Przygotowania do diety -pieczywo w skali przemysłowej

Za ważny powód przeprowadzania diety odchudzającej uchodzi pieczywo. Pokutuje opinia, że potrafi nieźle dodać człowiekowi ciała. Przede wszystkim to białe, pulchne, chrupiące, którego zapach wita w piekarniach lub marketowych stoiskach piekarniczych…
I tylko czasem dziwimy się, że tak ładnie rośniemy w siłę (zwłaszcza w okolicach brzucha), a pieczywo tak smaczne, pachnące i smakowite, gdy jeszcze ciepłe – już następnego dnia staje się, jakąś taką gliniastą lub trocinowatą materią, rozlatującą się w palcach i niespecjalnie smaczną… A po dalszych kilku dniach zieleni się, niczym majowa łąka…
Po blisko 4 latach zwracania bacznej uwagi na rodzaj i źródło pochodzenia zjadanego pieczywa, możemy jedynie potwierdzić, iż taka skrupulatność ma w zdrowszym nieco odżywianiu niebagatelne znaczenie. Obecnie, mimo że chleb spożywamy częściej niż dawniej i zjadamy go więcej –  jakoś trzymamy linię. Fakt, nasze pieczywo musi być ciemne, na zakwasie i – przede wszystkim nie może pochodzić z tzw. „produkcji masowej”, powszechnie dostępnej zwłaszcza w marketach.
Zresztą,  już sama receptura pieczywa  produkowanego masowo nie zachęca specjalnie do jedzenia:

mąka pszenna
(z tzw. pszenicy chlebowej; zawiera duże ilości glutenu)
sprawia, że ciasto łatwiej i piękniej wyrasta
mąka ziemniaczananadaje ciastu odpowiednią teksturę i spoistość
suche drożdże
spulchniaczepoczciwe "polepszacze" np. E330, E322
wybielacze (np. z mąki sojowej, E471, E300),
sztuczne kwasyprzyśpieszają fermentację, co raczej nie podnosi walorów prozdrowotnych pieczywa, jednak wydatnie obniża koszty wytwarzania; niestety, skracanie czasu fermentacji stało się już trwałą tendencją
konserwanty,
emulgatory,
środki zapobiegające pleśni
np. E-281, E-202; wydłużają okres pozornej świeżości, pojawiają się jednak głównie w pieczywie paczkowanym
sóldodawana chyba do smaku; miejmy nadzieję, że jest to sól kuchenna, a nie drogowa
karmel (opcjonalnie)dodawany, ażeby wytwór lepiej mógł udawać ciemne pieczywo; ponoć takich praktyk już się nie stosuje; zdaje się, że są zakazane

Często takie bułeczki maślane i kajzerki, czy mięciutkie, słodkie rogale tworzy się poprzez wypiekanie już gotowej, zamrożonej masy. Trudno wszak jednoznacznie wskazać, czy takie pieczywo jest bardziej szkodliwe. Opinie są podzielone. I naprawdę trudno ocenić, co jest rzetelną oceną, a co próbą ocieplenia wizerunku producenta i jego produktu. Z drugiej jednak strony można zauważyć całkiem złośliwie, że nawet kupując ciepły jeszcze chleb w prawdziwej piekarni tak naprawdę nie wiemy, czy piekarz miesił ciasto poprzedniej nocy, czy 2 tygodnie temu i przez ten czas przeleżało ono sobie w jakiejś przytulnej chłodni. Nie popadajmy w obłęd.
W każdym bądź razie najbardziej wartościowymi składnikami, w aspekcie znalezienia sobie powodu i odpowiednich przygotowań do diety są: gluten w mące chlebowej oraz mąka (skrobia) ziemniaczana, a także wszelkiej maści polepszacze.
Dzięki nim pulchniejszy jest nie tylko bochenek takiego smakowitego chlebusia  – konsument również.
Nie tylko ciasto jest bardziej puszyste – nasza tkanka tłuszczowa również.
Aż chce się jeść.
Takie są długofalowe efekty systematycznego spożywania  tegoż cudu nowoczesnej myśli piekarniczej. Doraźnie natomiast, możemy odczuwać zgagę, wzmożone pragnienie, cierpieć na wzdęcia , albo, przy braku szczęścia – na jeszcze coś gorszego…
Taki chlebuś łatwo rozpoznać – niestety grubo po fakcie. W hali marketu lub w piekarni wabi błyszczącą, gładką skórką, smakowitym zapachem.  Gdy jeszcze ciepły – jest przepyszny… Gorzej po kilku godzinach, a już dnia następnego… I jest to chłodna kalkulacja producenta. Po prostu trzeba pędzić po nowy bochenek…

Niestety, tego typu smakołyki zupełnie nie mieszczą się, naszym skromnym zdaniem w kanonach zdrowego odżywiania i zdecydowanie nie powinny być składnikami żadnej diety odchudzającej, a zwłaszcza diety cukrzycowej.

Powrót do:
Przygotowania do diety

Nordic walking – Swornegacie 2019

Zdaje się, że w Sworach zadomowiliśmy się na amen. I co roku czas spędzamy inaczej.  Jeszcze 5-9 lat temu ogałacaliśmy okoliczne lasy z jagód i grzybów (usiłowaliśmy nawet jeszcze w zeszłym roku, chociaż  ze zdecydowanie mniejszym zapałem)
… i podnosiliśmy poziom wody w jeziorze Welsyk.  W 2017 roku zmieniliśmy pasję:  z grzybiarzy-jagodziarzy staliśmy się kijo-włóczykijami, a i Welsyk przeszedł jakby na dalszy plan.
Przy czym zasięg naszych marszów także stopniowo się zmieniał. W poprzednich latach paradowaliśmy głównie tutejszą ścieżką rowerową. W tym roku postanowiliśmy, że nasza obecność na niej będzie minimalna. I tak też się stało. Prawie. Chodziliśmy głównie lasami, jak partyzanci jacyś, często po piaszczystych drogach. Zejście ze ścieżki oznaczało odkrywanie nowych miejsc i uświadomienie sobie, jak wiele jeszcze można zobaczyć, i to w okolicy, leżącej w zasięgu naszych kijów.
Przede wszystkim Owink, małą, cichą, nie do końca zurbanizowaną- osadę? sioło? siedlisko?przysiółek? Trudno rozstrzygnąć. W każdym razie Owink. Nad jeziorem Karsińskim.

