Śpiąca królewna – moja cukrzyca.

No, cóż… Łazikując na kijach omal nie zapomniałem o Śpiącej Królewnie, snem słodkim śpiącej… Jasne, że nie chodzi o Pierwszą Damę (dla mnie nieprzemijająco jest nią Elżbieta), a zatem o drugą:  t2 – cukrzycę typu 2, choć damą z pewnością to ona nie jest.  Do damy serca błędnego rycerza (niby ja?) zdecydowanie owej królewnie daleko, ale nie można jej tak całkiem olać… Bo z pewnością się nie odczepi i może przypomnieć o swym istnieniu w najbardziej głupim momencie…
Więc może coś o motywacji w walce z tą słodyczą naszą codzienną?
Autorzy większości materiałów poświęconych chorobie są zgodni, iż cukrzyca, jako że ma wrednie przewlekły charakter, wymaga konsekwencji w działaniu i cierpliwości, a to na dłuższą metę nie bywa proste. Tym bardziej, że sensowna terapia nie ogranicza się jedynie do zażywania leków. To także systematyczne używanie glukometru, zapisywanie wyników, ograniczenia dietetyczne i, najczęściej zmiana stylu życia na bardziej aktywny. Złośliwość losu sprawia, że na liście zakazanych smakołyków są przeważnie nasze ulubione: wszelkie słodkie fruchty, wszystko, co zasmażane, przypiekane i panierowane, zbawienne nieraz gotowce itp. Wypada też zrezygnować z piwka, chipsów i kebabów, co dla wielu jest koszmarnym wyrzeczeniem…  Zazwyczaj lista ta podoba nam się bardzo średnio. No i to jedzenie prawie jak na komendę, o stałej porze, czy wreszcie zażywanie ruchu… Naiwnością jest sądzić, że zażywny, czy wręcz otyły jegomość, gdy tylko się dowie, że jest słodkim chłopakiem – zapała nagle tak nieodpartą miłością do wszelkich siłowni, basenów, rowerów, biegów przełajowych, trampolin itp., że na wyprzódki poleci na basen, siłownię i będzie machał, wierzgał i fikał z takim zapałem, że nawet po tygodniu trudno będzie go stamtąd przegnać… A atlas (bynajmniej nie geograficzny) weźmie z sobą do domu, żeby nie wyjść z wprawy. Powiedzmy sobie szczerze, ruch jest bodaj największą bolączką, bo jak tu biegać, skakać, machać, pedałować, gdy ma się kłopot z zawiązaniem sznurowadła, czy wejściem na każde piętro powyżej parteru…
I z tego właśnie wynika powszechne przekonanie o ważnej roli motywacji  w procesie skutecznego wyrównywania cukrzycy. Czy to przekonanie słuszne?  Czy są jakieś wyjątki?
Na początku swej kariery diabetyka usiłowałem zdefiniować, rozgryźć swoją motywację. Nie bardzo to wyszło :). Może po 4 latach warto ponowić?

 

Nordic walking – Swornegacie 2019

Zdaje się, że w Sworach zadomowiliśmy się na amen. I co roku czas spędzamy inaczej.  Jeszcze 5-9 lat temu ogałacaliśmy okoliczne lasy z jagód i grzybów (usiłowaliśmy nawet jeszcze w zeszłym roku, chociaż  ze zdecydowanie mniejszym zapałem)
… i podnosiliśmy poziom wody w jeziorze Welsyk.  W 2017 roku zmieniliśmy pasję:  z grzybiarzy-jagodziarzy staliśmy się kijo-włóczykijami, a i Welsyk przeszedł jakby na dalszy plan.
Przy czym zasięg naszych marszów także stopniowo się zmieniał. W poprzednich latach paradowaliśmy głównie tutejszą ścieżką rowerową. W tym roku postanowiliśmy, że nasza obecność na niej będzie minimalna. I tak też się stało. Prawie. Chodziliśmy głównie lasami, jak partyzanci jacyś, często po piaszczystych drogach. Zejście ze ścieżki oznaczało odkrywanie nowych miejsc i uświadomienie sobie, jak wiele jeszcze można zobaczyć, i to w okolicy, leżącej w zasięgu naszych kijów.
Przede wszystkim Owink, małą, cichą, nie do końca zurbanizowaną- osadę? sioło? siedlisko?przysiółek? Trudno rozstrzygnąć. W każdym razie Owink. Nad jeziorem Karsińskim.

