Wakacje z dietami

Okres przedwakacyjny i wakacyjny sprzyja rozmaitym refleksjom odchudzająco-dietetycznym. Jeszcze długo przed urlopem, wiosną, zaczynamy baczniej przyglądać się sobie, dochodzimy do różnych krytycznych wniosków o naszej wadze lub sylwetce. Stwierdzamy, że „trzeba coś z tym zrobić, po co brać na urlop dodatkową oponę, skoro zapasowa i tak już pojedzie z nami w bagażniku?”, albo „chciałabym zrzucić tak 5 -10 kg, bo jak tu wyjść na plażę ze zbędnym sadełkiem?”. Czynimy mocne postanowienia, podejmujemy działania – i czasem niektórym z nas, tym bardziej zdeterminowanym udaje się wyjechać na urlop w trochę zbyt luźnych ciuchach.

Często jednak wracamy nieco odmienieni, nasze ciuchy przez okres wypoczynku jakoś tak dziwnie się skurczyły: wszerz, bo wzdłuż są jak dawniej… Coż, wygląda to na klasyczne jo jo.

Znamy takie historie również z własnych doświadczeń. Mąż może trochę mniej, bo ten to w zasadzie przez cały czas przebywał w stanie permanentnego jo jo. Zawczasu oznajmiał, że dąży do doskonałego kształtu, tj. kuli i, co gorsza, konsekwentnie się tego trzymał. Mnie jednak zdarzało się wracać z urlopu w tych takich dziwnie skurczonych ciuchach, sprawiających wrażenie jakby zbiegły się w praniu – ale jakoś tak tylko na szerokość…

BUDKI, BUDKI… 

Oczywiście wyjaśnienie zagadnienia jest bardzo proste i takie jak zawsze. Tkwi w rozmaitych, przysłowiowych budkach z lodami, frytkami, kebabami, smażonymi (oczywiście na głębokim tłuszczu) rybkami, spotykanymi na trasach wakacyjnych wędrówek. I jak zawsze wygląda tak:
1 budka – frytki (nie można odpuścić)
2 budka – lody (gorąco, trzeba się schłodzić, a polewa i bita śmietana poprawiają smak)
3 budka – ryba (no bo jak to, być nad morzem i nie jeść ryby?, ewentualnie: być w Turcji i nie jeść kebaba, w Grecji – chlebka pity, być w Zakopanem – i nie zjeść kilograma oscypków? Itd.itp.). Może jeszcze jakieś piwko, a najlepiej dwa?
Ojej! Jak ten czas leci! Wracamy do hotelu, ośrodka, kwatery, bo to już pora obiadu. Obiad oczywiście dwudaniowy, z deserem. No a potem sjesta w pozycji leżakowo-horyzontalnej. Jeszcze człowiek nie zdrzemnął się należycie – a tu  już czas na kawkę i ciasteczko.
Kochani, a teraz spacer przed kolacją i np. zakupy na pokolacyjnego grilla lub spacer po kurortowym deptaku, gdzie koniecznie trzeba znowu odwiedzić wspomniane budki, kawiarenki, ciastkarnie itp. Ach, te smaki, zapachy… Przecież na ten urlop czekaliśmy cały rok, przez głupie 2 tygodnie nic się nie stanie. Co mam siedzieć z marchewką i sałatą wieczorem, gdy inni dobrze się bawią? Nic się przecież nie stanie.
Ano stanie się. W sumie tylko tyle, że być może trzeba się będzie rozejrzeć po okolicznych sklepikach za nowym bikini lub szortami kąpielowymi męskimi, gdyż dotychczasowe, leżące jak ulał – niebawem bedą grozić pęknięciem na szwie przy byle próbie schylenia się.
Ano stanie się. W sumie tylko tyle, że nasz organizm znowu się rozreguluje (przedwakacyjna dieta już go nieco rozregulowała, co jest nieuniknione) i zacznie szaleć, a miło spędzony czas obróci się przeciwko nam…
Też to przerabialiśmy… A wieczorkiem, gdy z książką kładliśmy się do łóżek, żeby jeszcze poczytać przez zasłużonym odpoczynkiem – była to doskonała okazja do drobnego przegryzienia czegoś na słodko lub słono (jakieś chipsy, solone orzeszki) – jakież to było miłe… A przynajmniej tak nam się wydawało… A że cały przedwakacyjny trud i męki związane z odchudzaniem właśnie wtedy szły na marne?

Aktualnie nie rezygnujemy z wczasów, ani imprez rodzinnych, takich jak wesela, rocznice, zjazdy rodzinne itp. Lubimy też wyjść sobie czasem do jakiejś restauracji – i całkowicie można to pogodzić z naszym stylem żywienia.

NIE PRZYTYĆ NA URLOPIE…

Większość lokali jest nastawiona na różnych „dziwaków”, którzy jakoś nie mają ochoty na konsumpcję tradycyjnego schabowego z frytkami (weganie, wegetarianie, bezglutenowcy lub tacy cudaczni konsumenci jak my). Nie ma z tym problemu. Przykładowo zamawiamy sobie pierś z kurczaka gotowaną na parze lub grillowaną, do tego ryż lub warzywa  al’dente (każdy kucharz to potrafi) i sałatkę z menu (zawsze się odpowiednia znajdzie).