Drugim naszym odkryciem, i to chyba na miarę wielkich odkryć geograficznych jest jezioro Płęsno.
Wspaniałe Turkusowe Jezioro. Aż dziw, że tam wcześniej nie byliśmy.
Czaruje swym zielonkawym kolorem tafli, zachęca do łowienia ryb, nawet bez wędki.
A droga do niego wcale nie jest prosta. Po drodze nie ominęło nas kilka niespodzianek. Pierwsza to most na Brdzie. W dość niespodziewanym miejscu. Nie wiemy, czy zgodnym z marszrutą. Nie do końca umiemy wytłumaczyć, jak się znalazł na naszej drodze. W każdym razie przeszliśmy. Potem przeprawiliśmy się krosowo przez środek kilku podwórek z kurami i indykami, i aż dziw, że gospodarze nie poszczuli nas psem jamnikiem, albo przynajmniej kotem. Aż wreszcie piachy, piachy niczym na Pustyni Błędowskiej lub przy dojściu do plaży w Łebie. Droga, po której najlepiej jechać traktorem.
Jednak w myśl przysłowia, że wszystkie drogi prowadzą do Czeskich Budziejowic – doszliśmy. Po leśnych drogach, po piachu mknęliśmy jak torpedy. Do dziś nie jesteśmy pewni którędy.
Za to drogę powrotną ogarniamy. Postanowiliśmy nie iść po śladach, więc zaczęliśmy od dość piaszczystej dojazdówki do gospodarstw, ażeby w końcu – na wysokości leśniczówki Młynek, dostać się na szlak. Pomaszerowaliśmy więc dziarsko tą oznakowaną trasą, tyle tylko, że przedziwnym trafem w nieco odwrotnym kierunku, by ku swej uciesze dotrzeć do Drzewicza.
Oznaczało to kilka ładnych kilometrów więcej ( w sumie wyszło 23), lecz zupełnie nam to nie przeszkadzało. Szło nam się świetnie.
Następna wyprawa miała być lajtowa. Postanowiliśmy sprawdzić, jak wygląda dąb Bartuś.
Bartuś rośnie sobie spokojnie od 600 lat w Parku Narodowym Bory Tucholskie, w Zagańsku, w odległości 6 km od Sworów.
Czyli trasa dwunastokilometrowa. W sam raz. Doszliśmy do Bartusia po, jak się okazało, chwilami dość mocno zapiaszczonym szlaku, potem poszliśmy sobie ścieżką edukacyjną wzdłuż linii brzegowej urokliwego jeziorka Kacze Oko,
by w końcu wracać do Brzozowego. Nie oparliśmy się jednak zgubnej pokusie niewracania po śladach.
Obraliśmy kierunek na Drzewicz (należy więc chyba nieco zmodyfikować znane już porzekadło  „wszystkie drogi prowadzą do Czeskich Budziejowic” i dodać – „ale przez Drzewicz”. W sumie 3-4  km. więcej. Jeziora Krzywce Małe i Wielkie, pomiędzy nimi jezioro Błotko. I sporo piachu. A miało być lajtowo…
Kolejna dla nas nowość, to jezioro Śluza. Trasa na mapie nie wyglądała źle, zaś w realu – znowu trochę piaszczysto.
Jak tak dalej pójdzie, za przewodnika i kierownika sportowego naszych marszów wypadnie nam uznać Piaskowego Dziadka (znanego głównie starszym wielbicielom dobranocek).
Trasa zaczyna się od Koziego Mostku, skąd – zanim przekroczymy Brdę, niczym Rubikon jakiś – możemy podziwiać kościół w Sworach. W blasku zachodzącego słońca naprawdę ładnie wygląda.
Potem należy iść z nurtem Brdy, do jeziora Witoczno…
Jeszcze jest znośnie, choć irytują często mijające samochody. Następnie wypada przejść przez wieś Zbrzycę takim przyjemnie piaszczystym odcinkiem drogi, że nawet rowerzyści często tam wymiękają, zaś kijkarze może i trochę stękają, ale maszerują całkiem żwawo. Nieco lepiej jest w lesie, cieniściej, piach tam bardziej ubity,
zaś uwagę od drogi odwraca całkiem lirycznie zarośnięty brzeg Zbrzycy (tym razem rzeki), po której wyczynowo, niesieni nieśpiesznym nurtem, płyną sobie kajakarze.
No i wreszcie trochę cywilizacji – nie przypadkiem droga skręca na wschód – trochę cywilizacji w postaci asfaltu. Wąski, dziurawy, ale zawsze to asfalt. Czy jednak należy się cieszyć?
W każdym razie należy iść, aż do mostu na Zbrzycy, gdzie często zaczynają się spływy. Nieopodal znajduje się jezioro Zmarłe, niezłe do kąpieli, gdzie niegdyś dojeżdżaliśmy sobie samochodem. Przez chwilę toczyliśmy walkę wewnętrzną, czy nie dołożyć sobie jeszcze tych 2 km i nie zobaczyć, co tam słychać, lecz moglibyśmy wtedy mieć problem ze zdążeniem na obiad. A to rzecz prawie święta. Cóż, poczucie obowiązku zwyciężyło. Nastąpił zwrot przez rufę, niczym odwrót Napoleona spod Moskwy.

Choć co roku jest inaczej, jedno pozostaje niezmienne: Brzozowe Zacisze. Jego atmosfera i kuchnia. Dziczyzna, niepowtarzalne pomidory, zupy z warzywami al’dente… Nie wiemy, jak Pani Ola to robi, ale nawet po zjedzeniu przez użytkownika glukometru jej ruskich pierogów (a na nich uczta się nie kończy, bo przecież jeszcze czekają pierogi z kapustą i grzybami oraz pierogi na słodko) – ów glukometr jest potulny jak baranek i nie straszy odczytami. A i przytyć się tam za bardzo nie da. I tak jest zawsze. Powtarzamy się, ale kuchnia Brzozowego jest wyjątkowo przyjazna diabetykom. I z tego też powodu, mimo że same Swornegacie nie są już taką oazą spokoju jak dawniej – znowu planujemy powrót. Zapewne w przyszłym roku.

Nordic walking – Cieszyno 2019

No i powróciliśmy na Drawskie. W tym roku wylądowaliśmy na Dworcu… Ale nie – jak śpiewała Elżbieta Mielczarek, w dworcowej poczekalni na stacji PKP – a na najprawdziwszym Starym Dworcu, klimatycznej Rezydencji w Cieszynie k. Złocieńca.
Pomysłowość adaptacji tego miejsca zupełnie nas zadziwiła… Jeszcze w latach 90-tych XX w. była to zapewne jedna z takich małych, zapomnianych stacyjek, kawałek za końcem świata, z sennym zawiadowcą, zacinającym się semaforem i megafonem, podjazdem wybrukowanym kocimi łbami  i szaletem publicznym typu sławojka, z drzwiami zamykanymi na haczyk i ozdobionymi serduszkiem… no i być może nawet barem dworcowym z fasolką po bretońsku i nieśmiertelnym bigosem…
Dzisiaj – wysublimowane apartamenty, proste i funkcjonalne, zachowujące klimaty retro, nawiązujące swym nastrojem do europejskich miast, w dużej mierze kojarzących się z legendarnym Orient Expressem. Do tego świetnie wyposażona kuchnia, oddana we władanie gości
oraz stylowy salon,  jadalnia, gdzie można spożywać, spożywać… i jest to bardzo przyjemne.