Drugim naszym odkryciem, i to chyba na miarę wielkich odkryć geograficznych jest jezioro Płęsno.
Wspaniałe Turkusowe Jezioro. Aż dziw, że tam wcześniej nie byliśmy.
Czaruje swym zielonkawym kolorem tafli, zachęca do łowienia ryb, nawet bez wędki.
A droga do niego wcale nie jest prosta. Po drodze nie ominęło nas kilka niespodzianek. Pierwsza to most na Brdzie. W dość niespodziewanym miejscu. Nie wiemy, czy zgodnym z marszrutą. Nie do końca umiemy wytłumaczyć, jak się znalazł na naszej drodze. W każdym razie przeszliśmy. Potem przeprawiliśmy się krosowo przez środek kilku podwórek z kurami i indykami, i aż dziw, że gospodarze nie poszczuli nas psem jamnikiem, albo przynajmniej kotem. Aż wreszcie piachy, piachy niczym na Pustyni Błędowskiej lub przy dojściu do plaży w Łebie. Droga, po której najlepiej jechać traktorem.
Jednak w myśl przysłowia, że wszystkie drogi prowadzą do Czeskich Budziejowic – doszliśmy. Po leśnych drogach, po piachu mknęliśmy jak torpedy. Do dziś nie jesteśmy pewni którędy.
Za to drogę powrotną ogarniamy. Postanowiliśmy nie iść po śladach, więc zaczęliśmy od dość piaszczystej dojazdówki do gospodarstw, ażeby w końcu – na wysokości leśniczówki Młynek, dostać się na szlak. Pomaszerowaliśmy więc dziarsko tą oznakowaną trasą, tyle tylko, że przedziwnym trafem w nieco odwrotnym kierunku, by ku swej uciesze dotrzeć do Drzewicza.
Oznaczało to kilka ładnych kilometrów więcej ( w sumie wyszło 23), lecz zupełnie nam to nie przeszkadzało. Szło nam się świetnie.
Następna wyprawa miała być lajtowa. Postanowiliśmy sprawdzić, jak wygląda dąb Bartuś.
Bartuś rośnie sobie spokojnie od 600 lat w Parku Narodowym Bory Tucholskie, w Zagańsku, w odległości 6 km od Sworów.
Czyli trasa dwunastokilometrowa. W sam raz. Doszliśmy do Bartusia po, jak się okazało, chwilami dość mocno zapiaszczonym szlaku, potem poszliśmy sobie ścieżką edukacyjną wzdłuż linii brzegowej urokliwego jeziorka Kacze Oko,
by w końcu wracać do Brzozowego. Nie oparliśmy się jednak zgubnej pokusie niewracania po śladach.
Obraliśmy kierunek na Drzewicz (należy więc chyba nieco zmodyfikować znane już porzekadło  „wszystkie drogi prowadzą do Czeskich Budziejowic” i dodać – „ale przez Drzewicz”. W sumie 3-4  km. więcej. Jeziora Krzywce Małe i Wielkie, pomiędzy nimi jezioro Błotko. I sporo piachu. A miało być lajtowo…
Kolejna dla nas nowość, to jezioro Śluza. Trasa na mapie nie wyglądała źle, zaś w realu – znowu trochę piaszczysto.
Jak tak dalej pójdzie, za przewodnika i kierownika sportowego naszych marszów wypadnie nam uznać Piaskowego Dziadka (znanego głównie starszym wielbicielom dobranocek).
Trasa zaczyna się od Koziego Mostku, skąd – zanim przekroczymy Brdę, niczym Rubikon jakiś – możemy podziwiać kościół w Sworach. W blasku zachodzącego słońca naprawdę ładnie wygląda.
Potem należy iść z nurtem Brdy, do jeziora Witoczno…
Jeszcze jest znośnie, choć irytują często mijające samochody. Następnie wypada przejść przez wieś Zbrzycę takim przyjemnie piaszczystym odcinkiem drogi, że nawet rowerzyści często tam wymiękają, zaś kijkarze może i trochę stękają, ale maszerują całkiem żwawo. Nieco lepiej jest w lesie, cieniściej, piach tam bardziej ubity,
zaś uwagę od drogi odwraca całkiem lirycznie zarośnięty brzeg Zbrzycy (tym razem rzeki), po której wyczynowo, niesieni nieśpiesznym nurtem, płyną sobie kajakarze.
No i wreszcie trochę cywilizacji – nie przypadkiem droga skręca na wschód – trochę cywilizacji w postaci asfaltu. Wąski, dziurawy, ale zawsze to asfalt. Czy jednak należy się cieszyć?
W każdym razie należy iść, aż do mostu na Zbrzycy, gdzie często zaczynają się spływy. Nieopodal znajduje się jezioro Zmarłe, niezłe do kąpieli, gdzie niegdyś dojeżdżaliśmy sobie samochodem. Przez chwilę toczyliśmy walkę wewnętrzną, czy nie dołożyć sobie jeszcze tych 2 km i nie zobaczyć, co tam słychać, lecz moglibyśmy wtedy mieć problem ze zdążeniem na obiad. A to rzecz prawie święta. Cóż, poczucie obowiązku zwyciężyło. Nastąpił zwrot przez rufę, niczym odwrót Napoleona spod Moskwy.

Choć co roku jest inaczej, jedno pozostaje niezmienne: Brzozowe Zacisze. Jego atmosfera i kuchnia. Dziczyzna, niepowtarzalne pomidory, zupy z warzywami al’dente… Nie wiemy, jak Pani Ola to robi, ale nawet po zjedzeniu przez użytkownika glukometru jej ruskich pierogów (a na nich uczta się nie kończy, bo przecież jeszcze czekają pierogi z kapustą i grzybami oraz pierogi na słodko) – ów glukometr jest potulny jak baranek i nie straszy odczytami. A i przytyć się tam za bardzo nie da. I tak jest zawsze. Powtarzamy się, ale kuchnia Brzozowego jest wyjątkowo przyjazna diabetykom. I z tego też powodu, mimo że same Swornegacie nie są już taką oazą spokoju jak dawniej – znowu planujemy powrót. Zapewne w przyszłym roku.

Nordic walking – Cieszyno 2019

No i powróciliśmy na Drawskie. W tym roku wylądowaliśmy na Dworcu… Ale nie – jak śpiewała Elżbieta Mielczarek, w dworcowej poczekalni na stacji PKP – a na najprawdziwszym Starym Dworcu, klimatycznej Rezydencji w Cieszynie k. Złocieńca.
Pomysłowość adaptacji tego miejsca zupełnie nas zadziwiła… Jeszcze w latach 90-tych XX w. była to zapewne jedna z takich małych, zapomnianych stacyjek, kawałek za końcem świata, z sennym zawiadowcą, zacinającym się semaforem i megafonem, podjazdem wybrukowanym kocimi łbami  i szaletem publicznym typu sławojka, z drzwiami zamykanymi na haczyk i ozdobionymi serduszkiem… no i być może nawet barem dworcowym z fasolką po bretońsku i nieśmiertelnym bigosem…
Dzisiaj – wysublimowane apartamenty, proste i funkcjonalne, zachowujące klimaty retro, nawiązujące swym nastrojem do europejskich miast, w dużej mierze kojarzących się z legendarnym Orient Expressem. Do tego świetnie wyposażona kuchnia, oddana we władanie gości
oraz stylowy salon,  jadalnia, gdzie można spożywać, spożywać… i jest to bardzo przyjemne.


