Nordic walking – Ustroń 2020

I oto ponownie wylądowaliśmy w Ustroniu. Nie mamy tam daleko, lubimy ścieżki sprawdzone – Ustroń jest zatem dobrym miejscem na rozpoczęcie sezonu… A sezon nie zapowiada się najlepiej. Te wszystkie hece z koronami i wirusami sprawiły, że w ogóle nie chodziliśmy – wpierw z powodu znanych powszechnie dziwacznych zakazów, potem z powodu wymówek… Cóż, zdalne wykonywanie obowiązków zawodowych jakoś dziwnie nie sprzyja działaniom rekreacyjno – sportowym, z takiego stanowiska pracy zdecydowanie za blisko do lodówki, a zmiana kształtu ciała na bardziej kulisty sprawia że zapał i ochota do ruszania się gdziekolwiek i jakkolwiek – jest odwrotnie proporcjonalna do liczby pozyskiwanych kilogramów…
To wszystko potęgowało nasze obawy, jednak pierwszy kontakt z kijami wypadł nieźle, jakoś dawaliśmy sobie radę.Zachęciło to nas do pomaszerowania na Równicę, gdzie jak dotąd nie mieliśmy okazji bywać na kijach. I był to taki swoisty sumienia wyrzut…
Szliśmy głównie poboczem jezdni, co wielką przyjemnością nie było, ze względu na monotonię marszu pod górkę i wciąż pod górkę, a także mijające nas zewsząd samochody. Również parny dzień zapału do kijkowania zupełnie w nas nie potęgował… No i ta marna kondycja… Próbowaliśmy zejść na czerwony szlak, szliśmy nim nawet trochę, ale wśród drzew wcale rzeźwiej nie było. Kamieniste podłoże ścieżki, urozmaicone wystającymi korzeniami również nie do końca sprzyjało bezpieczeństwu naszych kijków, więc przy pierwszej nadarzającej się okazji zdecydowaliśmy się wrócić do tuptania po drodze. I tak, zasapani i spoceni wkroczyliśmy na Równicę.
Równica, ze względu na łatwość dojazdu samochodem nigdy, nawet w czasach młodości nie była naszą ulubioną górą, jednak ten Disneyland, do którego weszliśmy i tak wprawił nas w lekkie oszołomienie. Dziki tłum, jakieś karuzele, dmuchane zjeżdżalnie, tor saneczkowy na szynach, stoiska z chińskimi pamiątkami, schronisko zamienione na Dom Weselny i ekskluzywną knajpę -dały nam takiego powera, że prędziutko, w całkiem niezłym czasie zeszliśmy do Ustronia.
W każdym razie Równica zaliczona… Może z Czantorią, Palenicą albo Stożkiem będzie lepiej, choć również i tam nie spodziewamy się jakichś szczególnych wzruszeń związanych z powrotem do natury.

Przygotowania do diety -pieczywo w skali przemysłowej

Za ważny powód przeprowadzania diety odchudzającej uchodzi pieczywo. Pokutuje opinia, że potrafi nieźle dodać człowiekowi ciała. Przede wszystkim to białe, pulchne, chrupiące, którego zapach wita w piekarniach lub marketowych stoiskach piekarniczych…
I tylko czasem dziwimy się, że tak ładnie rośniemy w siłę (zwłaszcza w okolicach brzucha), a pieczywo tak smaczne, pachnące i smakowite, gdy jeszcze ciepłe – już następnego dnia staje się, jakąś taką gliniastą lub trocinowatą materią, rozlatującą się w palcach i niespecjalnie smaczną… A po dalszych kilku dniach zieleni się, niczym majowa łąka…
Po blisko 4 latach zwracania bacznej uwagi na rodzaj i źródło pochodzenia zjadanego pieczywa, możemy jedynie potwierdzić, iż taka skrupulatność ma w zdrowszym nieco odżywianiu niebagatelne znaczenie. Obecnie, mimo że chleb spożywamy częściej niż dawniej i zjadamy go więcej –  jakoś trzymamy linię. Fakt, nasze pieczywo musi być ciemne, na zakwasie i – przede wszystkim nie może pochodzić z tzw. „produkcji masowej”, powszechnie dostępnej zwłaszcza w marketach.
Zresztą,  już sama receptura pieczywa  produkowanego masowo nie zachęca specjalnie do jedzenia:

mąka pszenna
(z tzw. pszenicy chlebowej; zawiera duże ilości glutenu)
sprawia, że ciasto łatwiej i piękniej wyrasta
mąka ziemniaczananadaje ciastu odpowiednią teksturę i spoistość
suche drożdże
spulchniaczepoczciwe "polepszacze" np. E330, E322
wybielacze (np. z mąki sojowej, E471, E300),
sztuczne kwasyprzyśpieszają fermentację, co raczej nie podnosi walorów prozdrowotnych pieczywa, jednak wydatnie obniża koszty wytwarzania; niestety, skracanie czasu fermentacji stało się już trwałą tendencją
konserwanty,
emulgatory,
środki zapobiegające pleśni
np. E-281, E-202; wydłużają okres pozornej świeżości, pojawiają się jednak głównie w pieczywie paczkowanym
sóldodawana chyba do smaku; miejmy nadzieję, że jest to sól kuchenna, a nie drogowa
karmel (opcjonalnie)dodawany, ażeby wytwór lepiej mógł udawać ciemne pieczywo; ponoć takich praktyk już się nie stosuje; zdaje się, że są zakazane

