Przygotowania do diety -pieczywo w skali przemysłowej

Za ważny powód przeprowadzania diety odchudzającej uchodzi pieczywo. Pokutuje opinia, że potrafi nieźle dodać człowiekowi ciała. Przede wszystkim to białe, pulchne, chrupiące, którego zapach wita w piekarniach lub marketowych stoiskach piekarniczych…
I tylko czasem dziwimy się, że tak ładnie rośniemy w siłę (zwłaszcza w okolicach brzucha), a pieczywo tak smaczne, pachnące i smakowite, gdy jeszcze ciepłe – już następnego dnia staje się, jakąś taką gliniastą lub trocinowatą materią, rozlatującą się w palcach i niespecjalnie smaczną… A po dalszych kilku dniach zieleni się, niczym majowa łąka…
Po blisko 4 latach zwracania bacznej uwagi na rodzaj i źródło pochodzenia zjadanego pieczywa, możemy jedynie potwierdzić, iż taka skrupulatność ma w zdrowszym nieco odżywianiu niebagatelne znaczenie. Obecnie, mimo że chleb spożywamy częściej niż dawniej i zjadamy go więcej –  jakoś trzymamy linię. Fakt, nasze pieczywo musi być ciemne, na zakwasie i – przede wszystkim nie może pochodzić z tzw. „produkcji masowej”, powszechnie dostępnej zwłaszcza w marketach.
Zresztą,  już sama receptura pieczywa  produkowanego masowo nie zachęca specjalnie do jedzenia:

mąka pszenna
(z tzw. pszenicy chlebowej; zawiera duże ilości glutenu)
sprawia, że ciasto łatwiej i piękniej wyrasta
mąka ziemniaczananadaje ciastu odpowiednią teksturę i spoistość
suche drożdże
spulchniaczepoczciwe "polepszacze" np. E330, E322
wybielacze (np. z mąki sojowej, E471, E300),
sztuczne kwasyprzyśpieszają fermentację, co raczej nie podnosi walorów prozdrowotnych pieczywa, jednak wydatnie obniża koszty wytwarzania; niestety, skracanie czasu fermentacji stało się już trwałą tendencją
konserwanty,
emulgatory,
środki zapobiegające pleśni
np. E-281, E-202; wydłużają okres pozornej świeżości, pojawiają się jednak głównie w pieczywie paczkowanym
sóldodawana chyba do smaku; miejmy nadzieję, że jest to sól kuchenna, a nie drogowa
karmel (opcjonalnie)dodawany, ażeby wytwór lepiej mógł udawać ciemne pieczywo; ponoć takich praktyk już się nie stosuje; zdaje się, że są zakazane

Często takie bułeczki maślane i kajzerki, czy mięciutkie, słodkie rogale tworzy się poprzez wypiekanie już gotowej, zamrożonej masy. Trudno wszak jednoznacznie wskazać, czy takie pieczywo jest bardziej szkodliwe. Opinie są podzielone. I naprawdę trudno ocenić, co jest rzetelną oceną, a co próbą ocieplenia wizerunku producenta i jego produktu. Z drugiej jednak strony można zauważyć całkiem złośliwie, że nawet kupując ciepły jeszcze chleb w prawdziwej piekarni tak naprawdę nie wiemy, czy piekarz miesił ciasto poprzedniej nocy, czy 2 tygodnie temu i przez ten czas przeleżało ono sobie w jakiejś przytulnej chłodni. Nie popadajmy w obłęd.
W każdym bądź razie najbardziej wartościowymi składnikami, w aspekcie znalezienia sobie powodu i odpowiednich przygotowań do diety są: gluten w mące chlebowej oraz mąka (skrobia) ziemniaczana, a także wszelkiej maści polepszacze.
Dzięki nim pulchniejszy jest nie tylko bochenek takiego smakowitego chlebusia  – konsument również.
Nie tylko ciasto jest bardziej puszyste – nasza tkanka tłuszczowa również.
Aż chce się jeść.
Takie są długofalowe efekty systematycznego spożywania  tegoż cudu nowoczesnej myśli piekarniczej. Doraźnie natomiast, możemy odczuwać zgagę, wzmożone pragnienie, cierpieć na wzdęcia , albo, przy braku szczęścia – na jeszcze coś gorszego…
Taki chlebuś łatwo rozpoznać – niestety grubo po fakcie. W hali marketu lub w piekarni wabi błyszczącą, gładką skórką, smakowitym zapachem.  Gdy jeszcze ciepły – jest przepyszny… Gorzej po kilku godzinach, a już dnia następnego… I jest to chłodna kalkulacja producenta. Po prostu trzeba pędzić po nowy bochenek…

Niestety, tego typu smakołyki zupełnie nie mieszczą się, naszym skromnym zdaniem w kanonach zdrowego odżywiania i zdecydowanie nie powinny być składnikami żadnej diety odchudzającej, a zwłaszcza diety cukrzycowej.

Powrót do:
Przygotowania do diety

Śpiąca królewna – moja cukrzyca.

No, cóż… Łazikując na kijach omal nie zapomniałem o Śpiącej Królewnie, snem słodkim śpiącej… Jasne, że nie chodzi o Pierwszą Damę (dla mnie nieprzemijająco jest nią Elżbieta), a zatem o drugą:  t2 – cukrzycę typu 2, choć damą z pewnością to ona nie jest.  Do damy serca błędnego rycerza (niby ja?) zdecydowanie owej królewnie daleko, ale nie można jej tak całkiem olać… Bo z pewnością się nie odczepi i może przypomnieć o swym istnieniu w najbardziej głupim momencie…
Więc może coś o motywacji w walce z tą słodyczą naszą codzienną?
Autorzy większości materiałów poświęconych chorobie są zgodni, iż cukrzyca, jako że ma wrednie przewlekły charakter, wymaga konsekwencji w działaniu i cierpliwości, a to na dłuższą metę nie bywa proste. Tym bardziej, że sensowna terapia nie ogranicza się jedynie do zażywania leków. To także systematyczne używanie glukometru, zapisywanie wyników, ograniczenia dietetyczne i, najczęściej zmiana stylu życia na bardziej aktywny. Złośliwość losu sprawia, że na liście zakazanych smakołyków są przeważnie nasze ulubione: wszelkie słodkie fruchty, wszystko, co zasmażane, przypiekane i panierowane, zbawienne nieraz gotowce itp. Wypada też zrezygnować z piwka, chipsów i kebabów, co dla wielu jest koszmarnym wyrzeczeniem…  Zazwyczaj lista ta podoba nam się bardzo średnio. No i to jedzenie prawie jak na komendę, o stałej porze, czy wreszcie zażywanie ruchu… Naiwnością jest sądzić, że zażywny, czy wręcz otyły jegomość, gdy tylko się dowie, że jest słodkim chłopakiem – zapała nagle tak nieodpartą miłością do wszelkich siłowni, basenów, rowerów, biegów przełajowych, trampolin itp., że na wyprzódki poleci na basen, siłownię i będzie machał, wierzgał i fikał z takim zapałem, że nawet po tygodniu trudno będzie go stamtąd przegnać… A atlas (bynajmniej nie geograficzny) weźmie z sobą do domu, żeby nie wyjść z wprawy. Powiedzmy sobie szczerze, ruch jest bodaj największą bolączką, bo jak tu biegać, skakać, machać, pedałować, gdy ma się kłopot z zawiązaniem sznurowadła, czy wejściem na każde piętro powyżej parteru…
I z tego właśnie wynika powszechne przekonanie o ważnej roli motywacji  w procesie skutecznego wyrównywania cukrzycy. Czy to przekonanie słuszne?  Czy są jakieś wyjątki?
Na początku swej kariery diabetyka usiłowałem zdefiniować, rozgryźć swoją motywację. Nie bardzo to wyszło :). Może po 4 latach warto ponowić?