Śniadanka, serwowane przez właścicieli (śniadanie w cenie pokoju, obiad we własnym zakresie), bardzo urozmaicone, smaczne i estetycznie podane – w połączeniu z obiadkami przyrządzanymi już przez Elżbietę, wystawiały na ciężką próbę silną wolę… Podobnie jak i owoce, dostępne w każdej chwili dnia i nocy. Staraliśmy się być grzeczni i wstrzemięźliwi. Ale i tak nieco żeśmy się rozbestwili, zachowując jednakże zasady naszego odżywiania.
Słowem, Stary Dworzec to jedno z najbardziej oryginalnych miejsc naszych wakacyjnych wojaży… Od samego początku spodobała nam się lokalizacja. Tuż przy ścieżce rowerowej, nieco na uboczu, prawie poza miejscowością (tak, jak dawniej budowano stacje kolejowe). Już to samo w sobie dawało nadzieję, że będzie cicho i spokojnie.
Sportowcy naszego stylu i kondycji mają tu wymarzone warunki do rozwoju swych wyczynowych talentów. Jezioro, kajaki, boisko piłkarskie, fikalnia plenerowa, wspomniana ścieżka – wszystko na rzut beretem, w zasięgu ręki.
A przede wszystkim owa ścieżka rowerowa, wyczarowana z nieużywanej już linii kolejowej, łączącej Złocieniec z Połczynem  (na oko jakieś 30 km) i wyposażona w liczne, bardzo przyjemne, jeszcze niezaśmiecone miejsca do odpoczynku. Wiaty, ławeczki – miejsca dyskretnie edukacyjne, dzięki tablicom informującym o miejscowej faunie i florze.
Oczywiście, to niewczesny żarcik. Nie to nadleśnictwo, nie ten region…  Pojezierze Drawskie wszak to nie Bieszczady. Ale tablica wygląda nieźle, prawda? I może wzbudzać szacunek…
Wracając do charakterystyki Cieszyna, warunki do łażenia z kijami znacznie lepsze niż w Lubieszewie, gdzie człowiek ma do wyboru albo piaszczyste, leśne drogi, albo niekoniecznie bezpieczne pobocza jezdni. Na ścieżce w Cieszynie jest nawet szerzej i równiej niż w Borach, a i natężenie ruchu znacznie mniejsze (przynajmniej na razie i, miejmy nadzieję, że tak pozostanie jak najdłużej), przez co nie trzeba wkraczać na wojenną ścieżkę z rowerzystami.
Jednak trochę brakuje mniej lub bardziej stromych podjazdów (podejść), zakrętów (raczej bardzo łagodne łuki). Długie proste odcinki – oznaczają pewną monotonię… Dobrze, że sporo odcinków trasy prowadzi przez las i można tam znaleźć trochę cienia… W każdym razie udało nam się poznać kilkanaście kilometrów owej ścieżki, mniej więcej symetrycznie w obydwie strony od Dworca i na tej podstawie możemy zauważyć, że jest ona bezpieczna i wygodna, chociaż… z wycieczki na kijach do Złocieńca (ok. 15 km wg Mr Google’a ) wróciliśmy bardziej zmęczeni niż zazwyczaj, ba, niektórzy nawet wymęczeni do granic absurdu
a i o dziwo, następnego dnia lekko bolały nas mięśnie i musieliśmy nieco odpocząć. Cóż, bohaterowie są zmęczeni…
Może to wynik błędów w planie treningu lub hulaszczego trybu życia godzinę przed wymarszem?
A może kara za swoistą zdradę, której dopuściliśmy się względem nw?
Wykorzystaliśmy bowiem dogodne warunki do jazdy rowerem oraz względnie sprawny park maszynowy właścicieli Dworca i, po blisko 35 latach, dosiedliśmy welocypedów, tych piekielnych machin.
Mało tego, z gracją pedałowaliśmy ok.20 km – i przejechalibyśmy może i więcej, gdyby Elżbieta nie przestraszyła się, że dojedziemy do Połczyna, z którego trzeba będzie jakoś wrócić – a to byłoby już w sumie ok. kilometrów 40. Trochę dużo, jak na pierwszy raz… I nasze niezbyt wybujałe ambicje kolarskie…
Generalnie był to jednorazowy wybryk, pozostajemy wierni kijkom, tym bardziej, że w Cieszynie jest gdzie chodzić. Gdy znudzi się asfalt ścieżki, można przejść kilka alternatywnych tras,  biegnących lasem lub poprzez pola – bez wchodzenia gospodarzom w szkodę.
Na początek można zrobić mały skok w bok ze ścieżki, zrezygnować z towarzystwa rowerzystów i pobuszować trochę wokół brzegów jeziora Skąpe.
Jest tam dużo cienia, przyjemny chłodek i wygodna ścieżka leśna, dość miękka, ale nie bardzo podmokła. Samo jezioro, jak nam się wydaje jest lobeliowe, czyli dość ciepłe.
Jednak dostęp do niego jest średni, zresztą nawet nie bardzo da się je obejść
Fajna jest trasa Cieszyno – Głęboczek – Rzepowo – Cieszyno. Pętla o długości ok. 12 km.
Nawierzchnia – częściowo stary, jeszcze chyba poniemiecki bruk, częściowo piach, ale tak ubity, że nie trzeba ściągać nakładek, kije się nie zapadają.
.. I wciąż ta cisza, niczym nieskalana… I istny ocean zieleni… I mnóstwo malowniczych miejsc.
I całkowity relaks…
Po drodze mijamy Głęboczek, gdzie można odpocząć na kameralnej plaży przy jeziorze, podelektować się błogim spokojem, rzucić okiem na Drawę
po czym ruszyć dalej, na Rzepowo, niezwykle urokliwy zakątek, gdzie czas jakby nieco spowolnił.