Często takie bułeczki maślane i kajzerki, czy mięciutkie, słodkie rogale tworzy się poprzez wypiekanie już gotowej, zamrożonej masy. Trudno wszak jednoznacznie wskazać, czy takie pieczywo jest bardziej szkodliwe. Opinie są podzielone. I naprawdę trudno ocenić, co jest rzetelną oceną, a co próbą ocieplenia wizerunku producenta i jego produktu. Z drugiej jednak strony można zauważyć całkiem złośliwie, że nawet kupując ciepły jeszcze chleb w prawdziwej piekarni tak naprawdę nie wiemy, czy piekarz miesił ciasto poprzedniej nocy, czy 2 tygodnie temu i przez ten czas przeleżało ono sobie w jakiejś przytulnej chłodni. Nie popadajmy w obłęd.
W każdym bądź razie najbardziej wartościowymi składnikami, w aspekcie znalezienia sobie powodu i odpowiednich przygotowań do diety są: gluten w mące chlebowej oraz mąka (skrobia) ziemniaczana, a także wszelkiej maści polepszacze.
Dzięki nim pulchniejszy jest nie tylko bochenek takiego smakowitego chlebusia  – konsument również.
Nie tylko ciasto jest bardziej puszyste – nasza tkanka tłuszczowa również.
Aż chce się jeść.
Takie są długofalowe efekty systematycznego spożywania  tegoż cudu nowoczesnej myśli piekarniczej. Doraźnie natomiast, możemy odczuwać zgagę, wzmożone pragnienie, cierpieć na wzdęcia , albo, przy braku szczęścia – na jeszcze coś gorszego…
Taki chlebuś łatwo rozpoznać – niestety grubo po fakcie. W hali marketu lub w piekarni wabi błyszczącą, gładką skórką, smakowitym zapachem.  Gdy jeszcze ciepły – jest przepyszny… Gorzej po kilku godzinach, a już dnia następnego… I jest to chłodna kalkulacja producenta. Po prostu trzeba pędzić po nowy bochenek…

Niestety, tego typu smakołyki zupełnie nie mieszczą się, naszym skromnym zdaniem w kanonach zdrowego odżywiania i zdecydowanie nie powinny być składnikami żadnej diety odchudzającej, a zwłaszcza diety cukrzycowej.

Powrót do:
Przygotowania do diety

Przygotowania do diety – syrop glukozowy

Uznaliśmy go za ważny element przygotowań do diety, pomimo że uchodzi w założeniu za zdrowszą alternatywę syropu glukozowo-fruktozowego. Odnosimy jakieś takie dziwne wrażenie, iż są raczej jak bracia bliźniacy – podobne i często mylone. Bo i podobna nazwa (wykorzystywana czasami do wprowadzania w błąd konsumentów), i podobny wygląd, i smak… Ponoć ten fruktozowy jest słodszy, ma inny odcień – trzeba mieć wszakże dużo samozaparcia, żeby owe niuanse dostrzec.
Obydwa syropy powstają z podobnych surowców (wspólnym mianownikiem jest kukurydza – jednak syrop glukozowy bywa także wytwarzany z pszenicy i ziemniaków, przy czym ten ostatni ma opinię najmniej szkodliwego). Podobny jest także sposób ich wytwarzania (hydroliza -więc być może późniejsze różnice biorą się stąd, że syropki traktowane są innymi kwasami i, zapewne innymi enzymami). Naprawdę trudno się połapać, czym tak naprawdę się różnią. A różnią się ponoć znacznie, niczym tytułowi Bliźniacy z filmu Reitmana, (Danny DeVito i Arnold Schwarzenegger – podobni jak dwie krople wody, nieprawdaż?).

A zatem Nasi Milusińscy charakteryzują się przede wszystkim odmiennym składem chemicznym.

  • Bliźniak Glukozowy zawiera o wiele więcej glukozy, podstawowego i najłatwiej przyswajanego przez nasze organizmy źródła energii.
  • Bliźniak Glukozowy nie ma w swym składzie fruktozy, uważanej za główną przyczynę zła i pokaźnych brzuszków Obywateli Świata XXI wieku.
    I to właśnie ma sprawiać, że są bliźniakami, niczym DeVito i Schwarzenegger. Czy aby na pewno?
    Wiele serwisów i blogów, poświęconych zdrowemu trybowi życia uznaje syrop glukozowy za produkt prawie nieszkodliwy, zalecany przed wzmożonym wysiłkiem fizycznym, czy intelektualnym – wszak pod warunkiem spożywania z umiarem.
    I tu różnice zdają się kończyć. Powracają natomiast podobieństwa.
    Gdzie bowiem leży granica umiaru? Światowa Organizacja Zdrowia podaje wprawdzie jakąś prozdrowotną normę dzienną pokrywania zapotrzebowania energetycznego w oparciu o cukry proste (właśnie glukoza) – jest to przecież tylko statystyka… Gdy lewą nogę wsadzimy do wrzątku, prawą do lodu – statystycznie czujemy się świetnie, a i temperatura jest prawidłowa… A że obie nogi do amputacji? Znamy poza tym kilka skandali związanych z ustalaniem norm, lepiej służących producentom żywności, czy farmaceutyków, niż naszemu zdrowiu…
    Jak poza tym zachować umiar, skoro także i syrop glukozowy jest ulubieńcem producentów żywności. Stosowany równie powszechnie, jak jego glukozowo-fruktozowy alter ego. Zawierają go m.in.
  • słodycze
  • napoje
  • pieczywo oraz pozostałe wypieki (wykorzystywany także do wykonywania ozdób, np. na torty)
  • wysoko przetworzona żywność, począwszy od gotowych pierogów, poprzez zupki w proszku, aż po majonez
  • wyroby mięsne, etc.etc.