 

Nordic walking – Swornegacie 2019

Zdaje się, że w Sworach zadomowiliśmy się na amen. I co roku czas spędzamy inaczej.  Jeszcze 5-9 lat temu ogałacaliśmy okoliczne lasy z jagód i grzybów (usiłowaliśmy nawet jeszcze w zeszłym roku, chociaż  ze zdecydowanie mniejszym zapałem)
… i podnosiliśmy poziom wody w jeziorze Welsyk.  W 2017 roku zmieniliśmy pasję:  z grzybiarzy-jagodziarzy staliśmy się kijo-włóczykijami, a i Welsyk przeszedł jakby na dalszy plan.
Przy czym zasięg naszych marszów także stopniowo się zmieniał. W poprzednich latach paradowaliśmy głównie tutejszą ścieżką rowerową. W tym roku postanowiliśmy, że nasza obecność na niej będzie minimalna. I tak też się stało. Prawie. Chodziliśmy głównie lasami, jak partyzanci jacyś, często po piaszczystych drogach. Zejście ze ścieżki oznaczało odkrywanie nowych miejsc i uświadomienie sobie, jak wiele jeszcze można zobaczyć, i to w okolicy, leżącej w zasięgu naszych kijów.
Przede wszystkim Owink, małą, cichą, nie do końca zurbanizowaną- osadę? sioło? siedlisko?przysiółek? Trudno rozstrzygnąć. W każdym razie Owink. Nad jeziorem Karsińskim.

Drugim naszym odkryciem, i to chyba na miarę wielkich odkryć geograficznych jest jezioro Płęsno.
Wspaniałe Turkusowe Jezioro. Aż dziw, że tam wcześniej nie byliśmy.
Czaruje swym zielonkawym kolorem tafli, zachęca do łowienia ryb, nawet bez wędki.
A droga do niego wcale nie jest prosta. Po drodze nie ominęło nas kilka niespodzianek. Pierwsza to most na Brdzie. W dość niespodziewanym miejscu. Nie wiemy, czy zgodnym z marszrutą. Nie do końca umiemy wytłumaczyć, jak się znalazł na naszej drodze. W każdym razie przeszliśmy. Potem przeprawiliśmy się krosowo przez środek kilku podwórek z kurami i indykami, i aż dziw, że gospodarze nie poszczuli nas psem jamnikiem, albo przynajmniej kotem. Aż wreszcie piachy, piachy niczym na Pustyni Błędowskiej lub przy dojściu do plaży w Łebie. Droga, po której najlepiej jechać traktorem.
Jednak w myśl przysłowia, że wszystkie drogi prowadzą do Czeskich Budziejowic – doszliśmy. Po leśnych drogach, po piachu mknęliśmy jak torpedy. Do dziś nie jesteśmy pewni którędy.
Za to drogę powrotną ogarniamy. Postanowiliśmy nie iść po śladach, więc zaczęliśmy od dość piaszczystej dojazdówki do gospodarstw, ażeby w końcu – na wysokości leśniczówki Młynek, dostać się na szlak. Pomaszerowaliśmy więc dziarsko tą oznakowaną trasą, tyle tylko, że przedziwnym trafem w nieco odwrotnym kierunku, by ku swej uciesze dotrzeć do Drzewicza.
Oznaczało to kilka ładnych kilometrów więcej ( w sumie wyszło 23), lecz zupełnie nam to nie przeszkadzało. Szło nam się świetnie.
Następna wyprawa miała być lajtowa. Postanowiliśmy sprawdzić, jak wygląda dąb Bartuś.
Bartuś rośnie sobie spokojnie od 600 lat w Parku Narodowym Bory Tucholskie, w Zagańsku, w odległości 6 km od Sworów.
Czyli trasa dwunastokilometrowa. W sam raz. Doszliśmy do Bartusia po, jak się okazało, chwilami dość mocno zapiaszczonym szlaku, potem poszliśmy sobie ścieżką edukacyjną wzdłuż linii brzegowej urokliwego jeziorka Kacze Oko,
by w końcu wracać do Brzozowego. Nie oparliśmy się jednak zgubnej pokusie niewracania po śladach.
Obraliśmy kierunek na Drzewicz (należy więc chyba nieco zmodyfikować znane już porzekadło  „wszystkie drogi prowadzą do Czeskich Budziejowic” i dodać – „ale przez Drzewicz”. W sumie 3-4  km. więcej. Jeziora Krzywce Małe i Wielkie, pomiędzy nimi jezioro Błotko. I sporo piachu. A miało być lajtowo…
Kolejna dla nas nowość, to jezioro Śluza. Trasa na mapie nie wyglądała źle, zaś w realu – znowu trochę piaszczysto.
Jak tak dalej pójdzie, za przewodnika i kierownika sportowego naszych marszów wypadnie nam uznać Piaskowego Dziadka (znanego głównie starszym wielbicielom dobranocek).
Trasa zaczyna się od Koziego Mostku, skąd – zanim przekroczymy Brdę, niczym Rubikon jakiś – możemy podziwiać kościół w Sworach. W blasku zachodzącego słońca naprawdę ładnie wygląda.
Potem należy iść z nurtem Brdy, do jeziora Witoczno…
Jeszcze jest znośnie, choć irytują często mijające samochody. Następnie wypada przejść przez wieś Zbrzycę takim przyjemnie piaszczystym odcinkiem drogi, że nawet rowerzyści często tam wymiękają, zaś kijkarze może i trochę stękają, ale maszerują całkiem żwawo. Nieco lepiej jest w lesie, cieniściej, piach tam bardziej ubity,
zaś uwagę od drogi odwraca całkiem lirycznie zarośnięty brzeg Zbrzycy (tym razem rzeki), po której wyczynowo, niesieni nieśpiesznym nurtem, płyną sobie kajakarze.
No i wreszcie trochę cywilizacji – nie przypadkiem droga skręca na wschód – trochę cywilizacji w postaci asfaltu. Wąski, dziurawy, ale zawsze to asfalt. Czy jednak należy się cieszyć?
W każdym razie należy iść, aż do mostu na Zbrzycy, gdzie często zaczynają się spływy. Nieopodal znajduje się jezioro Zmarłe, niezłe do kąpieli, gdzie niegdyś dojeżdżaliśmy sobie samochodem. Przez chwilę toczyliśmy walkę wewnętrzną, czy nie dołożyć sobie jeszcze tych 2 km i nie zobaczyć, co tam słychać, lecz moglibyśmy wtedy mieć problem ze zdążeniem na obiad. A to rzecz prawie święta. Cóż, poczucie obowiązku zwyciężyło. Nastąpił zwrot przez rufę, niczym odwrót Napoleona spod Moskwy.