Śniadanka, serwowane przez właścicieli (śniadanie w cenie pokoju, obiad we własnym zakresie), bardzo urozmaicone, smaczne i estetycznie podane – w połączeniu z obiadkami przyrządzanymi już przez Elżbietę, wystawiały na ciężką próbę silną wolę… Podobnie jak i owoce, dostępne w każdej chwili dnia i nocy. Staraliśmy się być grzeczni i wstrzemięźliwi. Ale i tak nieco żeśmy się rozbestwili, zachowując jednakże zasady naszego odżywiania.
Słowem, Stary Dworzec to jedno z najbardziej oryginalnych miejsc naszych wakacyjnych wojaży… Od samego początku spodobała nam się lokalizacja. Tuż przy ścieżce rowerowej, nieco na uboczu, prawie poza miejscowością (tak, jak dawniej budowano stacje kolejowe). Już to samo w sobie dawało nadzieję, że będzie cicho i spokojnie.
Sportowcy naszego stylu i kondycji mają tu wymarzone warunki do rozwoju swych wyczynowych talentów. Jezioro, kajaki, boisko piłkarskie, fikalnia plenerowa, wspomniana ścieżka – wszystko na rzut beretem, w zasięgu ręki.
A przede wszystkim owa ścieżka rowerowa, wyczarowana z nieużywanej już linii kolejowej, łączącej Złocieniec z Połczynem  (na oko jakieś 30 km) i wyposażona w liczne, bardzo przyjemne, jeszcze niezaśmiecone miejsca do odpoczynku. Wiaty, ławeczki – miejsca dyskretnie edukacyjne, dzięki tablicom informującym o miejscowej faunie i florze.
Oczywiście, to niewczesny żarcik. Nie to nadleśnictwo, nie ten region…  Pojezierze Drawskie wszak to nie Bieszczady. Ale tablica wygląda nieźle, prawda? I może wzbudzać szacunek…
Wracając do charakterystyki Cieszyna, warunki do łażenia z kijami znacznie lepsze niż w Lubieszewie, gdzie człowiek ma do wyboru albo piaszczyste, leśne drogi, albo niekoniecznie bezpieczne pobocza jezdni. Na ścieżce w Cieszynie jest nawet szerzej i równiej niż w Borach, a i natężenie ruchu znacznie mniejsze (przynajmniej na razie i, miejmy nadzieję, że tak pozostanie jak najdłużej), przez co nie trzeba wkraczać na wojenną ścieżkę z rowerzystami.
Jednak trochę brakuje mniej lub bardziej stromych podjazdów (podejść), zakrętów (raczej bardzo łagodne łuki). Długie proste odcinki – oznaczają pewną monotonię… Dobrze, że sporo odcinków trasy prowadzi przez las i można tam znaleźć trochę cienia… W każdym razie udało nam się poznać kilkanaście kilometrów owej ścieżki, mniej więcej symetrycznie w obydwie strony od Dworca i na tej podstawie możemy zauważyć, że jest ona bezpieczna i wygodna, chociaż… z wycieczki na kijach do Złocieńca (ok. 15 km wg Mr Google’a ) wróciliśmy bardziej zmęczeni niż zazwyczaj, ba, niektórzy nawet wymęczeni do granic absurdu
a i o dziwo, następnego dnia lekko bolały nas mięśnie i musieliśmy nieco odpocząć. Cóż, bohaterowie są zmęczeni…
Może to wynik błędów w planie treningu lub hulaszczego trybu życia godzinę przed wymarszem?
A może kara za swoistą zdradę, której dopuściliśmy się względem nw?
Wykorzystaliśmy bowiem dogodne warunki do jazdy rowerem oraz względnie sprawny park maszynowy właścicieli Dworca i, po blisko 35 latach, dosiedliśmy welocypedów, tych piekielnych machin.
Mało tego, z gracją pedałowaliśmy ok.20 km – i przejechalibyśmy może i więcej, gdyby Elżbieta nie przestraszyła się, że dojedziemy do Połczyna, z którego trzeba będzie jakoś wrócić – a to byłoby już w sumie ok. kilometrów 40. Trochę dużo, jak na pierwszy raz… I nasze niezbyt wybujałe ambicje kolarskie…
Generalnie był to jednorazowy wybryk, pozostajemy wierni kijkom, tym bardziej, że w Cieszynie jest gdzie chodzić. Gdy znudzi się asfalt ścieżki, można przejść kilka alternatywnych tras,  biegnących lasem lub poprzez pola – bez wchodzenia gospodarzom w szkodę.
Na początek można zrobić mały skok w bok ze ścieżki, zrezygnować z towarzystwa rowerzystów i pobuszować trochę wokół brzegów jeziora Skąpe.
Jest tam dużo cienia, przyjemny chłodek i wygodna ścieżka leśna, dość miękka, ale nie bardzo podmokła. Samo jezioro, jak nam się wydaje jest lobeliowe, czyli dość ciepłe.
Jednak dostęp do niego jest średni, zresztą nawet nie bardzo da się je obejść
Fajna jest trasa Cieszyno – Głęboczek – Rzepowo – Cieszyno. Pętla o długości ok. 12 km.
Nawierzchnia – częściowo stary, jeszcze chyba poniemiecki bruk, częściowo piach, ale tak ubity, że nie trzeba ściągać nakładek, kije się nie zapadają.
.. I wciąż ta cisza, niczym nieskalana… I istny ocean zieleni… I mnóstwo malowniczych miejsc.
I całkowity relaks…
Po drodze mijamy Głęboczek, gdzie można odpocząć na kameralnej plaży przy jeziorze, podelektować się błogim spokojem, rzucić okiem na Drawę
po czym ruszyć dalej, na Rzepowo, niezwykle urokliwy zakątek, gdzie czas jakby nieco spowolnił.