Osobne zagadnienie to pizza. Przyjemna w smaku, ogólnodostępna – jest popularnym, szybkim, wakacyjnym obiadem. Z nią również nie ma większych problemów. W coraz większej grupie pizzerii można ją sobie komponować samodzielnie. Zresztą w większości lokali, także i sieciowych, pizzę z karty dań zawsze można nieco zmodyfikować. Dla nas podstawą jest brak żółtego sera (zapiekany, stanowi istną bombę glikemiczną i kaloryczną zapewne przy okazji też) – nieźle zastępuje go mozzarella. Nie bierzemy też dodatkowych sosów. Zamawiamy 1 średnią pizzę na dwoje, i to w zupełności wystarczy. Z kolei będąc w grupie, często zamawiamy wariant „2 w 1”, pizzę w 2 różnych smakach. I też jest dobrze.

Niezłym pomysłem na wakacyjny obiad jest w naszej ocenie sałatka. Spokojnie można znaleźć bar sałatkowy, jest ich już całkiem sporo, a i w knajpkach „tradycyjnych” asortyment sałatkowy znacznie wzrósł. W upalny letni dzień taka sałatka (oczywiście bez majonezów, tłustych sosów itp.) z razowym pieczywem smakuje wybornie.

Z kolei podczas pobytu nad morzem dość łatwo można odkryć lokale, gdzie serwują naprawdę smaczną, świeżą rybę, pieczoną w piecu, grillowaną lub saute. Z surówką też jest niezła. Dla nas ważne jest, aby ryba nie była zbyt tłusta. I tu za najlepszą spośród najczęściej dostępnych uznajemy dorsza. Nie zamawiamy ryb smażonych (choćby i z tego powodu, że – wprawdzie coraz rzadziej, ale jednak się zdarza – smażone są na tłuszczu, pamiętającym chyba czasy Mieszka I.) ani nie dobieramy frytek (jak wyżej).

Przed wyjazdem na wczasy z wyżywieniem, przed wyborem hotelu przeprowadzamy drobny rekonesans, poznajemy hotel niejako od kuchni. I trzeba przyznać, że można znaleźć hotel czy pensjonat, który oferuje możliwość tzw. posiłków dietetycznych, na zamówienie klienta, przy czym dopłata nie jest tragicznie wysoka.
Teoretycznie łatwiej żywić się w pensjonacie lub kwaterach z aneksem kuchennym, jednak nie każdy – i też do tej grupy należę – lubi spędzać urlop w kuchni.

Ażeby nie wymieniać bikini podczas urlopu, warto pomyśleć o odrobinie ruchu ( nie chodzi mi jednak o spacer od budki z lodami do budki z frytkami) i aktywnego wypoczynku. Nie jesteśmy żadnymi wyczynowcami, ale spacery po plaży (nie po deptaku) brzegiem morza po piachu, gra w piłkę lub badmintona czy frisby na plaży, albo zwyczajne włóczenie się po okolicy ( np. w charakterze zawodników nordic walking), czy wreszcie zbieranie grzybów, jagód (mamy swoje ulubione miejsca w Borach Tucholskich) lub pływanie kajakiem w zupełności nam wystarczają.
Gdy już mamy to nieszczęście plażować (zdecydowanie wolimy spacerować brzegiem morza) nie nastawiamy się na podjadanie jagodzianek, lodów, kukurydzy i innych smakowitych przekąsek oferowanych przez plażowe snack-bary lub obnośnych sprzedawców, nie mówiąc już o coli czy piwie. Należy raczej jeść owoce lub 2-3 gałki sorbeta bez dodatków, czy wręcz nie wstydzić się zabrania na plażę kilku kanapek własnoręcznie przyrządzonych na kwaterze – do czego gorąco wszystkich namawiam. I jeszcze jedna ważna rzecz. Staramy się z mężem pamiętać, że w porze obiadu nie możemy być syci. A już zasiadanie do tego w sumie najbardziej obfitego w ciągu dnia posiłku bezpośrednio po zjedzeniu lodów lub czegokolwiek innego, jest prawie niedopuszczalne (chyba że mamy w zanadrzu igłę z nitką, żeby doraźnie zszyć rozprute bikini lub slipki kąpielowe męskie). Po obiedzie preferujemy odpoczynek aktywny, nie kładziemy się na leżaku, czy łóżku w celu ucięcia sobie poobiedniej drzemki (mimo że to takie przyjemne). Oczywiście z obciążonymi żołądkami nie urządzamy sobie także marszobiegu na orientację, czy wspinaczki skałkowej – lekki spacer jest jak najbardziej wskazany. Dopiero po godzinie, półtorej zjedzmy sobie sympatyczny podwieczorek i wypijmy kawkę.
Jakoś tak przypomniało mi się stare porzekadło:
„śniadanie zjedz samemu
– obiadem podziel się z przyjacielem
– kolację oddaj wrogowi”
i tak myślę sobie, że pamiętając o nim nie będziemy musieli rozglądać się za nowym bikini, a i drogę powrotną resory naszego samochodu spokojnie wytrzymają.