Choć co roku jest inaczej, jedno pozostaje niezmienne: Brzozowe Zacisze. Jego atmosfera i kuchnia. Dziczyzna, niepowtarzalne pomidory, zupy z warzywami al’dente… Nie wiemy, jak Pani Ola to robi, ale nawet po zjedzeniu przez użytkownika glukometru jej ruskich pierogów (a na nich uczta się nie kończy, bo przecież jeszcze czekają pierogi z kapustą i grzybami oraz pierogi na słodko) – ów glukometr jest potulny jak baranek i nie straszy odczytami. A i przytyć się tam za bardzo nie da. I tak jest zawsze. Powtarzamy się, ale kuchnia Brzozowego jest wyjątkowo przyjazna diabetykom. I z tego też powodu, mimo że same Swornegacie nie są już taką oazą spokoju jak dawniej – znowu planujemy powrót. Zapewne w przyszłym roku.

Nordic walking – Cieszyno 2019

No i powróciliśmy na Drawskie. W tym roku wylądowaliśmy na Dworcu… Ale nie – jak śpiewała Elżbieta Mielczarek, w dworcowej poczekalni na stacji PKP – a na najprawdziwszym Starym Dworcu, klimatycznej Rezydencji w Cieszynie k. Złocieńca.
Pomysłowość adaptacji tego miejsca zupełnie nas zadziwiła… Jeszcze w latach 90-tych XX w. była to zapewne jedna z takich małych, zapomnianych stacyjek, kawałek za końcem świata, z sennym zawiadowcą, zacinającym się semaforem i megafonem, podjazdem wybrukowanym kocimi łbami  i szaletem publicznym typu sławojka, z drzwiami zamykanymi na haczyk i ozdobionymi serduszkiem… no i być może nawet barem dworcowym z fasolką po bretońsku i nieśmiertelnym bigosem…
Dzisiaj – wysublimowane apartamenty, proste i funkcjonalne, zachowujące klimaty retro, nawiązujące swym nastrojem do europejskich miast, w dużej mierze kojarzących się z legendarnym Orient Expressem. Do tego świetnie wyposażona kuchnia, oddana we władanie gości
oraz stylowy salon,  jadalnia, gdzie można spożywać, spożywać… i jest to bardzo przyjemne.


Śniadanka, serwowane przez właścicieli (śniadanie w cenie pokoju, obiad we własnym zakresie), bardzo urozmaicone, smaczne i estetycznie podane – w połączeniu z obiadkami przyrządzanymi już przez Elżbietę, wystawiały na ciężką próbę silną wolę… Podobnie jak i owoce, dostępne w każdej chwili dnia i nocy. Staraliśmy się być grzeczni i wstrzemięźliwi. Ale i tak nieco żeśmy się rozbestwili, zachowując jednakże zasady naszego odżywiania.
Słowem, Stary Dworzec to jedno z najbardziej oryginalnych miejsc naszych wakacyjnych wojaży… Od samego początku spodobała nam się lokalizacja. Tuż przy ścieżce rowerowej, nieco na uboczu, prawie poza miejscowością (tak, jak dawniej budowano stacje kolejowe). Już to samo w sobie dawało nadzieję, że będzie cicho i spokojnie.
Sportowcy naszego stylu i kondycji mają tu wymarzone warunki do rozwoju swych wyczynowych talentów. Jezioro, kajaki, boisko piłkarskie, fikalnia plenerowa, wspomniana ścieżka – wszystko na rzut beretem, w zasięgu ręki.
A przede wszystkim owa ścieżka rowerowa, wyczarowana z nieużywanej już linii kolejowej, łączącej Złocieniec z Połczynem  (na oko jakieś 30 km) i wyposażona w liczne, bardzo przyjemne, jeszcze niezaśmiecone miejsca do odpoczynku. Wiaty, ławeczki – miejsca dyskretnie edukacyjne, dzięki tablicom informującym o miejscowej faunie i florze.
Oczywiście, to niewczesny żarcik. Nie to nadleśnictwo, nie ten region…  Pojezierze Drawskie wszak to nie Bieszczady. Ale tablica wygląda nieźle, prawda? I może wzbudzać szacunek…
Wracając do charakterystyki Cieszyna, warunki do łażenia z kijami znacznie lepsze niż w Lubieszewie, gdzie człowiek ma do wyboru albo piaszczyste, leśne drogi, albo niekoniecznie bezpieczne pobocza jezdni. Na ścieżce w Cieszynie jest nawet szerzej i równiej niż w Borach, a i natężenie ruchu znacznie mniejsze (przynajmniej na razie i, miejmy nadzieję, że tak pozostanie jak najdłużej), przez co nie trzeba wkraczać na wojenną ścieżkę z rowerzystami.
Jednak trochę brakuje mniej lub bardziej stromych podjazdów (podejść), zakrętów (raczej bardzo łagodne łuki). Długie proste odcinki – oznaczają pewną monotonię… Dobrze, że sporo odcinków trasy prowadzi przez las i można tam znaleźć trochę cienia… W każdym razie udało nam się poznać kilkanaście kilometrów owej ścieżki, mniej więcej symetrycznie w obydwie strony od Dworca i na tej podstawie możemy zauważyć, że jest ona bezpieczna i wygodna, chociaż… z wycieczki na kijach do Złocieńca (ok. 15 km wg Mr Google’a ) wróciliśmy bardziej zmęczeni niż zazwyczaj, ba, niektórzy nawet wymęczeni do granic absurdu
a i o dziwo, następnego dnia lekko bolały nas mięśnie i musieliśmy nieco odpocząć. Cóż, bohaterowie są zmęczeni…
Może to wynik błędów w planie treningu lub hulaszczego trybu życia godzinę przed wymarszem?
A może kara za swoistą zdradę, której dopuściliśmy się względem nw?
Wykorzystaliśmy bowiem dogodne warunki do jazdy rowerem oraz względnie sprawny park maszynowy właścicieli Dworca i, po blisko 35 latach, dosiedliśmy welocypedów, tych piekielnych machin.
Mało tego, z gracją pedałowaliśmy ok.20 km – i przejechalibyśmy może i więcej, gdyby Elżbieta nie przestraszyła się, że dojedziemy do Połczyna, z którego trzeba będzie jakoś wrócić – a to byłoby już w sumie ok. kilometrów 40. Trochę dużo, jak na pierwszy raz… I nasze niezbyt wybujałe ambicje kolarskie…
Generalnie był to jednorazowy wybryk, pozostajemy wierni kijkom, tym bardziej, że w Cieszynie jest gdzie chodzić. Gdy znudzi się asfalt ścieżki, można przejść kilka alternatywnych tras,  biegnących lasem lub poprzez pola – bez wchodzenia gospodarzom w szkodę.
Na początek można zrobić mały skok w bok ze ścieżki, zrezygnować z towarzystwa rowerzystów i pobuszować trochę wokół brzegów jeziora Skąpe.
Jest tam dużo cienia, przyjemny chłodek i wygodna ścieżka leśna, dość miękka, ale nie bardzo podmokła. Samo jezioro, jak nam się wydaje jest lobeliowe, czyli dość ciepłe.
Jednak dostęp do niego jest średni, zresztą nawet nie bardzo da się je obejść
Fajna jest trasa Cieszyno – Głęboczek – Rzepowo – Cieszyno. Pętla o długości ok. 12 km.
Nawierzchnia – częściowo stary, jeszcze chyba poniemiecki bruk, częściowo piach, ale tak ubity, że nie trzeba ściągać nakładek, kije się nie zapadają.
.. I wciąż ta cisza, niczym nieskalana… I istny ocean zieleni… I mnóstwo malowniczych miejsc.
I całkowity relaks…
Po drodze mijamy Głęboczek, gdzie można odpocząć na kameralnej plaży przy jeziorze, podelektować się błogim spokojem, rzucić okiem na Drawę
po czym ruszyć dalej, na Rzepowo, niezwykle urokliwy zakątek, gdzie czas jakby nieco spowolnił.