Nawet ten skrótowy wykaz prowadzi do konstatacji, że zakres stosowania syropu glukozowego jest bardzo zbliżony do stosowania syropu HFCS.
A przy okazji nasuwają się i inne analogie:

  • Trudno kontrolować spożycie dzienne obydwu syropów, skoro są tak powszechne
  • Obydwa mają dużo kalorii oraz cenione walory tuczące (syrop glukozowy powoduje nieco mniejszy przyrost masy, co oczywiście nie oznacza, że jest on niewielki), więc w konsekwencji mogą prowadzić do tych samych schorzeń, wywoływanych otyłością
  • Zupełnie nie są wskazane dla diabetyków. Należy przy tym zwrócić uwagę na fakt, że syrop glukozowy może wywoływać skutki natychmiastowe, gwałtowny wzrost poziomu cukru, natomiast HFCS – działa nieco wolniej (co wcale przecież nie oznacza, że jest zdrowszy i bardziej przyjazny dla diabetyków).

I te powody zdecydowały, że uważamy syrop glukozowy za cenny element przygotowań do diety,  porównywalny z naszym ulubionym HFCS i podobnie jak on, nijak niepasującym do zasad zdrowego odżywiania i diety cukrzycowej.
Tak więc, jeżeli będziemy ze zbyt wielkim zapałem raczyć się doprawianymi nimi słodyczami oraz daniami gotowymi – swój powód do odchudzania wcześniej, czy później znajdziemy. I oby to były przyciasne porcięta, nie zaś wyniki badań.

Przygotowania do diety – HFCS

powrót do
Przygotowania do diety

Przygotowania do diety – HFCS

Profesjonalne przygotowanie się do diety odchudzającej, czyli danie sobie rzetelnego powodu do odchudzania wymaga jeszcze jednego, niezwykle istotnego elementu. Jego zastosowanie nie nastręcza w tej chwili żadnych trudności, często czynimy to nieświadomie – tak bardzo jest rozpowszechniony. Syrop glukozowo-frutozowy. HFCS (High Fructose Corn Syrup).
Rozpanoszył się na półkach z artykulami spożywczymi taj bardzo, że aż strach się bać. Obecnie dodaje się go do

  • napojów bezalkoholowych, gazowanych i niegazowanych, (np. cola, herbata mrożona, tonik), soków, soków dla dzieci, nektarów, kompotów,
  • napojów izotonicznych i energetyzujących,
  • napojów alkoholowych, np. likierów, piw smakowych, nalewek,
  • mlecznych napojów fermentowanych, niektórych jogurtów naturalnych i owocowych (jako składnik owego „wsadu” owocowego), lodów, mleka zagęszczonego,
  • dżemów, galaretek, deserów,
  • ciast, ciastek, zwłaszcza pierników, jako zamiennik miodu ( i dlatego najlepiej piec je samemu), lizaków, cukierków , czekolady, żelków, deserów w proszku
  • pieczywa (jako środek ograniczający czerstwienie), wysoko przetworzonych przetworów zbożowych (np. płatki śniadaniowe)
  • sałatek i konserw rybnych,
  • zup, ketchupów, niektórych rodzajów musztardy, zalew do ogórków i śledzi.
  •  mielonego mięsa i szynki i innych wędlin,
  • żywności typu „fit” i „dietetycznej”, typu „0 % cukru”

Czyli prawie do wszystkiego. Spektrum zastosowania jest rozległe, niczym obszar Alaski.
I gdyby tylko jeszcze ów syropek nie szkodził tak bardzo…

Jest rodzajem cukru, mającym konsystencję syropu. Zawiera 55% glukozy, 42% fruktozy i około 3% jakichś innych cukrów. Sama słodycz i istna rozkosz dla podniebienia… Skąd zatem, i po co, pojawia się w szynce, sałatce śledziowej, czy w sardynkach? A jednak… Przede wszystkim  ów syrop jest tani, łatwy w transporcie i obróbce, odporny – niczym polichlorek winylu – na warunki atmosferyczne i upływ czasu. Wzmacnia więc walory estetyczne dowolnego artykułu spożywczego i wydłuża jego pozorną świeżość, gdyż nie dość, że sam nie podlega krystalizacji, to jeszcze zapobiega tejże krystalizacji (oraz wytrącaniu) innych składników, ogranicza pojawianie się nalotów, osadów itp. sprawiając tym samym, że produkt znacznie dłużej będzie ładny i ponętny. Z tych właśnie syropkowych właściwości wynika zachwyt producentów i  jego wszechobecność w żywności (można odnieść wrażenie, że jest go więcej niż tlenu, wodoru, azotu i węgla razem wziętych).
W hołdzie temu tak bardzo zasłużonemu dla naszej cywilizacji czemuś pokusiliśmy się o sporządzenie jego krótkiej charakterystyki. Syrop glukozowo-fruktozowy jest jak:

  • Robocop – nie występuje w forme naturalnej, powstaje sztucznie, w wyniku reakcji chemicznych, hydrolizy przy udziale enzymów i kwasów. Minam, mniam. Zresztą gazobeton też w przyrodzie nie występuje, a jaki jest pożyteczny.
  • Śmieć -odpadek – jest odpadem w produkcji wyrobów z kukurydzy (coraz częściej, zwłaszcza w Europie wykorzystuje się pszenicę)
  • Pustak – nie odznacza sie żadnymi wartościami odżywczymi, jest źródłem pustych kalorii
  • Kameleon – udaje po trosze miód, po trosze tradycyjny cukier – zależnie od okoliczności. Z kolei semantycznie podszywa się pod dużo mniej szkodliwy syrop glukozowy.
    Zresztą wielu producentów wykorzystuje to podobieństwo nazw, „myląc” się w trakcie podawania składu swoich wyrobów. Ot, jedno słówko, a jak wiele zmienia… Czasem nasz syropek bywa przezywany maltozą, czasem syropem kukurydzianym, innym razem udaje Obywatela Świata lub Europejczyka, przybierając na etykiecie z angielska brzmiący skrótowiec HFCS. Wszystko zależy od inwencji twórczej i pomysłowości producentów.
    Udaje także sacharozę
  • Oszust – oszukuje nasz mózg, blokując działanie hormonu (leptyna) odpowiedzialnego za nasze odczucie sytości; w rezultacie wydaje nam się, że jesteśmy głodni, mamy coraz lepszy apetyt, więc – w konsekwencji coraz więcej jemy; jemy i tyjemy.
  • Hodowca – tuczy nas jak brojlery
  • Kolekcjoner – pomaga kolekcjonować tkankę tłuszczową, zwłaszcza – co jest szczególnie niebezpieczne – wokół narządów wewnętrznych
  • McGywer i Harry Potter razem wzięci – z niczego potrafi ową tkankę tłuszczową wyczarować
  • Tajnos Agentos Banditos – dywersant, zakłócający pracę wątroby i powodujący wytwarzanie nadmiaru trójglicerydów
  • Karaluch – raczej nie można go wytępić, ani od niego uciec, bądźmy realistami. Nie liczmy też na wprowadzenie zakazu jego stosowania Jedyne, co możemy zrobić, to ograniczyć spożycie, czytać etykiety i unikać artykułów, w których składzie znajduje się HFCS. A i tak nie mamy pewności, czy producent akurat nie pominął go na liście (od czasu do czasu producenci są przyłapywani na tym procederze; ostatnim, który uznał, że nie ma się czym chwalić, był pewien światowy producent bardzo reklamowanych jogurtów; i co? i nic). Nasz rarytas jest także Cichym Sojusznikiem dbających o zdrowie: jego spożywanie zapewne spowoduje, że część z nas wcześniej czy później stanie przed obliczem lekarza. Na początek rodzinnego, potem się zobaczy: może diabetolog, nefrolog albo hepatolog? Albo jeszcze gorzej?
    W każdym razie przesadne spożywanie produktów  zawierających syrop glukozowo-fruktozowy:
  • powoduje szybkie tycie i chroniczną otyłość,
  • zwiększa ryzyko wystąpienia cukrzycy typu 2, prowadzi do reaktywnej hipoglikemii (gwałtownych zmian poziomu insuliny oraz glukozy we krwi),może powodować zaćmę cukrzycową,
  • przyczynia się do rozwoju miażdżycy, choroby niedokrwiennej serca, zawałów, chorób nerek, stłuszczenia wątroby,
  • przyczynia się do zwiększenia możliwości wystąpienia zespołu jelita drażliwego,
  • posądzany jest także o działanie rakotwórcze
    Jak jednak nie przesadzać, skoro HFCS straszy w tak wielu grupach artykułów i posiada podobno jakieś własności psychoaktywne, uzależniające? A może to spiskowa teoria dziejów?
    W każdym bądź razie syrop glukozowo – fruktozowy  jest nieocenionym elementem przygotowań do diety, i to nie tylko redukcyjnej, a także wywiera niebagatelny wpływ na nasze zdrowie. A że jest to wpływ skrajnie negatywny… Zdecydowanie nie powinien być składnikiem diety diabetyka. Przyjrzyjmy się liście artykułów z HFCS i zróbmy krótki bilans – które z nich goszczą zbyt często na naszym stole. Pozwoli to nam ocenić stopień naszych przygotowań do diety i gotowość do odwiedzenia specjalisty medycznego…