Kocie łby, przystanek w centralnym punkcie wsi, na placu przed kościołem, sporo starych domków ze spadzistymi dachami, krytych dachówką starego typu, choć da się też zauważyć bardziej nowoczesne technologie. Wszystko to funkcjonuje w symbiozie – schludne i zadbane.
Dodatkowym atutem Rzepowa jest smażalnia ryb z wyśmienitym  ponoć (ponoć, bo smażone ryby nie dla nas) pstrągiem. I to właśnie może się okazać koronnym argumentem do przejścia (przejechania) tej trasy. Bez względu na powód – warto. Nie jest męcząca. Tym bardziej, że po drodze są miejsca do odpoczynku i schronienia się, w razie potrzeby, przed deszczem. Też nas dopadła taka krótkotrwała, dość niespodziewana ulewa, w porę wypatrzyliśmy zbawienną wiatę i z rozbawieniem mogliśmy obserwować strugi deszczu. Oczywiście kurtek nie wzięliśmy, bo i po co 🙂 .
Nieco dłuższa (16 – 17 km) jest trasa do Chlebowa. Można tam wprawdzie dotrzeć sławetną ścieżką rowerową Złocieniec – Połczyn, lecz ciekawiej rozpocząć wycieczkę szlakiem pieszym (możliwym do przejechania również rowerem). A zatem, idąc od Dworca, w prawo, w boczną uliczkę kierujemy się w pola. Idąc miedzą musimy pokonać kilka przeszkód, opóźniających marsz. Przeszkody, czyli drzewa owocowe są jednak mniej liczne niż w Lubieszewie, a owoce nie tak dorodne. Nie budzą więc takiego zainteresowania…
Polną drogą idzie się coś ponad kilometr.
Potem już lasem, prawie do samego Chlebowa.
Na koniec jeszcze kawałek miedzą
i już można wkroczyć tryumfalnie do wsi.
Niestety, w Chlebowie, ażeby dostać się do ścieżki rowerowej trzeba iść asfaltem, a tam bywa dosyć skwarnie. Nagrodą są sielskie akcenty, spotykane niestety coraz rzadziej. Przy okazji byliśmy mimowolnymi świadkami świetnie przeprowadzonej akcji ochronnej przed jastrzębiem, który pojawił się zbyt blisko gniazda.
Jeszcze tylko kilka kilometrów dawnym  torem kolejowym i, niczym Orient Ekspress można wjechać na Dworzec.
Gdy przed wakacjami oznajmialiśmy znajomym, że będziemy mieszkać na dworcu, wszystkich ta gierka słowna bardzo cieszyła. Potem ucieszyło nas Cieszyno, warunki pobytu w Starym Dworcu, różnorodność tras spacerowych, infrastruktura, lepsza nawet niż w Borach. Cieszymy się, że zapewne pociesznie wyglądaliśmy na rowerach. Cieszymy się, że odkryliśmy Stary Dworzec. Zdecydowanie mniej cieszymy się, że musieliśmy go w końcu opuścić. Pocieszające jest jednak to, że zawsze, przynajmniej teoretycznie możemy wrócić do Cieszyna i cieszyć się znowu.

Jego Dostojność Brzuch

To najpoważniejszy powód naszych odchudzań, główny aktor spektakli pod tytułem Moja dieta redukcyjna. Brzuch. Najtrudniejsze miejsce do odchudzenia. Krnąbrny, uparty, odporny na nasze wysiłki tak bardzo, że został wyodrębniony jako oddzielny problem odchudzania. Nadmiar brzusznej tkanki tłuszczowej doczekał się specjalistycznej nazwy zespołu MONW. Znany jest także jako swojska Oponka, zagadnienie na tyle istotne, że należy mu poświecić więcej uwagi.
Problem dotyczy, jak już wspomnieliśmy, coraz większej grupy, głównie panów – tendencje jednak się zmieniają, co niewątpliwie jest ciemną stroną równouprawnienia. Drastycznie obniża się także (podobnie jak w przypadku celulitu) granica wieku nosicieli Oponek.
Otyłość brzuszna. Aż do znudzenia wskazywana jako źródło naszych problemów z nadciśnieniem, wchłanianiem cukru, cholesterolem… Przyczyna  tzw. zespołu metabolicznego, który choć tajemniczy i niejasny – sam w sobie nie jest jeszcze chorobą , jest za to bardzo znaczącym krokiem ku miażdżycy i cukrzycy t2.  To na początek. Litania nieciekawych, hipotetycznych skutków przewlekłej Oponki jest znacznie dłuższa: większe ryzyko zawału serca oraz udaru mózgu, zwyrodnienia kręgosłupa, otłuszczenie narządów wewnętrznych, co z kolei może już być początkiem podróży ku nowotworom trzustki, wątroby, jelita grubego… Może Oponka to nie tylko mankament psychologiczno-estetyczny…
Dość już tych kasandrycznych wizji. Chyba lepiej, zamiast rozglądać się za wygodną dębową trumienką – poświęcić trochę czasu i energii na zwalczenie Oponki?Rzecz niepokojąca, można mieć całkiem szczupłą sylwetkę, wskaźnik BMI nie budzi zastrzeżeń nawet radykałów odchudzania ( a jest dla nich mniej więcej tym, czym Pytia delfijska dla starożytnych Greków, Absolut dla filozofów lub koneserów alkoholu etylowego, czy wreszcie  światło bramki dla tuzów komentatorki piłkarskiej), a jednak… W każdym razie dodatkowo uzasadnia konieczność używania centymetra krawieckiego, a także przeprowadzenie od czasu do czasu badania składu ciała. Badanie to wymaga wgramolenia się na machinę podobną zupełnie do wagi, oceniającą zawartość tłuszczu, wody i mięśni w naszym ciele. Całkowicie bezpieczne – jedynym zagrożeniem dla nas jest wynik, który nie zawsze może wprawić w dobry humor. Podobnie zresztą jak i wyniki pomiarów centymetrem, przeprowadzanych chcąc nie chcąc w talii. Jeśli nasz obwód jest mniejszy niż 80 cm (u mężczyzn 90) – można iść na pizzę lub zjeść  drobny torcik orzechowy.
Jeżeli mieścimy się między 80-87 cm (zaś u mężczyzn 90-94) – to mamy nadwagę, gdy jest równy lub przekroczy 88 cm (u mężczyzn 94) – to już jest red allert, otyłość brzuszna.
W takim wypadku nie zostaje nic innego, jak ograniczyć spożycie, a ponadto radośnie przywitać koleżanki i kolegów na siłowni, tudzież wiewiórki w parku. Niestety, takie są prawa rynku.