Kocie łby, przystanek w centralnym punkcie wsi, na placu przed kościołem, sporo starych domków ze spadzistymi dachami, krytych dachówką starego typu, choć da się też zauważyć bardziej nowoczesne technologie. Wszystko to funkcjonuje w symbiozie – schludne i zadbane.
Dodatkowym atutem Rzepowa jest smażalnia ryb z wyśmienitym  ponoć (ponoć, bo smażone ryby nie dla nas) pstrągiem. I to właśnie może się okazać koronnym argumentem do przejścia (przejechania) tej trasy. Bez względu na powód – warto. Nie jest męcząca. Tym bardziej, że po drodze są miejsca do odpoczynku i schronienia się, w razie potrzeby, przed deszczem. Też nas dopadła taka krótkotrwała, dość niespodziewana ulewa, w porę wypatrzyliśmy zbawienną wiatę i z rozbawieniem mogliśmy obserwować strugi deszczu. Oczywiście kurtek nie wzięliśmy, bo i po co 🙂 .
Nieco dłuższa (16 – 17 km) jest trasa do Chlebowa. Można tam wprawdzie dotrzeć sławetną ścieżką rowerową Złocieniec – Połczyn, lecz ciekawiej rozpocząć wycieczkę szlakiem pieszym (możliwym do przejechania również rowerem). A zatem, idąc od Dworca, w prawo, w boczną uliczkę kierujemy się w pola. Idąc miedzą musimy pokonać kilka przeszkód, opóźniających marsz. Przeszkody, czyli drzewa owocowe są jednak mniej liczne niż w Lubieszewie, a owoce nie tak dorodne. Nie budzą więc takiego zainteresowania…
Polną drogą idzie się coś ponad kilometr.
Potem już lasem, prawie do samego Chlebowa.
Na koniec jeszcze kawałek miedzą
i już można wkroczyć tryumfalnie do wsi.
Niestety, w Chlebowie, ażeby dostać się do ścieżki rowerowej trzeba iść asfaltem, a tam bywa dosyć skwarnie. Nagrodą są sielskie akcenty, spotykane niestety coraz rzadziej. Przy okazji byliśmy mimowolnymi świadkami świetnie przeprowadzonej akcji ochronnej przed jastrzębiem, który pojawił się zbyt blisko gniazda.
Jeszcze tylko kilka kilometrów dawnym  torem kolejowym i, niczym Orient Ekspress można wjechać na Dworzec.
Gdy przed wakacjami oznajmialiśmy znajomym, że będziemy mieszkać na dworcu, wszystkich ta gierka słowna bardzo cieszyła. Potem ucieszyło nas Cieszyno, warunki pobytu w Starym Dworcu, różnorodność tras spacerowych, infrastruktura, lepsza nawet niż w Borach. Cieszymy się, że zapewne pociesznie wyglądaliśmy na rowerach. Cieszymy się, że odkryliśmy Stary Dworzec. Zdecydowanie mniej cieszymy się, że musieliśmy go w końcu opuścić. Pocieszające jest jednak to, że zawsze, przynajmniej teoretycznie możemy wrócić do Cieszyna i cieszyć się znowu.

Nordic walking – stała czy regulowana długość kijów?