Kocie łby, przystanek w centralnym punkcie wsi, na placu przed kościołem, sporo starych domków ze spadzistymi dachami, krytych dachówką starego typu, choć da się też zauważyć bardziej nowoczesne technologie. Wszystko to funkcjonuje w symbiozie – schludne i zadbane.
Dodatkowym atutem Rzepowa jest smażalnia ryb z wyśmienitym  ponoć (ponoć, bo smażone ryby nie dla nas) pstrągiem. I to właśnie może się okazać koronnym argumentem do przejścia (przejechania) tej trasy. Bez względu na powód – warto. Nie jest męcząca. Tym bardziej, że po drodze są miejsca do odpoczynku i schronienia się, w razie potrzeby, przed deszczem. Też nas dopadła taka krótkotrwała, dość niespodziewana ulewa, w porę wypatrzyliśmy zbawienną wiatę i z rozbawieniem mogliśmy obserwować strugi deszczu. Oczywiście kurtek nie wzięliśmy, bo i po co 🙂 .
Nieco dłuższa (16 – 17 km) jest trasa do Chlebowa. Można tam wprawdzie dotrzeć sławetną ścieżką rowerową Złocieniec – Połczyn, lecz ciekawiej rozpocząć wycieczkę szlakiem pieszym (możliwym do przejechania również rowerem). A zatem, idąc od Dworca, w prawo, w boczną uliczkę kierujemy się w pola. Idąc miedzą musimy pokonać kilka przeszkód, opóźniających marsz. Przeszkody, czyli drzewa owocowe są jednak mniej liczne niż w Lubieszewie, a owoce nie tak dorodne. Nie budzą więc takiego zainteresowania…
Polną drogą idzie się coś ponad kilometr.
Potem już lasem, prawie do samego Chlebowa.
Na koniec jeszcze kawałek miedzą
i już można wkroczyć tryumfalnie do wsi.
Niestety, w Chlebowie, ażeby dostać się do ścieżki rowerowej trzeba iść asfaltem, a tam bywa dosyć skwarnie. Nagrodą są sielskie akcenty, spotykane niestety coraz rzadziej. Przy okazji byliśmy mimowolnymi świadkami świetnie przeprowadzonej akcji ochronnej przed jastrzębiem, który pojawił się zbyt blisko gniazda.
Jeszcze tylko kilka kilometrów dawnym  torem kolejowym i, niczym Orient Ekspress można wjechać na Dworzec.
Gdy przed wakacjami oznajmialiśmy znajomym, że będziemy mieszkać na dworcu, wszystkich ta gierka słowna bardzo cieszyła. Potem ucieszyło nas Cieszyno, warunki pobytu w Starym Dworcu, różnorodność tras spacerowych, infrastruktura, lepsza nawet niż w Borach. Cieszymy się, że zapewne pociesznie wyglądaliśmy na rowerach. Cieszymy się, że odkryliśmy Stary Dworzec. Zdecydowanie mniej cieszymy się, że musieliśmy go w końcu opuścić. Pocieszające jest jednak to, że zawsze, przynajmniej teoretycznie możemy wrócić do Cieszyna i cieszyć się znowu.

Nordic walking – Góry Sowie 2019

Magiczne miejsce… Magia, dostojność i historia…
Średniowieczne zamki i podziemne labirynty III Rzeszy, o nie do końca znanym przeznaczeniu. Buki, świerki… leśne dzwonki (po naszemu naparstnice)…

Niezbyt wysokie, pełne tajemnic góry… I jeszcze do końca niezadeptane.
Na razie chyba nie grozi im zapadnięcie się pod ciężarem turystów, jak np. Tatrom. Kolejek na Wielką Sowę jak na razie nie ma. A i wielbiciele złotego pociągu tez, jak się zdaje chwilowo odpuścili. Tak więc jest tam jeszcze sporo miejsca na kontemplację, wyciszenie się, na coś, co kochamy.
Czemu akurat tam? To był impuls, nagły pomysł, który zakradł się nie wiadomo skąd… Szybka decyzja, szybka rezerwacja, szybki wyjazd.
Zagnieździliśmy się w Rzeczce, w Austerii Krokus. Bardzo klimatyczna, doskonale harmonizuje z górami. W jadalni i w sali przyległej- istna galeria sztuki. Lekko licząc, ponad setka obrazów i rzeźb – prac artystów, uczestniczących w plenerach, a i samego gospodarza, Pana Grzegorza również. Różne techniki, różna tematyka, stylistyka…
Począwszy od poczciwego jelenia na rykowisku,  poprzez nastrojowe pejzaże, aż po nieco psychodeliczne kwiaty i anioły… zawrót głowy. Nawet Elżbieta, która na co dzień zdecydowanie nie ma problemów z wymową – stanęła w pierwszej chwili jak zaczarowana, znieruchomiała niczym żona Lota… Zupełnie inaczej niż w agencji dzieł sztuki, gdzie człowiek czuje się trochę jak na targowisku niewolników, gdzie wszystko na sprzedaż. Tu nie. I może z tego tytułu nie przeszkadzała nam nawet za mała, jak na nasze potrzeby, szafa w pokoju. Fakt, Piękniejsza Część naszej grupy sportowego zastosowania jest bardzo zapobiegliwa. Pakując nas, stara się przewidzieć każdą okoliczność – co ma swoje przełożenie na liczbę taszczonych waliz, pełnych niezbędnych rzeczy – jednak dzięki temu częstokroć udaje się uniknąć przykrych niespodzianek… Ale szafa okazała się nieco zbyt ciasna…
To bodaj jedyny mankament. Z pewnością nie było nim wyżywienie, dostosowane do naszych potrzeb, nawet kaprysów, każdorazowo konsultowane- uwzględniające rygory diety cukrzycowej. Potrawy na parze, z grilla, wszystko odtłuszczone, ryże, kasze al’dente... Przyjemnie było jeść obiad ze świadomością, że to specjalnie dla nas. Jedynie lekkim przerażeniem napawały nas wielkości porcji, jak dla legionu wojska. Dawaliśmy radę zjeść mniej więcej połowę, reszty po prostu nie byliśmy w stanie, mimo że obżeraliśmy się statecznie.
Dawało to potem asumpt do bardziej energicznego machania rączkami i nóżkami w górach
albo sapaniu i pozowaniu do zdjęć, niby gwiazdka w Cannes.
Dalibóg, nie przeszkadzało nam to w kontemplowaniu natury, czy prostodusznym gapieniu się na różne dziwne rzeczy, napotkane po drodze
Trzeba przyznać, że widokowo Góry Sowie są piękne,  jak i całe Sudety zresztą. I, co najważniejsze – raczej puste, przynajmniej w trakcie naszego pobytu.
Mogliśmy więc swobodnie grasować po  malowniczych szlakach i licznych ścieżkach rowerowych. I w spokoju napawać się wspaniałymi panoramami.
Trasy zazwyczaj niezbyt uciążliwe. Równe, z niezbyt stromymi podejściami, dobrze oznakowane – są idealnym miejscem do uprawiania nordic walking. W zasadzie nie trzeba nawet ściągać nakładek. Do tego jeszcze owe widoki…
Nic więc dziwnego, że dużo chodziliśmy. Z niejaką dumą możemy stwierdzić, że wleźliśmy w Sowich na wszystko, co najwyższe: najwyżej położoną przełęcz – Kozie Siodło,  i przede wszystkim Koronę Gór Sowich: Wielką i Małą Sowę oraz Kalenicę,  a także jeszcze kilka innych górek.
Korona Gór Sowich z pewnością nie jest Koroną Ziemi, lecz i tak brzmi to dobrze, więc jesteśmy z siebie bardzo zadowoleni.
Z Austerii na Sowę nie jest daleko. Przez Jelenią Polanę i Małą Sowę godzinkę z okładem, żółtym szlakiem, spacerowym krokiem.
Można po drodze napotkać parę korzeni, trzeba też uważać na osypujące się pod butem kamienie – nie są to jednak jakieś ekstremalne przeszkody.
Na samym szczycie można napić się kawy, kupić pamiątkę. Jest nawet kaplica, gdzie w niedzielę odprawia się mszę św. Jednak gór za bardzo zobaczyć się nie da.
Trzeba jeszcze dodatkowo wdrapać się na wieżę widokową.