Przygotowania do diety – syrop glukozowy

powrót do
Przygotowania do diety

Jego Dostojność Brzuch

To najpoważniejszy powód naszych odchudzań, główny aktor spektakli pod tytułem Moja dieta redukcyjna. Brzuch. Najtrudniejsze miejsce do odchudzenia. Krnąbrny, uparty, odporny na nasze wysiłki tak bardzo, że został wyodrębniony jako oddzielny problem odchudzania. Nadmiar brzusznej tkanki tłuszczowej doczekał się specjalistycznej nazwy zespołu MONW. Znany jest także jako swojska Oponka, zagadnienie na tyle istotne, że należy mu poświecić więcej uwagi.
Problem dotyczy, jak już wspomnieliśmy, coraz większej grupy, głównie panów – tendencje jednak się zmieniają, co niewątpliwie jest ciemną stroną równouprawnienia. Drastycznie obniża się także (podobnie jak w przypadku celulitu) granica wieku nosicieli Oponek.
Otyłość brzuszna. Aż do znudzenia wskazywana jako źródło naszych problemów z nadciśnieniem, wchłanianiem cukru, cholesterolem… Przyczyna  tzw. zespołu metabolicznego, który choć tajemniczy i niejasny – sam w sobie nie jest jeszcze chorobą , jest za to bardzo znaczącym krokiem ku miażdżycy i cukrzycy t2.  To na początek. Litania nieciekawych, hipotetycznych skutków przewlekłej Oponki jest znacznie dłuższa: większe ryzyko zawału serca oraz udaru mózgu, zwyrodnienia kręgosłupa, otłuszczenie narządów wewnętrznych, co z kolei może już być początkiem podróży ku nowotworom trzustki, wątroby, jelita grubego… Może Oponka to nie tylko mankament psychologiczno-estetyczny…
Dość już tych kasandrycznych wizji. Chyba lepiej, zamiast rozglądać się za wygodną dębową trumienką – poświęcić trochę czasu i energii na zwalczenie Oponki?Rzecz niepokojąca, można mieć całkiem szczupłą sylwetkę, wskaźnik BMI nie budzi zastrzeżeń nawet radykałów odchudzania ( a jest dla nich mniej więcej tym, czym Pytia delfijska dla starożytnych Greków, Absolut dla filozofów lub koneserów alkoholu etylowego, czy wreszcie  światło bramki dla tuzów komentatorki piłkarskiej), a jednak… W każdym razie dodatkowo uzasadnia konieczność używania centymetra krawieckiego, a także przeprowadzenie od czasu do czasu badania składu ciała. Badanie to wymaga wgramolenia się na machinę podobną zupełnie do wagi, oceniającą zawartość tłuszczu, wody i mięśni w naszym ciele. Całkowicie bezpieczne – jedynym zagrożeniem dla nas jest wynik, który nie zawsze może wprawić w dobry humor. Podobnie zresztą jak i wyniki pomiarów centymetrem, przeprowadzanych chcąc nie chcąc w talii. Jeśli nasz obwód jest mniejszy niż 80 cm (u mężczyzn 90) – można iść na pizzę lub zjeść  drobny torcik orzechowy.
Jeżeli mieścimy się między 80-87 cm (zaś u mężczyzn 90-94) – to mamy nadwagę, gdy jest równy lub przekroczy 88 cm (u mężczyzn 94) – to już jest red allert, otyłość brzuszna.
W takim wypadku nie zostaje nic innego, jak ograniczyć spożycie, a ponadto radośnie przywitać koleżanki i kolegów na siłowni, tudzież wiewiórki w parku. Niestety, takie są prawa rynku.

Pieczeń rzymska

2 foremki aluminiowe
Składniki
1,5 kgchuda łopatka wieprzowa
2 szt.nieduże cebule
1 ząbekczosnek
wg upodobańprzyprawy: 18 ziół ojca Mateusza, pieprz,
1-2 szt.jajka
1 szt.czerstwa bułka (dowolna - może być żytnia lub grahamka)
Sposób przyrządzania:
mięso kroimy w kawałki, usuwamy tłuszczyk,
obieramy cebulę, czosnek przeciskamy przez praskę
bułkę moczymy w ciepłej, przegotowanej wodzie i odciskamy
mięso, cebulę i bułkę mielimy w maszynce do mięsa
do tak uzyskanej masy wbijamy umyte wcześniej jajka, dodajemy czosnek, zioła, pieprz;
można dodać odrobinę soli
masę wyrabiamy ręką, aż będzie jednolita
nakładamy do aluminiowych foremek i wstawiamy do piekarnika, nagrzanego na 180 stopni C.
pieczemy ok. 1,5 godziny
Po wyciągnięciu odlewamy resztę płynnego tłuszczu i odstawiamy do wystygnięcia

Pieczeń jest doskonałym dodatkiem do chleba. Można ją podawać na ciepło z sosami grzybowym, pieczarkowym, pomidorowym – jako danie obiadowe.

Smacznego!!!