Ufff. No to rzecz najważniejszą mamy z głowy. Wiemy już jak ustalić rozmiar odpowiednich kijów. Oczywiście, w praktyce może się pojawić drobny rozjazd – pieczołowicie dobierane, okażą się albo zbyt długie albo może, po  pewnym czasie, za krótkie. Ale co tam, damy radę! Jest to po prostu świetna okazja, żeby gruntownie przeanalizować zagadnienie punktu trafiania kija w podłoże, a ponadto poćwiczyć wymachy ramion.
Dobór długości nie był  jedynym dylematem, z którym musieliśmy się zmierzyć, jako kandydaci na zawodników nordic walking. Tak się przedziwnie składa, że w przyrodzie występują 2 alternatywne rodzaje kijów: o długości stałej i regulowanej. Każdy ma swoich zwolenników i zagorzałych przeciwników, każdy ma zalety i słabsze strony.
No i co tu wybrać?  Z punktu widzenia technologii, wielkich różnic nie ma, przynajmniej w odczuciu przeciętnego użytkownika. Zarówno kije stałe, jak i teleskopowe wykonywane są z tych samych materiałów. Mają natomiast, co jest rzeczą zrozumiałą, odmienną konstrukcję, a w konsekwencji nieco odmienne walory użytkowe. Za najważniejszą różnicę uznaliśmy podatność kija na drgania podczas uderzania w nawierzchnię. Ela brała pod uwagę w zasadzie ten jeden czynnik: kije o wysokości stałej lepiej amortyzują drgania, co dla osób z dolegliwościami kręgosłupa jest akurat bardzo istotną kwestią. W naturze obowiązuje jednak zasada coś za coś: gdy nasz krok w miarę chodzenia zaczął się wydłużać, coraz częściej zaczęliśmy odczuwać problem „zbyt krótkich kijów”. Trudno wszakże tak od razu wymieniać prawie nowy i wcale nie tani sprzęt. Elżbieta musiała zatem czujnie i z niejaką irytacją dbać o odpowiednią pracę ramion i staranniej wybierać miejsce kontaktu końcówki kija z podłożem, podczas gdy Pan Zawodnik zmienił tylko rozmiar kijków – i było po problemie.
Obecnie, gdy Elżbieta po 3 latach ćwiczeń oraz rozmaitych zabiegów rehabilitacyjnych jest zdecydowanie sprawniejsza, lepiej rozciągnięta  i mniej odczuwa dolegliwości swojego kręgosłupa – zdecydowała się także na kije regulowane. Chodzi sobie raz z jednymi, raz z drugimi i jak dotąd nic się nie dzieje.
Kije teleskopowe zatem lepiej sprawdzą się w przypadku osób, które jeszcze nie do końca wiedzą, jaka długość im odpowiada. Ponadto, zdaniem większości naszych znajomych, są bardziej ergonomiczne podczas wycieczek górskich – można bowiem poprawić sobie komfort schodzenia w dół, zwiększając ich długość, czego nie zapewniają kije o stałej długości. Regulowane są ponadto wygodniejsze w podróży. Złożone, łatwiejsze do upchania w torbie czy bagażniku. Tu jednak rodzi się drobna wątpliwość: jak często wybieramy się w gruntowną podróż, wypychając samymi niezbędnymi rzeczami nasze sakwojaże, czy nie daj Bóg – bagażnik? Bo chyba nie wypada brać pod uwagę sobotnich, czy niedzielnych wypadów do najbliższego lasu za miastem, gdy bagażu niewiele, więc zgrabnie można spakować każde kije…
Z kolei kije o stałej długości są nieco lżejsze od analogicznych, teleskopowych (różnicę powoduje głównie mechanizm regulacji i system ANTI SHOCK (amortyzacji drgań). Czy jednak różnica 10-20g jest na tyle istotna? Być może…
Koronnym argumentem przeciwników kijów regulowanych, z którym zetknęliśmy się, jest ich tendencja do łamania się lub samoistnego składania…To się zdarza,  jednak zależy chyba bardziej od jakości wykonania oraz wykorzystanych materiałów (głównie kiepskiego mechanizmu regulacji w kijach niskiej jakości oszczędnych producentów; systemy regulacyjne z prawdziwego zdarzenia, przetestowane przez producenta – wytrzymują nacisk nawet do 130-140 kG na każdy kij) zresztą powiedzmy sobie szczerze, kiepskim kijom o wysokości stałej również mogą się przytrafić wygięcia, złamania lub zgrabne pęknięcia wzdłuż trzonu, od logo producenta aż po gumową nakładkę.

Kije o długości stałej:
są mniej podatne na przenoszenie drgań, a tym samym lepsze dla chorych kręgosłupów
są nieco lżejsze
dedykowane dla jednego użytkownika (lub kilku użytkowników tego samego wzrostu)
Kije o długości regulowanej:
są bardziej mobilne w podróży,
łatwiej je dostosować do zmian stylu chodzenia
może je użytkować dowolna liczba użytkowników o dowolnym wzroście
trwałość i niezawodność nie zależą od rodzaju kijów, a od producenta i zastosowanej przez niego technologii, a także od jakości wykonania

I to chyba są główne kryteria wyboru rodzaju sprzętu. My podeszliśmy do zagadnienia neutralnie, bez przesądów – i w konsekwencji jedno z nas macha kijami regulowanymi , drugie – takimi lub takimi – i maszerujemy sobie zgodnie, a czasem nawet równo, jak podczas defilady wojskowej. I nawet sprawia to nam przyjemność… Stale i wciąż.

Nordic walking – krótko o długości kijów

Niewłaściwie dobrana długość kijów może być przyczyną prawdziwych nordicwalkingowych utrapień. I dlatego poprawne ustalenie ich długości (lub jak kto woli, wysokości) jest kwestią dość istotną.
Powinniśmy wziąć pod uwagę

  •  wzrost (przede wszystkim)
  •  indywidualne proporcje ciała
  • indywidualny styl chodzenia

Gdy dopiero wyruszamy na podbój nordicwalkingowych wyżyn, trudno nam brać pod uwagę ostatnie kryterium. Przecież o jakimkolwiek stylu chodzenia nie może być mowy, przynajmniej na razie. Proporcje ciała też są rzeczą dość wątpliwą, bo układ ciała w czasie chodzenia, obojętnie czy z kijami, czy bez – również jest zmienny (możemy się np. garbić, pochylać, odchylać lekko do tyłu itp. co zawsze zmienia względną długość naszych rąk). Specjaliści zatem radzą brać pod uwagę przede wszystkim kryterium wzrostu. I takie też kryterium zdecydowaliśmy się zastosować, dobierając swoje kijki.
W serwisach poświęconych nordic walking często zamieszcza się gotowe tabele lub kalkulatory, z których ad hoc możemy skorzystać.
Alternatywnie możemy zastosować jeden z dwu praktycznych sposobów ustalania długości kijów,

  • I sposób – matematyczny
    Mnożymy 0,68 x wzrost w centymetrach.
  • II sposób – praktyczny
    Poprzez bezpośredni chwyt kija. Powinien być ustawiony tak, aby ręka w stawie łokciowym zginała się pod kątem prostym, a u osoby początkującej – pod kątem 100°.
    Jeśli stawiamy dopiero pierwsze kroki lub preferujemy rekreacyjny sposób chodzenia – lepsze będą kije krótsze. Dłuższe wymagają o wiele bardziej intensywnej pracy ramion, dłuższego kroku i szybszego tempa marszu. Poleca się je więc osobom zaawansowanym, z ambicjami zdobycia tytułu jeśli już nie wicemistrza świata, to przynajmniej mistrza dzielnicy.
    Kalibracja kijów odbywa się co 5 cm (110,115,120 itd). Rzadko kiedy obliczona I sposobem długość idealnie się z nią pokrywa. Jeśli dopiero nabywamy umiejętności chodzenia – z punktu widzenia efektywności procesu naszego uczenia się, lepiej wynik zaniżyć (wyszło nam np. 123,4 cm – wiec wybieramy kije 120 cm).
    Musimy wszakże pamiętać, że odpowiedni dla nas rozmiar kijków może się zmienić, i to to dość szybko, bo już podczas pierwszych treningów. Nie ma co ukrywać: w miarę chodzenia, nabierania pewności ruchów,  gdy wydłuża nam się krok, bardziej energicznie machamy ramionami  – użytkowane kije mogą okazać się zbyt krótkie. W praktyce oznacza to, że od czasu do czasu stają się one złośliwe, trafiając nie w podłoże, a w powietrze, i to jakimś dziwnym trafem między naszymi stopami. Będąc w ruchu, potykamy się o własny kij. Może zbyt niebezpieczne to nie jest – jednak deprymujące na pewno. Sposoby radzenia sobie?  Oczywiście są. Przede wszystkim powinniśmy posłuchać rad ekspertów i zwrócić uwagę na pracę ramion. Instruktorzy nw jednoznacznie wskazują na konieczność dostosowania punktu wbijania kija w podłoże. Przy krótkich kijach – starajmy się wbijać kij bardziej z przodu, przy zbyt długich – bardziej z tyłu. Podobnie należy postępować w przypadku grząskiego lub piaszczystego podłoża, a także śniegu.