Pieczeń rzymska

2 foremki aluminiowe
Składniki
1,5 kgchuda łopatka wieprzowa
2 szt.nieduże cebule
1 ząbekczosnek
wg upodobańprzyprawy: 18 ziół ojca Mateusza, pieprz,
1-2 szt.jajka
1 szt.czerstwa bułka (dowolna - może być żytnia lub grahamka)
Sposób przyrządzania:
mięso kroimy w kawałki, usuwamy tłuszczyk,
obieramy cebulę, czosnek przeciskamy przez praskę
bułkę moczymy w ciepłej, przegotowanej wodzie i odciskamy
mięso, cebulę i bułkę mielimy w maszynce do mięsa
do tak uzyskanej masy wbijamy umyte wcześniej jajka, dodajemy czosnek, zioła, pieprz;
można dodać odrobinę soli
masę wyrabiamy ręką, aż będzie jednolita
nakładamy do aluminiowych foremek i wstawiamy do piekarnika, nagrzanego na 180 stopni C.
pieczemy ok. 1,5 godziny
Po wyciągnięciu odlewamy resztę płynnego tłuszczu i odstawiamy do wystygnięcia

Pieczeń jest doskonałym dodatkiem do chleba. Można ją podawać na ciepło z sosami grzybowym, pieczarkowym, pomidorowym – jako danie obiadowe.

Smacznego!!!

Dania mięsne – troszeczkę inaczej

Sałatka paprykowo-selerowa

2 porcje
Składniki
2-3 szt.papryki czerwone
1-2 łodygiseler naciowy
5-6 szt.rzodkiewki
wg upodobańprzyprawa do sałatek, pieprz, natka pietruszki
2-3 łyżkiolej lniany
Sposób przyrządzania:
paprykę kroimy w cząstki, seler w półksiężyce, rzodkiewki w ósemki
układamy w salaterce
posypujemy przyprawą do sałatek, natką pietruszki, pieprzem
całość dokładnie mieszamy
przed podaniem polewamy olejem lnianym

Smacznego!
Surówki i sałatki

Mix sałat z oliwkami i fetą

2 porcje
Składniki
1 opakowaniedowolna sałata mix (z rukolą, roszponką itp.)
1 opakowanieser twardy - typu feta light (lub dowolny pleśniowy)
wg uznaniaoliwki zielone w zalewie
1-2 szt.pomidory (mogą być pomidory suszone, w zalewie)
1-2 łyżeczkisłonecznik łuskany
wg upodobańdowolne przyprawy np. grubo mielony pieprz, ziołowa przyprawa do sałatek, czosnek niedźwiedzi itp
2-3 łyżkiolej lniany
Sposób przyrządzania:
Rozdrobnioną sałatę układamy na dnie naczynia
pokrojone w ćwiartki pomidory układamy równomiernie na sałacie, dodajemy słonecznik;
całość mieszamy
na wierzchu układamy pokrojony w kostkę ser
dodajemy sporo oliwek
całość posypujemy przyprawami
przed podaniem polewamy olejem lnianym

Sałatkę możemy podać na kolację z grzankami lub tostami z ciemnego pieczywa.

Smacznego!

Surówki i sałatki

 