Dania mięsne – troszeczkę inaczej

Sałatka paprykowo-selerowa

2 porcje
Składniki
2-3 szt.papryki czerwone
1-2 łodygiseler naciowy
5-6 szt.rzodkiewki
wg upodobańprzyprawa do sałatek, pieprz, natka pietruszki
2-3 łyżkiolej lniany
Sposób przyrządzania:
paprykę kroimy w cząstki, seler w półksiężyce, rzodkiewki w ósemki
układamy w salaterce
posypujemy przyprawą do sałatek, natką pietruszki, pieprzem
całość dokładnie mieszamy
przed podaniem polewamy olejem lnianym

Smacznego!
Surówki i sałatki

Od-ważniej! Trochę o wadze i ważeniu

Od-ważniej! Trochę o wadze łazienkowej i nie tylko.
Dalibóg, nieraz to dowód dużej odwagi, by do wagi chociaż się zbliżyć – choćby na odległość strzału z procy.
Są jednostki, dla których nie stanowi to najmniejszego problemu – my jednak do tej grupy osobników zdecydowanie nie należeliśmy. Zresztą i obecnie trudno powiedzieć, że jesteśmy zagorzałymi fanami tego wyrafinowanego narzędzia tortur, jakim jest waga.
Zmiana nastawienia, choćby i minimalna, jest jednak nieodzowna dla chcących na serio podjąć skuteczną akcję odchudzającą. Warto się od-ważać, bo lepszego miernika naszych dietetyczno-odchudzających cierpień, jak dotąd nie wynaleziono. Dieta redukcyjna może naprawdę przynieść kilka nie zawsze miłych niespodzianek, czasem – gdy się systematycznie nie od-ważamy, bardzo trudnych do uchwycenia w porę.
Aby łatwiej się od-ważać, wskazane jest na początek znalezienie sobie nowego przyjaciela – może nim zostać na przykład waga łazienkowa.
 Jesteśmy świadomi, jakie to niemiłe, zwłaszcza dla osób o słusznej masie.
Ten piekielny i zupełnie niepotrzebnie wynaleziony przyrząd jest zawsze zepsuty, zawsze pokazuje za dużo.
 I nawet elektronika zawodzi. Wagi elektroniczne wcale nie są lepsze. Jakieś takie niedokładne, z wyraźną tendencją do zawyżania wyników.
Przez całe lata wszelkie wagi, na które trzeba było włazić, postrzegaliśmy w kategoriach wroga, fatum i choroby zakaźnej w jednym. Trudno pokochać wroga i tu zapewne tkwią korzenie naszej nieufności wobec wszelkich przyrządów ważących.
Przez lata nauczyliśmy się je ignorować, ograniczając kontakt do niezbędnego minimum – najczęściej w kuchni. Gdy Elżbieta piekła jakieś ciasto według nowej receptury, czasem ważyła składniki. Szybko jednak odkrywała, że „na oko”, intuicyjnie też można dobrać proporcje i efekt finalny wcale nie odbiega od jakości pierwowzoru.
Wyjątek potwierdza jednak regułę: pomimo tej całkiem przyjemnej możliwości zastosowania – wagi nie kochaliśmy i nie mieliśmy najmniejszej ochoty z nią się spoufalać. Po jakimś czasie z niejakim zdumieniem odkryliśmy, że ów stan trwa zazwyczaj dopóty, dopóki wskazania tego wrażego przyrządu coraz bardziej nie zaczynają się nam podobać, bo systematycznie pokazują coraz mniejsze wartości. I tak to właśnie działa. Chęć do włażenia na wagę jest odwrotnie proporcjonalna do wysokości jej wskazań. Waga to nie przyrząd do wzbudzania wyrzutów sumienia, a ważne narzędzie kontroli.
Przede wszystkim ostrzega przed nieprawidłowościami, sygnalizuje konieczność modyfikacji naszej diety. Pół biedy, gdy pomimo rozpaczliwych wysiłków i wpychania w siebie różnych niskokalorycznych paskudztw, nie odczuwamy efektów. Jeśli naprawdę przestrzegamy wszystkich zasad  – pozostaje uzbroić się w cierpliwość. Rezygnacja z pewnością nie spowoduje, że staniemy się szczuplejsi.  A w każdym razie nie tym razem… Waga pomoże przezwyciężać tego rodzaju kryzysy, bo używana systematycznie, dostarczy jednak informacji, że mimo wszystko chudniemy. Nieważne ile, ważne że systematycznie.
To jest właśnie doświadczenie Elżbiety. Dzięki pobytom na wadze nie zrezygnowała, robiła swoje, aż nadszedł dzień, gdy w sumie bez wyraźnego powodu, możliwego do zdefiniowania – ukochane kilogramy zaczęły ją opuszczać w tempie widocznym. I jakoś nie rozpaczała.