Ewentualnie można rozważyć używanie kijów o wysokości regulowanej. Jest to już jednak odrębne zagadnienie, więc kilka słów poświęcimy mu niebawem.

Nordic walking – kijki.

Kijki są bardzo ważnym, obok naszego zapału, elementem nordic walking. Bez nich ani rusz.  Jakie zatem wybrać? Jakie powinny być? Ano, przede wszystkim odpowiednie :).
Nie wypada chodzić z kijem bejsbolowym (chyba że w celu innym niż nordic walking), bilardowym, hokejowym, kijami narciarskimi też nie. Odpowiednie kije powinny być dobrane do naszych potrzeb, umiejętności, sylwetki, no i przede wszystkim charakteryzować się odpowiednią jakością. Jeśli chodzimy sobie lajtowo, od czasu do czasu, po chodniku lub żwirkowej alejce, na krótkich dystansach, traktując nw jako odmianę popołudniowego spaceru – pojęcie jakości kijów jest nam obojętne, by nie rzec obce. Wszak mamy niewiele okazji, żeby przekonać się, jak ważne są  ich walory funkcjonalne. I zresztą zaopatrywanie się w markowy, drogi sprzęt nie ma wówczas specjalnie sensu…
Sytuacja diametralnie się zmieni, gdy wejdziemy z kijami do lasu, zaczniemy chodzić po plaży, czy po górkach, nawet niekoniecznie wysokich i bardzo stromych… Nawet, jeżeli zwiększymy tylko dystans naszych marszów, dość szybko przekonamy się, że jakość kija ma jednak znaczenie.
I wtedy zapewne zaczniemy doceniać

  • uchwyt, odpowiednio wyprofilowany i dokładnie obejmujący dłoń i nadgarstek
  • lekkie, wytrzymałe materiały, z których kijki są wykonane
  • zdolność do amortyzacji wstrząsów, powstających podczas kontaktu z podłożem
  • odporność na zarysowania i uderzenia
  • stabilność
    Ponadto, będziemy mieli okazję stwierdzić, że dobrej jakości kije nie trzeszczą, nie stukają na łączeniach, ani nie wydają żadnych innych odgłosów podczas marszu.
    I to właśnie są cechy wskazywane przez ekspertów jako podstawowe kryteria wyboru dobrego sprzętu.
    A zatem od naszych potrzeb, naszych zamiarów zależy, czy potrzebujemy lepszych, a co za tym idzie zazwyczaj droższych kijów, czy też wystarczy nam sprzęt zakupiony dość przypadkowo w markecie lub dyskoncie. Jakość kijów ma natomiast fundamentalne znaczenie dla osób uprawiających nw wyczynowo lub terapeutycznie, czy w ramach rehabilitacji.
    Tym niemniej lepsze kije – dla wszystkich oznaczają wyższy komfort użytkowania i większą przyjemność.
    Drugim, tym razem już koniecznym czynnikiem doboru odpowiednich kijów jest ich długość (wysokość). Ale o tym  to już następnym razem, bo właśnie postanowiliśmy ” iść na kije”.

Nordic walking – dla kogo?

Nordic walking to jeden z niewielu sportów odpowiednich dla każdej grupy wiekowej (jeśli ktoś ma wątpliwości, czy nw jest sportem – proponujemy drobną przebieżkę z kijami lub marsz 10-15 kilometrowy). Początkowo rekomendowany jako terapia rehabilitacyjna, a także jeden ze sposobów aktywizacji ruchowej osób starszych – nabiera coraz to bardziej wyczynowego charakteru.
Obecnie nadal jest formą rekreacji, jednak uprawia się go już sportowo i zawodniczo. Spodziewajmy się zatem, że niebawem nw stanie się dyscypliną olimpijską, tak jak np. snowboard, czy short tracking, sytuując się jako letni odpowiednik biegów narciarskich.
My jednak na olimpiadę lub mistrzostwa świata raczej się nie wybieramy, więc poprzestaniemy na rekreacji, tym bardziej, że wielu przeciwwskazań do hasania z kijami nie ma.Uważać powinny jedynie osoby cierpiące na

  • kołatanie serca, schorzenia i wady serca, wykluczające wszelki wysiłek fizyczny, nawracające bóle w klatce piersiowej, duszności, zawroty głowy
  • niewydolność oddechową, omdlenia i osłabienia w czasie wysiłku
  • ostre choroby zakaźne
  • choroby układu ruchu w fazie ostrej,
  • osoby w okresie rekonwalescencji po przebytych operacjach, zwłaszcza gdy rany pooperacyjne są jeszcze świeże

W przypadku takich dolegliwości, przed złapaniem za kijki zdecydowanie powinno się przeprowadzić wszechstronne konsultacje z lekarzem.
I to w zasadzie wszystkie przeciwwskazania. Nie są nimi wiek, brak kondycji, otyłość, etc.
Wręcz przeciwnie, nordic walking można polecić każdemu.  Jego pozytywny wpływ na nasze zdrowie i samopoczucie mogą odczuć absolutnie wszyscy, a w szczególności osoby:

  • chore na cukrzycę
  • otyłe i mające nadwagę
  • z grupy ryzyka chorób serca
  • z nadciśnieniem
  • cierpiące na zaburzenia krążenia w kończynach górnych i dolnych oraz ze skłonnościami do obrzęków
  • ze zwyrodnieniami stawów kończyn dolnych i kręgosłupa
  • z bólami kręgosłupa i osteoporozą
  • z wadami postawy i skoliozą
  • po przebytych chorobach układu nerwowego (np. udar mózgu)
  • z problemami z utrzymaniem równowagi
  • cierpiące na chorobę Parkinsona
  • po przebytej chorobie nowotworowej
  • kobiety w ciąży i po porodzie

Ruch stopniowo poprawia kondycję, sprzyja wzmacnianiu mięśni (także i oddechowych), wspomaga pracę serca, układu krążenia i układu limfatycznego, kształtuje sylwetkę, poprawia wytrzymałość,  gibkość, koordynację ruchów, co ma niebagatelne znaczenie dla osób w sile wieku. Oczywiście nikt nie stanie się kulturystą, ani człowiekiem – panterą, jednak wymienione powyżej skutki treningów (byle w miarę systematycznych) z pewnością będą odczuwalne
Nie musimy gnać przed siebie, wymachując kijami – spacery w zupełności wystarczą. A zatem – kije w dłoń!!!

