Nordic walking – Góry Sowie 2019

Magiczne miejsce… Magia, dostojność i historia…
Średniowieczne zamki i podziemne labirynty III Rzeszy, o nie do końca znanym przeznaczeniu. Buki, świerki… leśne dzwonki (po naszemu naparstnice)…

Niezbyt wysokie, pełne tajemnic góry… I jeszcze do końca niezadeptane.
Na razie chyba nie grozi im zapadnięcie się pod ciężarem turystów, jak np. Tatrom. Kolejek na Wielką Sowę jak na razie nie ma. A i wielbiciele złotego pociągu tez, jak się zdaje chwilowo odpuścili. Tak więc jest tam jeszcze sporo miejsca na kontemplację, wyciszenie się, na coś, co kochamy.
Czemu akurat tam? To był impuls, nagły pomysł, który zakradł się nie wiadomo skąd… Szybka decyzja, szybka rezerwacja, szybki wyjazd.
Zagnieździliśmy się w Rzeczce, w Austerii Krokus. Bardzo klimatyczna, doskonale harmonizuje z górami. W jadalni i w sali przyległej- istna galeria sztuki. Lekko licząc, ponad setka obrazów i rzeźb – prac artystów, uczestniczących w plenerach, a i samego gospodarza, Pana Grzegorza również. Różne techniki, różna tematyka, stylistyka…
Począwszy od poczciwego jelenia na rykowisku,  poprzez nastrojowe pejzaże, aż po nieco psychodeliczne kwiaty i anioły… zawrót głowy. Nawet Elżbieta, która na co dzień zdecydowanie nie ma problemów z wymową – stanęła w pierwszej chwili jak zaczarowana, znieruchomiała niczym żona Lota… Zupełnie inaczej niż w agencji dzieł sztuki, gdzie człowiek czuje się trochę jak na targowisku niewolników, gdzie wszystko na sprzedaż. Tu nie. I może z tego tytułu nie przeszkadzała nam nawet za mała, jak na nasze potrzeby, szafa w pokoju. Fakt, Piękniejsza Część naszej grupy sportowego zastosowania jest bardzo zapobiegliwa. Pakując nas, stara się przewidzieć każdą okoliczność – co ma swoje przełożenie na liczbę taszczonych waliz, pełnych niezbędnych rzeczy – jednak dzięki temu częstokroć udaje się uniknąć przykrych niespodzianek… Ale szafa okazała się nieco zbyt ciasna…
To bodaj jedyny mankament. Z pewnością nie było nim wyżywienie, dostosowane do naszych potrzeb, nawet kaprysów, każdorazowo konsultowane- uwzględniające rygory diety cukrzycowej. Potrawy na parze, z grilla, wszystko odtłuszczone, ryże, kasze al’dente... Przyjemnie było jeść obiad ze świadomością, że to specjalnie dla nas. Jedynie lekkim przerażeniem napawały nas wielkości porcji, jak dla legionu wojska. Dawaliśmy radę zjeść mniej więcej połowę, reszty po prostu nie byliśmy w stanie, mimo że obżeraliśmy się statecznie.
Dawało to potem asumpt do bardziej energicznego machania rączkami i nóżkami w górach
albo sapaniu i pozowaniu do zdjęć, niby gwiazdka w Cannes.
Dalibóg, nie przeszkadzało nam to w kontemplowaniu natury, czy prostodusznym gapieniu się na różne dziwne rzeczy, napotkane po drodze
Trzeba przyznać, że widokowo Góry Sowie są piękne,  jak i całe Sudety zresztą. I, co najważniejsze – raczej puste, przynajmniej w trakcie naszego pobytu.
Mogliśmy więc swobodnie grasować po  malowniczych szlakach i licznych ścieżkach rowerowych. I w spokoju napawać się wspaniałymi panoramami.
Trasy zazwyczaj niezbyt uciążliwe. Równe, z niezbyt stromymi podejściami, dobrze oznakowane – są idealnym miejscem do uprawiania nordic walking. W zasadzie nie trzeba nawet ściągać nakładek. Do tego jeszcze owe widoki…
Nic więc dziwnego, że dużo chodziliśmy. Z niejaką dumą możemy stwierdzić, że wleźliśmy w Sowich na wszystko, co najwyższe: najwyżej położoną przełęcz – Kozie Siodło,  i przede wszystkim Koronę Gór Sowich: Wielką i Małą Sowę oraz Kalenicę,  a także jeszcze kilka innych górek.
Korona Gór Sowich z pewnością nie jest Koroną Ziemi, lecz i tak brzmi to dobrze, więc jesteśmy z siebie bardzo zadowoleni.
Z Austerii na Sowę nie jest daleko. Przez Jelenią Polanę i Małą Sowę godzinkę z okładem, żółtym szlakiem, spacerowym krokiem.
Można po drodze napotkać parę korzeni, trzeba też uważać na osypujące się pod butem kamienie – nie są to jednak jakieś ekstremalne przeszkody.
Na samym szczycie można napić się kawy, kupić pamiątkę. Jest nawet kaplica, gdzie w niedzielę odprawia się mszę św. Jednak gór za bardzo zobaczyć się nie da.
Trzeba jeszcze dodatkowo wdrapać się na wieżę widokową.