Znacznie poważniejszym zagrożeniem jest zbyt szybka utrata tuszy, mimo że zazwyczaj bardzo nam się to podoba i jesteśmy z siebie dumni. Może to być jednak nie do końca pożądany efekt zbyt radykalnej diety.
Trudno określić wartość progową, bezpieczne tempo zależy od szeregu czynników: wieku, stopnia, rodzaju otyłości itp. Brak jednoznacznych, obligatoryjnych wskazań. Przyjęliśmy (zgodnie zresztą z sugestią dietetyka, u którego byliśmy jeden jedyny raz, gdy Darek debiutował jako pacjent poradni diabetologicznej), że maksymalnie można tracić do 4 kg/ miesiąc. Jeśli wartość ta będzie przekraczana – należałoby prosto z wagi truchcikiem pobiec na konsultacje do pana doktora. Skutki zbyt intensywnego odchudzania mogą na przykład odbić się na naszej skórze, która może nie nadążać z dostosowaniem się. Ów wymiar estetyczny odchudzania nie jest jednak najgorszy. Z tymi wszystkimi „chomikami”, „pelikankami” i innymi zwisłościami skóry da się żyć, da się je pokonać. Wyostrzone rysy twarzy, zmarszczki, mogące być źródłem dyskomfortu psychicznego -również są możliwe do zminimalizowania. Gorzej, gdy zbyt szybkie ubytki wagowe wskazują, że albo nam się właśnie udało, albo jesteśmy na najlepszej drodze do rozregulowania procesów metabolicznych naszego organizmu… A to z kolei może spowodować łańcuch nowych, trudnych do przewidzenia schorzeń… I to jest owo potencjalne niebezpieczeństwo zbyt ostrego odchudzania, i dlatego wizyta u pana doktora w tym przypadku jest ważna (choćby po to, by przekonać się, że wszystko jest OK), i dlatego warto od czasu do czasu gramolić się na wagę, notując sobie jej wskazania.
Waga może być jednak zdradliwa. Zauważyliśmy pewną pułapkę: spadek, nawet znaczny, masy wcale nie musi oznaczać zgrabnej, wiotkiej sylwetki. Wcale nie musimy chudnąć proporcjonalnie. Wyobraźmy sobie sytuację wcale nie rzadką, że chudną nam łydki, bicepsy, szyja,  dziurki w nosie, a brzuch nieznacznie rośnie – waga może wszakże pokazać nawet mniej niż podczas poprzedniego pomiaru…  I dlatego warto posiłkować się centymetrem krawieckim…
Zazwyczaj, newralgicznymi miejscami są brzuchy panów, biodra oraz, no, powiedzmy, bardzo dolna część pleców pań. I te właśnie podejrzane, zdradzieckie miejsca mierzyliśmy ( i nadal mierzymy, niejako z rozpędu) w pierwszej kolejności. Za antidotum uważamy odpowiednio dobrane ćwiczenia, nie zaś te wszystkie cudowne preparaty, spalające tkankę tłuszczową (jak przynajmniej twierdzą twórcy reklam) brzuchów, więc „dietetycy i trenerzy płaczą lub zielenieją z zazdrości”. Nawet jeżeli one specyfiki działają (co wydaje nam się tak samo prawdopodobne jak to, że Elvis żyje), czyż można zażywać je przez całe życie? Może lepiej poprzestać na ćwiczeniach?     Dobrym pomysłem jest także okresowe badanie składu ciała, pozwalające na ustalenie proporcji wody, tłuszczu i masy mięśniowej.

Reasumując, waga jest niezbędna. Skoro zdecydowaliśmy się już na odchudzanie, chyba nie warto robić tego w sposób chaotyczny, nie do końca świadomy – bo możemy nie zauważyć pierwszych zwiastunów i rzucić całe to odchudzanie w diabły, zanim nasze kilogramy zaczną znikać. Możemy też nie zauważyć w porę zagrożeń, związanych ze zbyt szybką utratą masy, Oponką itp. Możemy wreszcie przegapić moment, kiedy należy powiedzieć stop! koniec odchudzania; jestem już chudym grubaskiem – i już wystarczy.
Pamiętajmy, że niechciane skutki źle realizowanej diety redukcyjnej bywają często znacznie trudniejsze do naprawienia niż samo przeprowadzenie diety.
Wątpimy, czy bez wagi odchudzanie ma sens. Nie warto się bezsensownie męczyć, stresować.
Pamiętajmy jednak – niechęć do przebywania na wadze jest ściśle powiązana z posiadanym nadmiarem kg. I w pewnym momencie przemija. Wiemy to z doświadczenia.😊

No i oczywiście wnioski… Analiza sytuacji i dostosowanie swoich działań do tego, co waga pokazuje mają znaczenie fundamentalne. Bez wyciągania i wdrażania wniosków – przebywanie na wadze będzie tylko mile spędzonym czasem.
I niczym więcej.