 

Przygotowania do diety – syrop glukozowy

Uznaliśmy go za ważny element przygotowań do diety, pomimo że uchodzi w założeniu za zdrowszą alternatywę syropu glukozowo-fruktozowego. Odnosimy jakieś takie dziwne wrażenie, iż są raczej jak bracia bliźniacy – podobne i często mylone. Bo i podobna nazwa (wykorzystywana czasami do wprowadzania w błąd konsumentów), i podobny wygląd, i smak… Ponoć ten fruktozowy jest słodszy, ma inny odcień – trzeba mieć wszakże dużo samozaparcia, żeby owe niuanse dostrzec.
Obydwa syropy powstają z podobnych surowców (wspólnym mianownikiem jest kukurydza – jednak syrop glukozowy bywa także wytwarzany z pszenicy i ziemniaków, przy czym ten ostatni ma opinię najmniej szkodliwego). Podobny jest także sposób ich wytwarzania (hydroliza -więc być może późniejsze różnice biorą się stąd, że syropki traktowane są innymi kwasami i, zapewne innymi enzymami). Naprawdę trudno się połapać, czym tak naprawdę się różnią. A różnią się ponoć znacznie, niczym tytułowi Bliźniacy z filmu Reitmana, (Danny DeVito i Arnold Schwarzenegger – podobni jak dwie krople wody, nieprawdaż?).

A zatem Nasi Milusińscy charakteryzują się przede wszystkim odmiennym składem chemicznym.

  • Bliźniak Glukozowy zawiera o wiele więcej glukozy, podstawowego i najłatwiej przyswajanego przez nasze organizmy źródła energii.
  • Bliźniak Glukozowy nie ma w swym składzie fruktozy, uważanej za główną przyczynę zła i pokaźnych brzuszków Obywateli Świata XXI wieku.
    I to właśnie ma sprawiać, że są bliźniakami, niczym DeVito i Schwarzenegger. Czy aby na pewno?
    Wiele serwisów i blogów, poświęconych zdrowemu trybowi życia uznaje syrop glukozowy za produkt prawie nieszkodliwy, zalecany przed wzmożonym wysiłkiem fizycznym, czy intelektualnym – wszak pod warunkiem spożywania z umiarem.
    I tu różnice zdają się kończyć. Powracają natomiast podobieństwa.
    Gdzie bowiem leży granica umiaru? Światowa Organizacja Zdrowia podaje wprawdzie jakąś prozdrowotną normę dzienną pokrywania zapotrzebowania energetycznego w oparciu o cukry proste (właśnie glukoza) – jest to przecież tylko statystyka… Gdy lewą nogę wsadzimy do wrzątku, prawą do lodu – statystycznie czujemy się świetnie, a i temperatura jest prawidłowa… A że obie nogi do amputacji? Znamy poza tym kilka skandali związanych z ustalaniem norm, lepiej służących producentom żywności, czy farmaceutyków, niż naszemu zdrowiu…
    Jak poza tym zachować umiar, skoro także i syrop glukozowy jest ulubieńcem producentów żywności. Stosowany równie powszechnie, jak jego glukozowo-fruktozowy alter ego. Zawierają go m.in.
  • słodycze
  • napoje
  • pieczywo oraz pozostałe wypieki (wykorzystywany także do wykonywania ozdób, np. na torty)
  • wysoko przetworzona żywność, począwszy od gotowych pierogów, poprzez zupki w proszku, aż po majonez
  • wyroby mięsne, etc.etc.

Nawet ten skrótowy wykaz prowadzi do konstatacji, że zakres stosowania syropu glukozowego jest bardzo zbliżony do stosowania syropu HFCS.
A przy okazji nasuwają się i inne analogie:

  • Trudno kontrolować spożycie dzienne obydwu syropów, skoro są tak powszechne
  • Obydwa mają dużo kalorii oraz cenione walory tuczące (syrop glukozowy powoduje nieco mniejszy przyrost masy, co oczywiście nie oznacza, że jest on niewielki), więc w konsekwencji mogą prowadzić do tych samych schorzeń, wywoływanych otyłością
  • Zupełnie nie są wskazane dla diabetyków. Należy przy tym zwrócić uwagę na fakt, że syrop glukozowy może wywoływać skutki natychmiastowe, gwałtowny wzrost poziomu cukru, natomiast HFCS – działa nieco wolniej (co wcale przecież nie oznacza, że jest zdrowszy i bardziej przyjazny dla diabetyków).

I te powody zdecydowały, że uważamy syrop glukozowy za cenny element przygotowań do diety,  porównywalny z naszym ulubionym HFCS i podobnie jak on, nijak niepasującym do zasad zdrowego odżywiania i diety cukrzycowej.
Tak więc, jeżeli będziemy ze zbyt wielkim zapałem raczyć się doprawianymi nimi słodyczami oraz daniami gotowymi – swój powód do odchudzania wcześniej, czy później znajdziemy. I oby to były przyciasne porcięta, nie zaś wyniki badań.

Przygotowania do diety – HFCS

powrót do
Przygotowania do diety

Przygotowania do diety – HFCS

Profesjonalne przygotowanie się do diety odchudzającej, czyli danie sobie rzetelnego powodu do odchudzania wymaga jeszcze jednego, niezwykle istotnego elementu. Jego zastosowanie nie nastręcza w tej chwili żadnych trudności, często czynimy to nieświadomie – tak bardzo jest rozpowszechniony. Syrop glukozowo-frutozowy. HFCS (High Fructose Corn Syrup).
Rozpanoszył się na półkach z artykulami spożywczymi taj bardzo, że aż strach się bać. Obecnie dodaje się go do