Od-ważniej! Trochę o wadze i ważeniu

Od-ważniej! Trochę o wadze łazienkowej i nie tylko.
Dalibóg, nieraz to dowód dużej odwagi, by do wagi chociaż się zbliżyć – choćby na odległość strzału z procy.
Są jednostki, dla których nie stanowi to najmniejszego problemu – my jednak do tej grupy osobników zdecydowanie nie należeliśmy. Zresztą i obecnie trudno powiedzieć, że jesteśmy zagorzałymi fanami tego wyrafinowanego narzędzia tortur, jakim jest waga.
Zmiana nastawienia, choćby i minimalna, jest jednak nieodzowna dla chcących na serio podjąć skuteczną akcję odchudzającą. Warto się od-ważać, bo lepszego miernika naszych dietetyczno-odchudzających cierpień, jak dotąd nie wynaleziono. Dieta redukcyjna może naprawdę przynieść kilka nie zawsze miłych niespodzianek, czasem – gdy się systematycznie nie od-ważamy, bardzo trudnych do uchwycenia w porę.
Aby łatwiej się od-ważać, wskazane jest na początek znalezienie sobie nowego przyjaciela – może nim zostać na przykład waga łazienkowa.
 Jesteśmy świadomi, jakie to niemiłe, zwłaszcza dla osób o słusznej masie.
Ten piekielny i zupełnie niepotrzebnie wynaleziony przyrząd jest zawsze zepsuty, zawsze pokazuje za dużo.
 I nawet elektronika zawodzi. Wagi elektroniczne wcale nie są lepsze. Jakieś takie niedokładne, z wyraźną tendencją do zawyżania wyników.
Przez całe lata wszelkie wagi, na które trzeba było włazić, postrzegaliśmy w kategoriach wroga, fatum i choroby zakaźnej w jednym. Trudno pokochać wroga i tu zapewne tkwią korzenie naszej nieufności wobec wszelkich przyrządów ważących.
Przez lata nauczyliśmy się je ignorować, ograniczając kontakt do niezbędnego minimum – najczęściej w kuchni. Gdy Elżbieta piekła jakieś ciasto według nowej receptury, czasem ważyła składniki. Szybko jednak odkrywała, że „na oko”, intuicyjnie też można dobrać proporcje i efekt finalny wcale nie odbiega od jakości pierwowzoru.
Wyjątek potwierdza jednak regułę: pomimo tej całkiem przyjemnej możliwości zastosowania – wagi nie kochaliśmy i nie mieliśmy najmniejszej ochoty z nią się spoufalać. Po jakimś czasie z niejakim zdumieniem odkryliśmy, że ów stan trwa zazwyczaj dopóty, dopóki wskazania tego wrażego przyrządu coraz bardziej nie zaczynają się nam podobać, bo systematycznie pokazują coraz mniejsze wartości. I tak to właśnie działa. Chęć do włażenia na wagę jest odwrotnie proporcjonalna do wysokości jej wskazań. Waga to nie przyrząd do wzbudzania wyrzutów sumienia, a ważne narzędzie kontroli.
Przede wszystkim ostrzega przed nieprawidłowościami, sygnalizuje konieczność modyfikacji naszej diety. Pół biedy, gdy pomimo rozpaczliwych wysiłków i wpychania w siebie różnych niskokalorycznych paskudztw, nie odczuwamy efektów. Jeśli naprawdę przestrzegamy wszystkich zasad  – pozostaje uzbroić się w cierpliwość. Rezygnacja z pewnością nie spowoduje, że staniemy się szczuplejsi.  A w każdym razie nie tym razem… Waga pomoże przezwyciężać tego rodzaju kryzysy, bo używana systematycznie, dostarczy jednak informacji, że mimo wszystko chudniemy. Nieważne ile, ważne że systematycznie.
To jest właśnie doświadczenie Elżbiety. Dzięki pobytom na wadze nie zrezygnowała, robiła swoje, aż nadszedł dzień, gdy w sumie bez wyraźnego powodu, możliwego do zdefiniowania – ukochane kilogramy zaczęły ją opuszczać w tempie widocznym. I jakoś nie rozpaczała.

Znacznie poważniejszym zagrożeniem jest zbyt szybka utrata tuszy, mimo że zazwyczaj bardzo nam się to podoba i jesteśmy z siebie dumni. Może to być jednak nie do końca pożądany efekt zbyt radykalnej diety.
Trudno określić wartość progową, bezpieczne tempo zależy od szeregu czynników: wieku, stopnia, rodzaju otyłości itp. Brak jednoznacznych, obligatoryjnych wskazań. Przyjęliśmy (zgodnie zresztą z sugestią dietetyka, u którego byliśmy jeden jedyny raz, gdy Darek debiutował jako pacjent poradni diabetologicznej), że maksymalnie można tracić do 4 kg/ miesiąc. Jeśli wartość ta będzie przekraczana – należałoby prosto z wagi truchcikiem pobiec na konsultacje do pana doktora. Skutki zbyt intensywnego odchudzania mogą na przykład odbić się na naszej skórze, która może nie nadążać z dostosowaniem się. Ów wymiar estetyczny odchudzania nie jest jednak najgorszy. Z tymi wszystkimi „chomikami”, „pelikankami” i innymi zwisłościami skóry da się żyć, da się je pokonać. Wyostrzone rysy twarzy, zmarszczki, mogące być źródłem dyskomfortu psychicznego -również są możliwe do zminimalizowania. Gorzej, gdy zbyt szybkie ubytki wagowe wskazują, że albo nam się właśnie udało, albo jesteśmy na najlepszej drodze do rozregulowania procesów metabolicznych naszego organizmu… A to z kolei może spowodować łańcuch nowych, trudnych do przewidzenia schorzeń… I to jest owo potencjalne niebezpieczeństwo zbyt ostrego odchudzania, i dlatego wizyta u pana doktora w tym przypadku jest ważna (choćby po to, by przekonać się, że wszystko jest OK), i dlatego warto od czasu do czasu gramolić się na wagę, notując sobie jej wskazania.
Waga może być jednak zdradliwa. Zauważyliśmy pewną pułapkę: spadek, nawet znaczny, masy wcale nie musi oznaczać zgrabnej, wiotkiej sylwetki. Wcale nie musimy chudnąć proporcjonalnie. Wyobraźmy sobie sytuację wcale nie rzadką, że chudną nam łydki, bicepsy, szyja,  dziurki w nosie, a brzuch nieznacznie rośnie – waga może wszakże pokazać nawet mniej niż podczas poprzedniego pomiaru…  I dlatego warto posiłkować się centymetrem krawieckim…
Zazwyczaj, newralgicznymi miejscami są brzuchy panów, biodra oraz, no, powiedzmy, bardzo dolna część pleców pań. I te właśnie podejrzane, zdradzieckie miejsca mierzyliśmy ( i nadal mierzymy, niejako z rozpędu) w pierwszej kolejności. Za antidotum uważamy odpowiednio dobrane ćwiczenia, nie zaś te wszystkie cudowne preparaty, spalające tkankę tłuszczową (jak przynajmniej twierdzą twórcy reklam) brzuchów, więc „dietetycy i trenerzy płaczą lub zielenieją z zazdrości”. Nawet jeżeli one specyfiki działają (co wydaje nam się tak samo prawdopodobne jak to, że Elvis żyje), czyż można zażywać je przez całe życie? Może lepiej poprzestać na ćwiczeniach?     Dobrym pomysłem jest także okresowe badanie składu ciała, pozwalające na ustalenie proporcji wody, tłuszczu i masy mięśniowej.