Nordic walking – Lubieszewo 2018

Przyjemne warunki do chodzenia. Piękna okolica, niewielu ludzi, stosunkowo mały ruch.
Mieliśmy jednak drobnego pecha. Upały, susza, więc leśne dukty nadmiernie zapiaszczone, o sypkim podłożu. Niezbyt przyjazne dla naszych kijów. A nakładek zmieniać to nam się nie chciało… Chodziliśmy zatem głównie drogami asfaltowymi, czasem tylko zapuszczając się w pola lub na leśne ścieżki.
Zazwyczaj skoro świt o poranku, bo później temperatury dawały już znać o sobie i przyjemniej było moczyć stroje kąpielowe w jeziorze Lubie, a następnie suszyć się w delikatnym cieniu, aż do kolejnego wejścia do wody. Jednak nie zaniedbywaliśmy marszów, starając się robić dziennie 5-10 km. I raczej nam się to udawało. Zazwyczaj poruszaliśmy się po którejś z trzech tras: w kierunku na Drawsko, Złocieniec lub wieś Zatonie.
Tak się jakoś dziwnie złożyło, że podczas pierwszego marszu do Zatonia nie zauważyliśmy celu naszej wyprawy. Niepostrzeżenie minęliśmy je i doszliśmy do Centrum Rekreacyjno-Wypoczynkowego „Polubie”, gdzie z niejakim zdumieniem odkryliśmy, że oto kończy się droga…
Niezła była trasa na Złocieniec. Sporo cienia. Chcieliśmy dojść przynajmniej do miejscowości Stawno ( c.a. 4 km), w okolicach której znajduje się cmentarz emigrantów estońskich. Jednak nie było nam to dane. Może więc w przyszłym roku.
Najbardziej widokową okazała się natomiast trasa do Błędna (tam i z powrotem coś ponad 4 km). Z lekkiego wzniesienia można napawać się widokiem jeziora Lubie i stwierdzić, że wcale nie jest ono takie małe (wszak jego obwód to ok. 40 km).
Droga w kierunku Drawska okazała się dość podstępna. Tuż za Lubieszewem stała się kręta, jak drogi do sławy, i na dodatek pod górkę. Łagodne wzniesienie, samochodem prawie niedostrzegalne, ciągnęło się i ciągnęło… Wprawdzie z pewnością nie należało do tych, które wyciskają siódme poty i powodują, że człowiek sapie jak lokomotywa parowa – jednak nogi troszkę się czuło. Doszliśmy do Linowna.
Czasem też przemieszczaliśmy się opłotkami Lubieszewa , poznając uroki architektury (np. barokowy kościół p.w. św. Kazimierza królewicza z XVIIw, bardzo ciekawy przykład pierwotnego, surowego baroku – bez kopuły, złoceń i pyzatych aniołków) i bruku – znane jeszcze z dzieciństwa „kocie łby” są dziś prawdziwym rarytasem.
Niejako przy okazji naszych wycieczek odkryliśmy, że w Lubieszewie pełno jest przydrożnych, bezpańskich drzewek owocowych, wcale nie zdziczałych. Chyba jakichś pozostałości sadów jeszcze z czasów przedwojennych. Jabłonie i śliwy wzbudzały stałe zainteresowanie części naszej grupy marszowej, która z właściwą sobie pomysłowością, w sposób niekonwencjonalny wykorzystała kije nordic walkingTo cenne odkrycie nieco zaburzało plan treningowy, powodując nieoczekiwane przerwy w marszu. Nie jesteśmy wszakże zawodowcami, więc z pewnością nie były niczym nagannym. A co było satysfakcji ze zdobyczy…
Cóż, ani spostrzegliśmy, jak minął tydzień… Jedziemy dalej. Pora pożegnać Pojezierze Drawskie…
Sądząc po błysku w oku Elżbiety zapewne powrócimy. Za rok.

Nordic walking – Ustroń 2018

Pod Czantorią i Równicą chodziła głównie Elżbieta, Wielka Pomysłodawczyni naszego nordic walking. Codziennie, prawie przez miesiąc. Było to świetne uzupełnienie jej zabiegów i zajęć rehabilitacyjnych. Szczególnie przyjemnie  chodziło się wczesnym rankiem, grubo przed śniadaniem. Inni kuracjusze w większości spali, powietrze, rześkie i przyjemne, zachęcało do marszu. Nie były to jeszcze trekkingowe wyprawy szlakami po beskidzkich szczytach,
jednak trasy urozmaicało kilka lekkich podejść, gdzie wypadało mocniej machnąć kijami. No i podłoże, nieco inne,  stanowiące pewną namiastkę marszów terenowych.
Jednakże Ela chodziła zazwyczaj drogą wiodącą wokół piramid Zawodzia,
alejką wzdłuż Wisły oraz w kierunku Równicy, z obowiązkowym punktem programu – jodowaniem przy tężni.
Tężnia to szczególnie ulubione miejsce. Odpoczynek tutaj stał się rytuałem, ale bynajmniej nie ze zmęczenia. Jest dużo jodu, więc bardzo przyjemnie się tutaj oddycha, chodząc wokół fontanny, a i widoki piękne.
Mieliśmy także okazję przekonać się, co znaczy systematyczny trening. Ela zaczęła chodzić szybciej, płynniej, lżejszym krokiem. Lepiej też pracuje kijkami. Może też, bez oporów ze strony swojego kręgosłupa pokonywać dłuższe dystanse. Gdy w weekendy tworzyliśmy dwuosobową grupę marszową – jej grubsza połowa musiała nieźle się nasapać, żeby Elę dogonić, nie mówiąc już o wyprzedzeniu. A i bodaj pierwszy raz od mniej więcej roku – bardziej się pociła. I odpoczynek przy tężni niewiele tu pomagał.
Ustroń posiada warunki zarówno do nordic walking (dość równe nawierzchnie), jak i jest bazą wypadową do wędrówek trekkingowych. Wiele wskazuje na to, że jeszcze tu wrócimy…