Nagrodą jest cudowny widok Sudetów. A jak tu musi być jesienią… Ta feeria barw…
Na zejście wybraliśmy szlak czarny. Wąska ścieżynka przez las, ale dobrze oznakowana.  Tradycyjnie trochę luźnych kamieni. Trochę czuliśmy się niczym tolkienowska Drużyna Pierścienia lub gang krasnoludów z hobbitem-włamywaczem, Bilbo Bagginsem na czele. Na myśl przychodziła Mroczna Puszcza, znana z kart powieści
zanim jej wizualizacji dokonał Jackson w swoich adaptacjach prozy Tolkiena.
Zresztą całe Sowie mogą na myśl przywodzić Hobbiton, a Rzeczka lub zwłaszcza pobliski Sokolec – Shire.
Łagodne zbocza, wszystko zwarte, jakby ściśnięte. No i ta zieleń… Dużo… Brakuje tylko hobbitów palących fajkowe ziele w obejściach… Na Sowach ich nie było – postanowiliśmy więc poszukać na Kalenicy.
Od Rzeczki jest tam dość daleko, spacer był dość długi (ponad 20km, jeśli wierzyć wyliczeniom Wujka Gugla), a pogoda niepewna. Po minięciu Koziego Siodła Kierownik Wyprawy nabrał wątpliwości, czy nie zawrócić, zaczęło bowiem padać. Na szczęście opad okazał się dość krótki. Przeżyliśmy jeszcze jeden moment niepewności gdy, na Jugowskiej Przełęczy szlak czerwony, który miał wieść bezpośrednio na Kalenicę – doprowadził nas w krzaki. Ścieżka stawała się coraz węższa i węższa, zero oznaczeń… W sumie wyszło na to, że skorzystaliśmy z nie do końca legalnego skrótu, co nie zmienia postaci rzeczy, że na Jugowskiej oznaczenia są bardzo takie sobie.
Sama Kalenica też nie jest tak  zagospodarowana jak Sowa. Jest wprawdzie miejsce na odpoczynek, jednak dość mocno zaśmiecone. Wieża widokowa, innego typu niż na Sowie (tam typowa budowla z początków XXw., taka „latarnia morska”,  jak na Kopie).  Tu konstrukcja stalowa, o charakterze bardziej militarnym (zbudowana na początku lat 30. przez III Rzeszę, tuż przy granicy z Czechami, mającymi wówczas jedną z najnowocześniejszych armii w Europie), służąca chyba do innych celów niż podziwianie masywu Śnieżnika, Sowy czy Lisich Skał…
Zresztą Lisie Skały można podziwiać bez pomocy wieży, w drodze na Kalenicę.
Podobnie jak i inne formacje skalne, z pewnością  stanowiące urozmaicenie trasy. Można odczuć, że Góry Stołowe niedaleko…
Snując dalej dywagacje na temat Tolkiena, można nieśmiało zauważyć, że wieże widokowe na Wielkiej Sowie i Kalenicy to takie Dwie Wieże, a spod tej drugiej nastąpił Powrót Króla. Prawie na czworakach.
Kilkudniowe maszerowania trochę dały nam się we znaki, więc postanowiliśmy zrobić drobną przerwę w zdobywaniu Sowich szczytów i zwiedzić pobliską Świdnicę.
Ładnie odrestaurowane centrum (choć można złośliwie zauważyć, że utrzymane w kolorystyce i stylu rynków większości miast, wykorzystujących dotacje unijne) i prawdziwe perełki – katedra  św. Stanisława i św. Wacława (od 2004 r, wcześniej kościół parafialny; budowla pochodząca z XIVw.) oraz XVII-wieczny kościół Pokoju (pw. Trójcy Świętej, bodaj największy w Europie kościół drewniany).
Obydwa zabytki uznaliśmy za bardzo odbiegające od utartych szablonów. Katedra, większa i przede wszystkim bardziej strzelista niż zwyczajne kościoły parafialne. Zawiera też chyba więcej ołtarzy bocznych i kaplic. Ciekawostką jest szopka bożonarodzeniowa z figurami, jak nam się zdaje, naturalnych rozmiarów
A kościół Pokoju… Zupełnie różny niż surowe, celowo skromnie ozdabiane świątynie ewangelickie… Ołtarz, ambona…
…sufity
i imponujące organy… Dech zapiera.
Ponadto odwiedziliśmy zamek Grodno i  pałac w Jedlinie – odpuściliśmy natomiast zamek Książ.
Pałac Jedlinka  ma dość mroczną historię . To tutaj mieściła się siedziba Organizacji Todt, realizującej projekt Riese. Po wojnie, zarząd nad obiektem przejęli ludowi menedżerowie lokalnego PGR, nadając siedzibie rodu Boehm nową rolę strategiczną, flagową wręcz – magazynu siana, czy czegoś takiego. W międzyczasie przez pałacowe podwoje przewinęli się jeszcze zwycięscy czerwonoarmiści… Nic więc dziwnego, że nie odpuszczono nawet piecom kaflowym, lustrom, czy kranom, nie mówiąc już o żyrandolach w sali balowej (niektórzy, całkiem roztropnie uważali, że jak taki trofiejny kran wbiją w ścianę swojej chaty – woda sama popłynie… cóż, dobrze że woda, a nie na przykład samogon…)
Mamy jeszcze w Górach Sowich i okolicy parę rzeczy do załatwienia. Musimy pokonać Olbrzyma (zwiedzić sztolnie projektu Riese), zaliczyć ruiny w Rogowcu (teraz przeszkodziło nam gradobicie i ulewa – dobrze, że dopadły nas w samochodzie, a nie na szlaku), odnaleźć Babi Kamień, Piekielne Wrota i wleźć jeszcze na kilka szczytów. Poza tym czeka na nas cerkiew w Świdnicy, rynek w Nowej Rudzie, Krzeszów, czy Chełmsko Śląskie, miasto tkaczy…
Z pewnością wrócimy, zwłaszcza, że  nasza baza wypadowa, Austeria Krokus jakoś osobliwie przypadła nam do gustu.