Reasumując, waga jest niezbędna. Skoro zdecydowaliśmy się już na odchudzanie, chyba nie warto robić tego w sposób chaotyczny, nie do końca świadomy – bo możemy nie zauważyć pierwszych zwiastunów i rzucić całe to odchudzanie w diabły, zanim nasze kilogramy zaczną znikać. Możemy też nie zauważyć w porę zagrożeń, związanych ze zbyt szybką utratą masy, Oponką itp. Możemy wreszcie przegapić moment, kiedy należy powiedzieć stop! koniec odchudzania; jestem już chudym grubaskiem – i już wystarczy.
Pamiętajmy, że niechciane skutki źle realizowanej diety redukcyjnej bywają często znacznie trudniejsze do naprawienia niż samo przeprowadzenie diety.
Wątpimy, czy bez wagi odchudzanie ma sens. Nie warto się bezsensownie męczyć, stresować.
Pamiętajmy jednak – niechęć do przebywania na wadze jest ściśle powiązana z posiadanym nadmiarem kg. I w pewnym momencie przemija. Wiemy to z doświadczenia.😊

No i oczywiście wnioski… Analiza sytuacji i dostosowanie swoich działań do tego, co waga pokazuje mają znaczenie fundamentalne. Bez wyciągania i wdrażania wniosków – przebywanie na wadze będzie tylko mile spędzonym czasem.
I niczym więcej.

Nordic walking – Lubieszewo 2018

Przyjemne warunki do chodzenia. Piękna okolica, niewielu ludzi, stosunkowo mały ruch.
Mieliśmy jednak drobnego pecha. Upały, susza, więc leśne dukty nadmiernie zapiaszczone, o sypkim podłożu. Niezbyt przyjazne dla naszych kijów. A nakładek zmieniać to nam się nie chciało… Chodziliśmy zatem głównie drogami asfaltowymi, czasem tylko zapuszczając się w pola lub na leśne ścieżki.
Zazwyczaj skoro świt o poranku, bo później temperatury dawały już znać o sobie i przyjemniej było moczyć stroje kąpielowe w jeziorze Lubie, a następnie suszyć się w delikatnym cieniu, aż do kolejnego wejścia do wody. Jednak nie zaniedbywaliśmy marszów, starając się robić dziennie 5-10 km. I raczej nam się to udawało. Zazwyczaj poruszaliśmy się po którejś z trzech tras: w kierunku na Drawsko, Złocieniec lub wieś Zatonie.
Tak się jakoś dziwnie złożyło, że podczas pierwszego marszu do Zatonia nie zauważyliśmy celu naszej wyprawy. Niepostrzeżenie minęliśmy je i doszliśmy do Centrum Rekreacyjno-Wypoczynkowego „Polubie”, gdzie z niejakim zdumieniem odkryliśmy, że oto kończy się droga…
Niezła była trasa na Złocieniec. Sporo cienia. Chcieliśmy dojść przynajmniej do miejscowości Stawno ( c.a. 4 km), w okolicach której znajduje się cmentarz emigrantów estońskich. Jednak nie było nam to dane. Może więc w przyszłym roku.
Najbardziej widokową okazała się natomiast trasa do Błędna (tam i z powrotem coś ponad 4 km). Z lekkiego wzniesienia można napawać się widokiem jeziora Lubie i stwierdzić, że wcale nie jest ono takie małe (wszak jego obwód to ok. 40 km).
Droga w kierunku Drawska okazała się dość podstępna. Tuż za Lubieszewem stała się kręta, jak drogi do sławy, i na dodatek pod górkę. Łagodne wzniesienie, samochodem prawie niedostrzegalne, ciągnęło się i ciągnęło… Wprawdzie z pewnością nie należało do tych, które wyciskają siódme poty i powodują, że człowiek sapie jak lokomotywa parowa – jednak nogi troszkę się czuło. Doszliśmy do Linowna.
Czasem też przemieszczaliśmy się opłotkami Lubieszewa , poznając uroki architektury (np. barokowy kościół p.w. św. Kazimierza królewicza z XVIIw, bardzo ciekawy przykład pierwotnego, surowego baroku – bez kopuły, złoceń i pyzatych aniołków) i bruku – znane jeszcze z dzieciństwa „kocie łby” są dziś prawdziwym rarytasem.
Niejako przy okazji naszych wycieczek odkryliśmy, że w Lubieszewie pełno jest przydrożnych, bezpańskich drzewek owocowych, wcale nie zdziczałych. Chyba jakichś pozostałości sadów jeszcze z czasów przedwojennych. Jabłonie i śliwy wzbudzały stałe zainteresowanie części naszej grupy marszowej, która z właściwą sobie pomysłowością, w sposób niekonwencjonalny wykorzystała kije nordic walkingTo cenne odkrycie nieco zaburzało plan treningowy, powodując nieoczekiwane przerwy w marszu. Nie jesteśmy wszakże zawodowcami, więc z pewnością nie były niczym nagannym. A co było satysfakcji ze zdobyczy…
Cóż, ani spostrzegliśmy, jak minął tydzień… Jedziemy dalej. Pora pożegnać Pojezierze Drawskie…
Sądząc po błysku w oku Elżbiety zapewne powrócimy. Za rok.

