasem zaczęły mnie uwierać, więc postanowiłem definitywnie rozwiązać problem. I rozwiązałem. Zorganizowałem sobie 2 kanały dystrybucji: kanał oficjalny oraz import prywatny – za książki w regale, w tajemnicy przed żoną. Musiałem przy tym wyglądać pociesznie: zażywny czterdziestolatek przemierzający swój przemytniczy szlak z miną spiskowca sztywnym krokiem (bo kontrabandę musiałem gdzieś przecież doraźnie ukryć, a to w rękawie, a to za pazuchą, czy wreszcie za paskiem spodni…) Taki byłem przebiegły. I cieszyłem się jak dzidziuś, że udało mi się przechytrzyć Elę.
Byłem niczym alkoholik. Miewałem okresy względnej wstrzemięźliwości, ale zaraz po nich następowały „tygodniówy”, Miewałem tak silne „ciągi słodyczowe”, że aż mną trzęsło, musiałem zjeść wszystko co choć trochę było słodkie i  znajdowało się w zasięgu wzroku. Wyglądało to zawsze tak samo: „zjem tylko jednego np.michałka” (zjedzony) – „OK. to jeszcze dwa..” (jak poprzednio) – „ jeszcze tylko jednego, dwa, pięć, trzy.. itd.”. Aż w końcu następowało mocne postanowienie –„no dobra, ten będzie ostatni…”, lecz okazywało się ono awykonalne, gdyż tego „ostatniego” zjadłem właśnie przed chwilą… Zjedzenie za jednym zamachem pudła ptasiego mleczka, kilograma (lub nawet 2-3, jak byłem w dobrej formie)  michałków, krówek albo innych trufli, galaretek lub czegokolwiek, co było oblane mleczną czekoladą nie stanowiło dla mnie żadnego wyzwania. Była to rutyna.
Podobnie rzecz miała się z ciastami i wszelkimi wyrobami cukierniczymi. Gustowałem w tortach i ciastach z kremem, natomiast wszelkie gadżety typu babki lub inne keksy unicestwiałem niejako w ramach rozgrzewki i w sumie przez wrodzoną grzeczność, bo prawdę mówiąc, jakoś tak mnie w ząbki koliły i z potrzeby serca do nich się nie garnąłem.

Miałem tak wysoko ustawiony próg tolerancji słodkiego, że gdy przed badaniem krzywej cukrzycowej piłem glukozę, nawet się nie skrzywiłem. Owszem, było to nawet słodkawe, ale bez przesady.

Uwielbiałem słodycze, pochłaniałem słodycze, nie wyobrażałem sobie świata bez słodyczy.  Zupełnie mi nie przeszkadzało, że przecież to one w decydującym stopniu podbiły poziom cukru i kilogramy. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że mogę przestać się nimi objadać, że w ogóle mogę je odrzucić. I – powiedzmy sobie szczerze, wcale tego nie chciałem. Możliwość życia bez słodyczy wydawała mi się wstrętna, całkowicie abstrakcyjna. I nagle to się urwało… Jak? Chyba najlepiej spytać Elę, bo to ona była tym czynnikiem sprawczym.

ROZWÓD

W kwietniu 2015 roku poddałem się badaniu poziomu cukru. Do dziś nie bardzo rozumiem, co mną kierowało, tym bardziej, że odbyło się ono w pierwszy piątek po świętach wielkanocnych. Przecież nawet człowiek o inteligancji chomika przewidziałby, że po świątecznej wyżerce poziom cukru może być zdecydowanie wyższy. Ja jednak wierzyłem w siebie i – nieco się przeliczyłem. I w sumie dobrze się stało…
Gdy wróciłem z wynikami badań do domu, już jako zawodowy cukrzyk – wcale nie miałem zamiaru niczego zmieniać, wcale nie byłem ani przejęty, ani przestraszony. Cukrzyca nie boli (stop! podobno jednak boli; w ostatniej fazie… i to bardzo), długo nie daje widocznych objawów, jej skutki są rozłożone w czasie i przez to nieostre – raczej nie przemawiają do wyobraźni pacjenta, a gdy przemówią – już są wtedy nieodwracalne.
A więc wróciłem do domu, wysłuchałem tyrady Elżuni, może nawet coś jej odpowiedziałem, zastanawiając się jednocześnie, czy kupić michałki, czy może ptasie mleczko, albo takie fajne batoniki z Lidla. Tak sobie rozmyślając twórczo, wszedłem do pokoju i osłupiałem: cała zawartość mojego ściśle tajnego schowka, o którym Ela nie wiedziała, bo niby skąd? – była wywleczona na środek pokoju łącznie z górą papierków, których nie zdążyłem jeszcze wyrzucić. A nad tym wszystkim stała żona, mówiąc mi, że jak się chcę uśmiercić, to najlepiej zjeść wszystko od razu. Ale nie to na mnie podziałało. Podziałała jej postawa, wyraz twarzy, oczy… to wszystko, co tworzy treść  przekazu pozawerbalnego. Nagle uświadomiłem sobie, że jej zależy, że się tym naprawdę przejmuje… Poczułem się jakiś taki potrzebny, kochany… I to chyba zdecydowało, że wywaliłem wszystkie zapasy na śmietnik i – zrezygnowałem ze słodyczy!!! W jednej chwili mnie odrzuciło!!!!
Ela też przestała je jadać, więc było mi łatwiej. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie miewałem pokus. Bywało, że robiąc zakupy odruchowo pędziłem w ulubione niegdyś miejsca w sklepie, tj. do słodkich stoisk i – łapka sama się po coś wyciągała… Ale wtedy następowała refleksja „stop, koleś; to twoja żona, choć może jeść słodycze, zrezygnowała z nich – i to dla ciebie ośle, żeby cię wspierać, a ty chcesz wycinać takie numery? Łapy przy sobie, w tył zwrot i marsz do koszar!”.
I odchodziłem – jak zbity pies. Ale po chwili zaczynałem odczuwać satysfakcję, zadowolenie, błogostan wręcz…
Nauczyłem się oszukiwać swój mózg, zastępując „klasyczne” słodycze jogurtem oraz pieczywem chrupkim, spożywanym odpowiednio wolno, co dawało złudzenie smaku ciastka…

Od tego czasu minęły już prawie 2 lata. Nadal mogę obejść się bez słodyczy. Gdy spróbowałem moich dawnych, ulubionych frykasów – myślałem że umieram. Mdłe, wręcz piekące w przełyku i jakieś takie tłuste, jakby robione na oleju maszynowym.
Jak  jednak się skuszę – jest to gorzka czekolada (min.80%  kakao), biszkopty, lody lub wypieki Elżuni: ale tylko babki, ciasto drożdżowe… Bo uwielbiane niegdyś torty, torciki, ciasta z kremami, smietanami itp. są na cenzurowanym. Zresztą tęsknię za nimi bardzo, ale to bardzo średnio (nawet jeżeli upiekłaby je Ela. A dziewczyna naprawdę ma talent).
W każdym razie dzisiaj słodycze nie są już treścią mojego życia… Nie wiem do końca, jak to się stało, ale jednak się stało.
Życie płata nam rozmaite psikusy, czasem nawet pozytywne. Więc zanim człowiek wmówi sobie, że „to jest silniejsze ode mnie” lub coś w stylu „nie dam rady, nie jestem w stanie” – warto o takich niespodziankach od czasu do czasu sobie przypomnieć.