Nordic walking – Jarnołtówek 2019

I znowu jesteśmy w Jarnołtówku. Najnowsza prognoza pogody nie nastrajała  zbyt optymistycznie. Zanosiło się na to, że będziemy zmuszeni ćwiczyć nowatorskie techniki marszu:
Na miejscu okazało się, że nie jest tak źle. Na początek przypomnieliśmy sobie Cichą Dolinę, która tak bardzo oczarowała nas poprzednio. Szliśmy od drugiej strony, jednak przeszkody terenowe, znane nam z zeszłego roku, pozostały na swoim miejscu
więc i radość zwycięstwa pozostawała taka sama
Z rozpędu wleźliśmy jeszcze na Gwarkową Perć – i zleźliśmy o własnych siłach.
Znowu nie było nam dane dotrzeć do Żabiego Oczka, gdzie wg legendy znaleziono gigantyczny  złoty samorodek. Najwyraźniej nie nęcił nas cenny kruszec… A może bardziej obawialiśmy się zgubienia po drodze kilku kalorii?
W każdym razie bardziej zainteresowały nas pobliskie Czechy. Rejviz, tamtejszy rezerwat przyrody okazał się bardzo sympatycznym miejscem, doskonałym do spacerów.
W miarę równe, leśne ścieżki, wijące się wśród drzew, łagodne podejścia sprawiające, że spora część okolicznych górek leży w zasięgu zdobywców w wózkach dziecięcych – wszystko to tworzy istny raj dla takich sportowców, jak my.
Trochę powłóczyliśmy się ścieżką edukacyjną, Velké mechové jezírko odpuściliśmy – nie mieliśmy koron na bilety wstępu, jedynie złotówki, całą stówkę, dla odmiany Pan w kasie twierdził, że nie ma złotówek , żeby wydać resztę ( a cała polska grupa przed nami płaciła  właśnie złotówkami). Ponieważ perspektywa koron nie bardzo przypadła nam do gustu – doszliśmy do wniosku, że Ziemia nie zacznie się kręcić w drugą stronę tylko dlatego, że nie zobaczymy Jeziorka.  Pożegnaliśmy się chłodno i z domieszką ironii. Przyjaźń polsko – czeska z tego tytułu nie ucierpiała, a my poszliśmy na Bublavý Pramen,
a potem na Kazatelný.  Szło nam się dziarsko, jednak  gdy, sądząc po krajobrazie, byliśmy niedaleko – drogę zatarasowały nam spore wiatrołomy, zdecydowaliśmy się zawrócić, łykając gorycz porażki i obiecując sobie, że następnym razem   Kazatelný z pewnością padnie ofiarą naszych wspinaczkowych zapałów…
a póki co, znaleźliśmy pocieszenie w cukierni , w Zlatych Horach, pijąc świetną kawę i zajadając coś, o czym nie wypada pisać bez zgrozy 🙂 . Ot, chwila słabości, skromny sernik – choć w słusznym kawałku…
Gdy, już po powrocie szukaliśmy materiałów dotyczących Kazatelnego – znaleźliśmy kilka fotografii, jako żywo przypominających nasze zdjęcia formacji skalnych…
Cóż, albo internauci się pomylili, albo minęliśmy szczyt nie wiedząc o tym… W każdym razie jest to świetny powód, żeby jeszcze raz odwiedzić Rejviz i po prostu to sprawdzić.

Przygotowania do diety – syrop glukozowy

Uznaliśmy go za ważny element przygotowań do diety, pomimo że uchodzi w założeniu za zdrowszą alternatywę syropu glukozowo-fruktozowego. Odnosimy jakieś takie dziwne wrażenie, iż są raczej jak bracia bliźniacy – podobne i często mylone. Bo i podobna nazwa (wykorzystywana czasami do wprowadzania w błąd konsumentów), i podobny wygląd, i smak… Ponoć ten fruktozowy jest słodszy, ma inny odcień – trzeba mieć wszakże dużo samozaparcia, żeby owe niuanse dostrzec.
Obydwa syropy powstają z podobnych surowców (wspólnym mianownikiem jest kukurydza – jednak syrop glukozowy bywa także wytwarzany z pszenicy i ziemniaków, przy czym ten ostatni ma opinię najmniej szkodliwego). Podobny jest także sposób ich wytwarzania (hydroliza -więc być może późniejsze różnice biorą się stąd, że syropki traktowane są innymi kwasami i, zapewne innymi enzymami). Naprawdę trudno się połapać, czym tak naprawdę się różnią. A różnią się ponoć znacznie, niczym tytułowi Bliźniacy z filmu Reitmana, (Danny DeVito i Arnold Schwarzenegger – podobni jak dwie krople wody, nieprawdaż?).

A zatem Nasi Milusińscy charakteryzują się przede wszystkim odmiennym składem chemicznym.

  • Bliźniak Glukozowy zawiera o wiele więcej glukozy, podstawowego i najłatwiej przyswajanego przez nasze organizmy źródła energii.
  • Bliźniak Glukozowy nie ma w swym składzie fruktozy, uważanej za główną przyczynę zła i pokaźnych brzuszków Obywateli Świata XXI wieku.
    I to właśnie ma sprawiać, że są bliźniakami, niczym DeVito i Schwarzenegger. Czy aby na pewno?
    Wiele serwisów i blogów, poświęconych zdrowemu trybowi życia uznaje syrop glukozowy za produkt prawie nieszkodliwy, zalecany przed wzmożonym wysiłkiem fizycznym, czy intelektualnym – wszak pod warunkiem spożywania z umiarem.
    I tu różnice zdają się kończyć. Powracają natomiast podobieństwa.
    Gdzie bowiem leży granica umiaru? Światowa Organizacja Zdrowia podaje wprawdzie jakąś prozdrowotną normę dzienną pokrywania zapotrzebowania energetycznego w oparciu o cukry proste (właśnie glukoza) – jest to przecież tylko statystyka… Gdy lewą nogę wsadzimy do wrzątku, prawą do lodu – statystycznie czujemy się świetnie, a i temperatura jest prawidłowa… A że obie nogi do amputacji? Znamy poza tym kilka skandali związanych z ustalaniem norm, lepiej służących producentom żywności, czy farmaceutyków, niż naszemu zdrowiu…
    Jak poza tym zachować umiar, skoro także i syrop glukozowy jest ulubieńcem producentów żywności. Stosowany równie powszechnie, jak jego glukozowo-fruktozowy alter ego. Zawierają go m.in.
  • słodycze
  • napoje
  • pieczywo oraz pozostałe wypieki (wykorzystywany także do wykonywania ozdób, np. na torty)
  • wysoko przetworzona żywność, począwszy od gotowych pierogów, poprzez zupki w proszku, aż po majonez
  • wyroby mięsne, etc.etc.

Nawet ten skrótowy wykaz prowadzi do konstatacji, że zakres stosowania syropu glukozowego jest bardzo zbliżony do stosowania syropu HFCS.
A przy okazji nasuwają się i inne analogie:

  • Trudno kontrolować spożycie dzienne obydwu syropów, skoro są tak powszechne
  • Obydwa mają dużo kalorii oraz cenione walory tuczące (syrop glukozowy powoduje nieco mniejszy przyrost masy, co oczywiście nie oznacza, że jest on niewielki), więc w konsekwencji mogą prowadzić do tych samych schorzeń, wywoływanych otyłością
  • Zupełnie nie są wskazane dla diabetyków. Należy przy tym zwrócić uwagę na fakt, że syrop glukozowy może wywoływać skutki natychmiastowe, gwałtowny wzrost poziomu cukru, natomiast HFCS – działa nieco wolniej (co wcale przecież nie oznacza, że jest zdrowszy i bardziej przyjazny dla diabetyków).