  • napojów bezalkoholowych, gazowanych i niegazowanych, (np. cola, herbata mrożona, tonik), soków, soków dla dzieci, nektarów, kompotów,
  • napojów izotonicznych i energetyzujących,
  • napojów alkoholowych, np. likierów, piw smakowych, nalewek,
  • mlecznych napojów fermentowanych, niektórych jogurtów naturalnych i owocowych (jako składnik owego „wsadu” owocowego), lodów, mleka zagęszczonego,
  • dżemów, galaretek, deserów,
  • ciast, ciastek, zwłaszcza pierników, jako zamiennik miodu ( i dlatego najlepiej piec je samemu), lizaków, cukierków , czekolady, żelków, deserów w proszku
  • pieczywa (jako środek ograniczający czerstwienie), wysoko przetworzonych przetworów zbożowych (np. płatki śniadaniowe)
  • sałatek i konserw rybnych,
  • zup, ketchupów, niektórych rodzajów musztardy, zalew do ogórków i śledzi.
  •  mielonego mięsa i szynki i innych wędlin,
  • żywności typu „fit” i „dietetycznej”, typu „0 % cukru”

Czyli prawie do wszystkiego. Spektrum zastosowania jest rozległe, niczym obszar Alaski.
I gdyby tylko jeszcze ów syropek nie szkodził tak bardzo…

Jest rodzajem cukru, mającym konsystencję syropu. Zawiera 55% glukozy, 42% fruktozy i około 3% jakichś innych cukrów. Sama słodycz i istna rozkosz dla podniebienia… Skąd zatem, i po co, pojawia się w szynce, sałatce śledziowej, czy w sardynkach? A jednak… Przede wszystkim  ów syrop jest tani, łatwy w transporcie i obróbce, odporny – niczym polichlorek winylu – na warunki atmosferyczne i upływ czasu. Wzmacnia więc walory estetyczne dowolnego artykułu spożywczego i wydłuża jego pozorną świeżość, gdyż nie dość, że sam nie podlega krystalizacji, to jeszcze zapobiega tejże krystalizacji (oraz wytrącaniu) innych składników, ogranicza pojawianie się nalotów, osadów itp. sprawiając tym samym, że produkt znacznie dłużej będzie ładny i ponętny. Z tych właśnie syropkowych właściwości wynika zachwyt producentów i  jego wszechobecność w żywności (można odnieść wrażenie, że jest go więcej niż tlenu, wodoru, azotu i węgla razem wziętych).
W hołdzie temu tak bardzo zasłużonemu dla naszej cywilizacji czemuś pokusiliśmy się o sporządzenie jego krótkiej charakterystyki. Syrop glukozowo-fruktozowy jest jak:

  • Robocop – nie występuje w forme naturalnej, powstaje sztucznie, w wyniku reakcji chemicznych, hydrolizy przy udziale enzymów i kwasów. Minam, mniam. Zresztą gazobeton też w przyrodzie nie występuje, a jaki jest pożyteczny.
  • Śmieć -odpadek – jest odpadem w produkcji wyrobów z kukurydzy (coraz częściej, zwłaszcza w Europie wykorzystuje się pszenicę)
  • Pustak – nie odznacza sie żadnymi wartościami odżywczymi, jest źródłem pustych kalorii
  • Kameleon – udaje po trosze miód, po trosze tradycyjny cukier – zależnie od okoliczności. Z kolei semantycznie podszywa się pod dużo mniej szkodliwy syrop glukozowy.
    Zresztą wielu producentów wykorzystuje to podobieństwo nazw, „myląc” się w trakcie podawania składu swoich wyrobów. Ot, jedno słówko, a jak wiele zmienia… Czasem nasz syropek bywa przezywany maltozą, czasem syropem kukurydzianym, innym razem udaje Obywatela Świata lub Europejczyka, przybierając na etykiecie z angielska brzmiący skrótowiec HFCS. Wszystko zależy od inwencji twórczej i pomysłowości producentów.
    Udaje także sacharozę
  • Oszust – oszukuje nasz mózg, blokując działanie hormonu (leptyna) odpowiedzialnego za nasze odczucie sytości; w rezultacie wydaje nam się, że jesteśmy głodni, mamy coraz lepszy apetyt, więc – w konsekwencji coraz więcej jemy; jemy i tyjemy.
  • Hodowca – tuczy nas jak brojlery
  • Kolekcjoner – pomaga kolekcjonować tkankę tłuszczową, zwłaszcza – co jest szczególnie niebezpieczne – wokół narządów wewnętrznych
  • McGywer i Harry Potter razem wzięci – z niczego potrafi ową tkankę tłuszczową wyczarować
  • Tajnos Agentos Banditos – dywersant, zakłócający pracę wątroby i powodujący wytwarzanie nadmiaru trójglicerydów
  • Karaluch – raczej nie można go wytępić, ani od niego uciec, bądźmy realistami. Nie liczmy też na wprowadzenie zakazu jego stosowania Jedyne, co możemy zrobić, to ograniczyć spożycie, czytać etykiety i unikać artykułów, w których składzie znajduje się HFCS. A i tak nie mamy pewności, czy producent akurat nie pominął go na liście (od czasu do czasu producenci są przyłapywani na tym procederze; ostatnim, który uznał, że nie ma się czym chwalić, był pewien światowy producent bardzo reklamowanych jogurtów; i co? i nic). Nasz rarytas jest także Cichym Sojusznikiem dbających o zdrowie: jego spożywanie zapewne spowoduje, że część z nas wcześniej czy później stanie przed obliczem lekarza. Na początek rodzinnego, potem się zobaczy: może diabetolog, nefrolog albo hepatolog? Albo jeszcze gorzej?
    W każdym razie przesadne spożywanie produktów  zawierających syrop glukozowo-fruktozowy:
  • powoduje szybkie tycie i chroniczną otyłość,
  • zwiększa ryzyko wystąpienia cukrzycy typu 2, prowadzi do reaktywnej hipoglikemii (gwałtownych zmian poziomu insuliny oraz glukozy we krwi),może powodować zaćmę cukrzycową,
  • przyczynia się do rozwoju miażdżycy, choroby niedokrwiennej serca, zawałów, chorób nerek, stłuszczenia wątroby,
  • przyczynia się do zwiększenia możliwości wystąpienia zespołu jelita drażliwego,
  • posądzany jest także o działanie rakotwórcze
    Jak jednak nie przesadzać, skoro HFCS straszy w tak wielu grupach artykułów i posiada podobno jakieś własności psychoaktywne, uzależniające? A może to spiskowa teoria dziejów?
    W każdym bądź razie syrop glukozowo – fruktozowy  jest nieocenionym elementem przygotowań do diety, i to nie tylko redukcyjnej, a także wywiera niebagatelny wpływ na nasze zdrowie. A że jest to wpływ skrajnie negatywny… Zdecydowanie nie powinien być składnikiem diety diabetyka. Przyjrzyjmy się liście artykułów z HFCS i zróbmy krótki bilans – które z nich goszczą zbyt często na naszym stole. Pozwoli to nam ocenić stopień naszych przygotowań do diety i gotowość do odwiedzenia specjalisty medycznego…

Przygotowania do diety – syrop glukozowy

powrót do
Przygotowania do diety