Od-ważna dieta

Aspekt odchudzania – bardzo nielubiany, a zarazem niezbędny. Dla poprawy samopoczucia, dla świętego spokoju, dla bezpieczeństwa…
Monitorowanie, czyli mówiąc po ludzku kontrola/samokontrola.
Trudne. Bo któż z nas lubi być kontrolowany, i to jeszcze przez samego siebie? Nieodzowne. Pocieszeniem może być jednak fakt, że w pewnym momencie staje się przyzwyczajeniem.
Całkiem przyjemne… Gdy zaczynamy dostrzegać efekty… Po jakim czasie? Nie odpowiemy… Podejmowaliśmy różne próby walki z naszym tłuszczem, bezskutecznie katowaliśmy się na różne sposoby – i nic. I wtem, ni z tego, ni z owego – efekty przeszły same siebie. I jesteśmy przekonani, że ta prawidłowość może dotyczyć absolutnie każdego kandydata na chudzielca, który chwilowo ma nadwagę lub jest otyły… (Dla nas ta chwila trwała odpowiednio 20 -40 lat). Trzeba być cierpliwym.
Wróćmy jednak do narzędzi monitorowania naszej dietki. Krótki przegląd:
Przede wszystkim trzeba się od-ważyć. Od-ważyć, czyli włazić na wagę. I jeszcze notować wyniki…. A zatem pierwszym instrumentem jest waga. Zaczęliśmy stosować, początkowo bez wielkiego entuzjazmu, w miarę upływu czasu jednak coraz chętniej…
Z innych narzędzi tortur, oprócz ważenia, poddawaliśmy się kontroli częstotliwości posiłków i jadłospisu. Zwracając uwagę na zawartość naszego talerza, pilnowaliśmy, co akurat przy odchudzaniu jest dość oczywiste, by nie było na nim dań tłustych, smażonych na głębokim tłuszczu, o niebotycznym IG. Jednocześnie, ze wszystkich sił swoich, Ela urozmaicała menu…. Bez szczegółowych rozpisek, tygodniowych planowań itp.  (chodziło z grubsza o to, by nie nadużywać składników podnoszących poziom glukozy, a także, by nie umrzeć z nudów, jedząc przez cały tydzień np. mizerię lub schab duszony z warzywami). W tej chwili jeszcze trudniej mówić o jakimś skrupulatnym monitorowaniu posiłków, bo wprowadzone zmiany są już naszym nawykiem. I nawet nie spostrzegliśmy, kiedy tak się stało. Wcześniej nie wiedzieliśmy, że dania smażone, panierowane, tłuste  niekoniecznie są smaczne, a zapach smażonego oleju, smalcu, margaryny czy masła – niekoniecznie przyjemny. Albo raczej wydawało nam się, że jest inaczej. Szybko jednak zostaliśmy znanymi amatorami ryb gotowanych, duszonych mięs, rozmaitych surówek i gorzkiej czekolady. Okazało się, że ten element monitoringu diety wbrew pozorom bywa dość łatwy do zaakceptowania i stosowania. Wiemy jednak, że może być inaczej i z tego właśnie powodu go wymieniamy.
Zdecydowanie więcej uwagi musieliśmy poświęcić kontroli regularności posiłków. Tu do pokonania były wieloletnie przyzwyczajenia. Jadać regularnie, mniej a częściej, w miarę o stałych porach… Mantra. Wpierw o tym obowiązku przypominał zegarek, potem matka – natura.
Naprawdę szybko można się nauczyć odbierania sygnałów organizmu, że warto coś przekąsić. Problem w tym, by były to stałe pory, a nie wynikające z zachcianek podjadania. Sam organizm też jest bardzo pojętny pod tym względem, bardzo łatwo wpada w stały rytm i dyskretnie, we właściwej porze przypomina o swoich potrzebach.
Niektóre metodologie odchudzania sugerują konieczność liczenia kalorii. Od razu podziękowaliśmy pięknie i do dziś nigdy tego pieroństwa nie odliczamy.
Bo tak naprawdę, to wszystko jedno, czy człowiek schudnie w tydzień 10 dekagramów czy  2 kilo. Ważne, by odbywało się to systematycznie i adekwatnie do indywidualnych możliwości dostosowawczych organizmu. Konieczność wyliczania, dodawania, odejmowania jest czynnikiem odstraszającym, ale zupełnie niekoniecznym (tak nam się przynajmniej wydaje i – o zgrozo, udało nam się to potwierdzić własnym przykładem zresztą). Wyjątek oczywiście stanowią sytuacje, warunkowane utrzymywaniem odpowiedniego poziomu insuliny. I wtedy nie ma zmiłuj. Liczyć wypada, jeżeli nie chce się przedwcześnie leżeć na pastwiskach niebieskich. A zatem Wielkie Odliczanie jest nieodzowne jedynie przy ostrej diecie glikemicznej, połączonej z koniecznością zażywania insuliny – nie zaś przy „zwykłym” odchudzaniu. Aczkolwiek narzędzie kontroli poziomu glukozy -glukometr też jest obecne – stosuje je tylko Darek.No i jeszcze lustro… Jednak nie do napawania się swym widokiem, a głównie do sprawdzania stanu skóry. Lustro,  które zwłaszcza dla panów może być instrumentem równie uciążliwym jak waga – jest doskonałym jej uzupełnieniem. Zwłaszcza, gdy wskazówka wagi zaczyna coraz wyraźniej przesuwać się w dół. I gdy odbywa się to szybko.
             (Dzięki uprzejmości właścicieli Gościńca Ostoja w Lubieszewie).

Wpierw nie dowierzamy, potem wpadamy w euforię i bardzo łatwo możemy wówczas zapomnieć że nasza skóra nie jest z lycry, nie dostosowuje swego kształtu i rozmiaru, wręcz przeciwnie – z reguły nie nadąża za tempem ubytku tkanki tłuszczowej – stąd i może sprawiać wrażenie rozciągniętej, zacząć zwisać, niczym nawis inflacyjny. Przy dużej redukcji wagi – raczej nieuniknione, możliwe jednak do zminimalizowania… Trzeba jednak wpierw te zmiany wychwycić… A jak to zrobić lepiej, jak nie przy pomocy lustra?
               (Dzięki uprzejmości właścicieli Gościńca Ostoja w Lubieszewie)

I to właściwie cały monitoring od-ważnej diety. Straszne?

powrót do „Dieta”