I te powody zdecydowały, że uważamy syrop glukozowy za cenny element przygotowań do diety,  porównywalny z naszym ulubionym HFCS i podobnie jak on, nijak niepasującym do zasad zdrowego odżywiania i diety cukrzycowej.
Tak więc, jeżeli będziemy ze zbyt wielkim zapałem raczyć się doprawianymi nimi słodyczami oraz daniami gotowymi – swój powód do odchudzania wcześniej, czy później znajdziemy. I oby to były przyciasne porcięta, nie zaś wyniki badań.

Przygotowania do diety – HFCS

powrót do
Przygotowania do diety

Przygotowania do diety – HFCS

Profesjonalne przygotowanie się do diety odchudzającej, czyli danie sobie rzetelnego powodu do odchudzania wymaga jeszcze jednego, niezwykle istotnego elementu. Jego zastosowanie nie nastręcza w tej chwili żadnych trudności, często czynimy to nieświadomie – tak bardzo jest rozpowszechniony. Syrop glukozowo-frutozowy. HFCS (High Fructose Corn Syrup).
Rozpanoszył się na półkach z artykulami spożywczymi taj bardzo, że aż strach się bać. Obecnie dodaje się go do

  • napojów bezalkoholowych, gazowanych i niegazowanych, (np. cola, herbata mrożona, tonik), soków, soków dla dzieci, nektarów, kompotów,
  • napojów izotonicznych i energetyzujących,
  • napojów alkoholowych, np. likierów, piw smakowych, nalewek,
  • mlecznych napojów fermentowanych, niektórych jogurtów naturalnych i owocowych (jako składnik owego „wsadu” owocowego), lodów, mleka zagęszczonego,
  • dżemów, galaretek, deserów,
  • ciast, ciastek, zwłaszcza pierników, jako zamiennik miodu ( i dlatego najlepiej piec je samemu), lizaków, cukierków , czekolady, żelków, deserów w proszku
  • pieczywa (jako środek ograniczający czerstwienie), wysoko przetworzonych przetworów zbożowych (np. płatki śniadaniowe)
  • sałatek i konserw rybnych,
  • zup, ketchupów, niektórych rodzajów musztardy, zalew do ogórków i śledzi.
  •  mielonego mięsa i szynki i innych wędlin,
  • żywności typu „fit” i „dietetycznej”, typu „0 % cukru”

Czyli prawie do wszystkiego. Spektrum zastosowania jest rozległe, niczym obszar Alaski.
I gdyby tylko jeszcze ów syropek nie szkodził tak bardzo…

Jest rodzajem cukru, mającym konsystencję syropu. Zawiera 55% glukozy, 42% fruktozy i około 3% jakichś innych cukrów. Sama słodycz i istna rozkosz dla podniebienia… Skąd zatem, i po co, pojawia się w szynce, sałatce śledziowej, czy w sardynkach? A jednak… Przede wszystkim  ów syrop jest tani, łatwy w transporcie i obróbce, odporny – niczym polichlorek winylu – na warunki atmosferyczne i upływ czasu. Wzmacnia więc walory estetyczne dowolnego artykułu spożywczego i wydłuża jego pozorną świeżość, gdyż nie dość, że sam nie podlega krystalizacji, to jeszcze zapobiega tejże krystalizacji (oraz wytrącaniu) innych składników, ogranicza pojawianie się nalotów, osadów itp. sprawiając tym samym, że produkt znacznie dłużej będzie ładny i ponętny. Z tych właśnie syropkowych właściwości wynika zachwyt producentów i  jego wszechobecność w żywności (można odnieść wrażenie, że jest go więcej niż tlenu, wodoru, azotu i węgla razem wziętych).
W hołdzie temu tak bardzo zasłużonemu dla naszej cywilizacji czemuś pokusiliśmy się o sporządzenie jego krótkiej charakterystyki. Syrop glukozowo-fruktozowy jest jak:

  • Robocop – nie występuje w forme naturalnej, powstaje sztucznie, w wyniku reakcji chemicznych, hydrolizy przy udziale enzymów i kwasów. Minam, mniam. Zresztą gazobeton też w przyrodzie nie występuje, a jaki jest pożyteczny.
  • Śmieć -odpadek – jest odpadem w produkcji wyrobów z kukurydzy (coraz częściej, zwłaszcza w Europie wykorzystuje się pszenicę)
  • Pustak – nie odznacza sie żadnymi wartościami odżywczymi, jest źródłem pustych kalorii
  • Kameleon – udaje po trosze miód, po trosze tradycyjny cukier – zależnie od okoliczności. Z kolei semantycznie podszywa się pod dużo mniej szkodliwy syrop glukozowy.
    Zresztą wielu producentów wykorzystuje to podobieństwo nazw, „myląc” się w trakcie podawania składu swoich wyrobów. Ot, jedno słówko, a jak wiele zmienia… Czasem nasz syropek bywa przezywany maltozą, czasem syropem kukurydzianym, innym razem udaje Obywatela Świata lub Europejczyka, przybierając na etykiecie z angielska brzmiący skrótowiec HFCS. Wszystko zależy od inwencji twórczej i pomysłowości producentów.
    Udaje także sacharozę
  • Oszust – oszukuje nasz mózg, blokując działanie hormonu (leptyna) odpowiedzialnego za nasze odczucie sytości; w rezultacie wydaje nam się, że jesteśmy głodni, mamy coraz lepszy apetyt, więc – w konsekwencji coraz więcej jemy; jemy i tyjemy.
  • Hodowca – tuczy nas jak brojlery
  • Kolekcjoner – pomaga kolekcjonować tkankę tłuszczową, zwłaszcza – co jest szczególnie niebezpieczne – wokół narządów wewnętrznych
  • McGywer i Harry Potter razem wzięci – z niczego potrafi ową tkankę tłuszczową wyczarować
  • Tajnos Agentos Banditos – dywersant, zakłócający pracę wątroby i powodujący wytwarzanie nadmiaru trójglicerydów
  • Karaluch – raczej nie można go wytępić, ani od niego uciec, bądźmy realistami. Nie liczmy też na wprowadzenie zakazu jego stosowania Jedyne, co możemy zrobić, to ograniczyć spożycie, czytać etykiety i unikać artykułów, w których składzie znajduje się HFCS. A i tak nie mamy pewności, czy producent akurat nie pominął go na liście (od czasu do czasu producenci są przyłapywani na tym procederze; ostatnim, który uznał, że nie ma się czym chwalić, był pewien światowy producent bardzo reklamowanych jogurtów; i co? i nic). Nasz rarytas jest także Cichym Sojusznikiem dbających o zdrowie: jego spożywanie zapewne spowoduje, że część z nas wcześniej czy później stanie przed obliczem lekarza. Na początek rodzinnego, potem się zobaczy: może diabetolog, nefrolog albo hepatolog? Albo jeszcze gorzej?
    W każdym razie przesadne spożywanie produktów  zawierających syrop glukozowo-fruktozowy:
  • powoduje szybkie tycie i chroniczną otyłość,
  • zwiększa ryzyko wystąpienia cukrzycy typu 2, prowadzi do reaktywnej hipoglikemii (gwałtownych zmian poziomu insuliny oraz glukozy we krwi),może powodować zaćmę cukrzycową,
  • przyczynia się do rozwoju miażdżycy, choroby niedokrwiennej serca, zawałów, chorób nerek, stłuszczenia wątroby,
  • przyczynia się do zwiększenia możliwości wystąpienia zespołu jelita drażliwego,
  • posądzany jest także o działanie rakotwórcze
    Jak jednak nie przesadzać, skoro HFCS straszy w tak wielu grupach artykułów i posiada podobno jakieś własności psychoaktywne, uzależniające? A może to spiskowa teoria dziejów?
    W każdym bądź razie syrop glukozowo – fruktozowy  jest nieocenionym elementem przygotowań do diety, i to nie tylko redukcyjnej, a także wywiera niebagatelny wpływ na nasze zdrowie. A że jest to wpływ skrajnie negatywny… Zdecydowanie nie powinien być składnikiem diety diabetyka. Przyjrzyjmy się liście artykułów z HFCS i zróbmy krótki bilans – które z nich goszczą zbyt często na naszym stole. Pozwoli to nam ocenić stopień naszych przygotowań do diety i gotowość do odwiedzenia specjalisty medycznego…

Przygotowania do diety – syrop glukozowy

powrót do
Przygotowania do diety

Jego Dostojność Brzuch

To najpoważniejszy powód naszych odchudzań, główny aktor spektakli pod tytułem Moja dieta redukcyjna. Brzuch. Najtrudniejsze miejsce do odchudzenia. Krnąbrny, uparty, odporny na nasze wysiłki tak bardzo, że został wyodrębniony jako oddzielny problem odchudzania. Nadmiar brzusznej tkanki tłuszczowej doczekał się specjalistycznej nazwy zespołu MONW. Znany jest także jako swojska Oponka, zagadnienie na tyle istotne, że należy mu poświecić więcej uwagi.
Problem dotyczy, jak już wspomnieliśmy, coraz większej grupy, głównie panów – tendencje jednak się zmieniają, co niewątpliwie jest ciemną stroną równouprawnienia. Drastycznie obniża się także (podobnie jak w przypadku celulitu) granica wieku nosicieli Oponek.
Otyłość brzuszna. Aż do znudzenia wskazywana jako źródło naszych problemów z nadciśnieniem, wchłanianiem cukru, cholesterolem… Przyczyna  tzw. zespołu metabolicznego, który choć tajemniczy i niejasny – sam w sobie nie jest jeszcze chorobą , jest za to bardzo znaczącym krokiem ku miażdżycy i cukrzycy t2.  To na początek. Litania nieciekawych, hipotetycznych skutków przewlekłej Oponki jest znacznie dłuższa: większe ryzyko zawału serca oraz udaru mózgu, zwyrodnienia kręgosłupa, otłuszczenie narządów wewnętrznych, co z kolei może już być początkiem podróży ku nowotworom trzustki, wątroby, jelita grubego… Może Oponka to nie tylko mankament psychologiczno-estetyczny…
Dość już tych kasandrycznych wizji. Chyba lepiej, zamiast rozglądać się za wygodną dębową trumienką – poświęcić trochę czasu i energii na zwalczenie Oponki?Rzecz niepokojąca, można mieć całkiem szczupłą sylwetkę, wskaźnik BMI nie budzi zastrzeżeń nawet radykałów odchudzania ( a jest dla nich mniej więcej tym, czym Pytia delfijska dla starożytnych Greków, Absolut dla filozofów lub koneserów alkoholu etylowego, czy wreszcie  światło bramki dla tuzów komentatorki piłkarskiej), a jednak… W każdym razie dodatkowo uzasadnia konieczność używania centymetra krawieckiego, a także przeprowadzenie od czasu do czasu badania składu ciała. Badanie to wymaga wgramolenia się na machinę podobną zupełnie do wagi, oceniającą zawartość tłuszczu, wody i mięśni w naszym ciele. Całkowicie bezpieczne – jedynym zagrożeniem dla nas jest wynik, który nie zawsze może wprawić w dobry humor. Podobnie zresztą jak i wyniki pomiarów centymetrem, przeprowadzanych chcąc nie chcąc w talii. Jeśli nasz obwód jest mniejszy niż 80 cm (u mężczyzn 90) – można iść na pizzę lub zjeść  drobny torcik orzechowy.
Jeżeli mieścimy się między 80-87 cm (zaś u mężczyzn 90-94) – to mamy nadwagę, gdy jest równy lub przekroczy 88 cm (u mężczyzn 94) – to już jest red allert, otyłość brzuszna.
W takim wypadku nie zostaje nic innego, jak ograniczyć spożycie, a ponadto radośnie przywitać koleżanki i kolegów na siłowni, tudzież wiewiórki w parku. Niestety, takie są prawa rynku.

Sałatka paprykowo-selerowa

2 porcje
Składniki
2-3 szt.papryki czerwone
1-2 łodygiseler naciowy
5-6 szt.rzodkiewki
wg upodobańprzyprawa do sałatek, pieprz, natka pietruszki
2-3 łyżkiolej lniany
Sposób przyrządzania:
paprykę kroimy w cząstki, seler w półksiężyce, rzodkiewki w ósemki
układamy w salaterce
posypujemy przyprawą do sałatek, natką pietruszki, pieprzem
całość dokładnie mieszamy
przed podaniem polewamy olejem lnianym

Smacznego!
Surówki i sałatki

Mix sałat z oliwkami i fetą

2 porcje
Składniki
1 opakowaniedowolna sałata mix (z rukolą, roszponką itp.)
1 opakowanieser twardy - typu feta light (lub dowolny pleśniowy)
wg uznaniaoliwki zielone w zalewie
1-2 szt.pomidory (mogą być pomidory suszone, w zalewie)
1-2 łyżeczkisłonecznik łuskany
wg upodobańdowolne przyprawy np. grubo mielony pieprz, ziołowa przyprawa do sałatek, czosnek niedźwiedzi itp
2-3 łyżkiolej lniany
Sposób przyrządzania:
Rozdrobnioną sałatę układamy na dnie naczynia
pokrojone w ćwiartki pomidory układamy równomiernie na sałacie, dodajemy słonecznik;
całość mieszamy
na wierzchu układamy pokrojony w kostkę ser
dodajemy sporo oliwek
całość posypujemy przyprawami
przed podaniem polewamy olejem lnianym

Sałatkę możemy podać na kolację z grzankami lub tostami z ciemnego pieczywa.

Smacznego!

Surówki i sałatki