Nagrodą jest cudowny widok Sudetów. A jak tu musi być jesienią… Ta feeria barw…
Na zejście wybraliśmy szlak czarny. Wąska ścieżynka przez las, ale dobrze oznakowana.  Tradycyjnie trochę luźnych kamieni. Trochę czuliśmy się niczym tolkienowska Drużyna Pierścienia lub gang krasnoludów z hobbitem-włamywaczem, Bilbo Bagginsem na czele. Na myśl przychodziła Mroczna Puszcza, znana z kart powieści
zanim jej wizualizacji dokonał Jackson w swoich adaptacjach prozy Tolkiena.
Zresztą całe Sowie mogą na myśl przywodzić Hobbiton, a Rzeczka lub zwłaszcza pobliski Sokolec – Shire.
Łagodne zbocza, wszystko zwarte, jakby ściśnięte. No i ta zieleń… Dużo… Brakuje tylko hobbitów palących fajkowe ziele w obejściach… Na Sowach ich nie było – postanowiliśmy więc poszukać na Kalenicy.
Od Rzeczki jest tam dość daleko, spacer był dość długi (ponad 20km, jeśli wierzyć wyliczeniom Wujka Gugla), a pogoda niepewna. Po minięciu Koziego Siodła Kierownik Wyprawy nabrał wątpliwości, czy nie zawrócić, zaczęło bowiem padać. Na szczęście opad okazał się dość krótki. Przeżyliśmy jeszcze jeden moment niepewności gdy, na Jugowskiej Przełęczy szlak czerwony, który miał wieść bezpośrednio na Kalenicę – doprowadził nas w krzaki. Ścieżka stawała się coraz węższa i węższa, zero oznaczeń… W sumie wyszło na to, że skorzystaliśmy z nie do końca legalnego skrótu, co nie zmienia postaci rzeczy, że na Jugowskiej oznaczenia są bardzo takie sobie.
Sama Kalenica też nie jest tak  zagospodarowana jak Sowa. Jest wprawdzie miejsce na odpoczynek, jednak dość mocno zaśmiecone. Wieża widokowa, innego typu niż na Sowie (tam typowa budowla z początków XXw., taka „latarnia morska”,  jak na Kopie).  Tu konstrukcja stalowa, o charakterze bardziej militarnym (zbudowana na początku lat 30. przez III Rzeszę, tuż przy granicy z Czechami, mającymi wówczas jedną z najnowocześniejszych armii w Europie), służąca chyba do innych celów niż podziwianie masywu Śnieżnika, Sowy czy Lisich Skał…
Zresztą Lisie Skały można podziwiać bez pomocy wieży, w drodze na Kalenicę.
Podobnie jak i inne formacje skalne, z pewnością  stanowiące urozmaicenie trasy. Można odczuć, że Góry Stołowe niedaleko…
Snując dalej dywagacje na temat Tolkiena, można nieśmiało zauważyć, że wieże widokowe na Wielkiej Sowie i Kalenicy to takie Dwie Wieże, a spod tej drugiej nastąpił Powrót Króla. Prawie na czworakach.
Kilkudniowe maszerowania trochę dały nam się we znaki, więc postanowiliśmy zrobić drobną przerwę w zdobywaniu Sowich szczytów i zwiedzić pobliską Świdnicę.
Ładnie odrestaurowane centrum (choć można złośliwie zauważyć, że utrzymane w kolorystyce i stylu rynków większości miast, wykorzystujących dotacje unijne) i prawdziwe perełki – katedra  św. Stanisława i św. Wacława (od 2004 r, wcześniej kościół parafialny; budowla pochodząca z XIVw.) oraz XVII-wieczny kościół Pokoju (pw. Trójcy Świętej, bodaj największy w Europie kościół drewniany).
Obydwa zabytki uznaliśmy za bardzo odbiegające od utartych szablonów. Katedra, większa i przede wszystkim bardziej strzelista niż zwyczajne kościoły parafialne. Zawiera też chyba więcej ołtarzy bocznych i kaplic. Ciekawostką jest szopka bożonarodzeniowa z figurami, jak nam się zdaje, naturalnych rozmiarów
A kościół Pokoju… Zupełnie różny niż surowe, celowo skromnie ozdabiane świątynie ewangelickie… Ołtarz, ambona…
…sufity
i imponujące organy… Dech zapiera.
Ponadto odwiedziliśmy zamek Grodno i  pałac w Jedlinie – odpuściliśmy natomiast zamek Książ.
Pałac Jedlinka  ma dość mroczną historię . To tutaj mieściła się siedziba Organizacji Todt, realizującej projekt Riese. Po wojnie, zarząd nad obiektem przejęli ludowi menedżerowie lokalnego PGR, nadając siedzibie rodu Boehm nową rolę strategiczną, flagową wręcz – magazynu siana, czy czegoś takiego. W międzyczasie przez pałacowe podwoje przewinęli się jeszcze zwycięscy czerwonoarmiści… Nic więc dziwnego, że nie odpuszczono nawet piecom kaflowym, lustrom, czy kranom, nie mówiąc już o żyrandolach w sali balowej (niektórzy, całkiem roztropnie uważali, że jak taki trofiejny kran wbiją w ścianę swojej chaty – woda sama popłynie… cóż, dobrze że woda, a nie na przykład samogon…)
Mamy jeszcze w Górach Sowich i okolicy parę rzeczy do załatwienia. Musimy pokonać Olbrzyma (zwiedzić sztolnie projektu Riese), zaliczyć ruiny w Rogowcu (teraz przeszkodziło nam gradobicie i ulewa – dobrze, że dopadły nas w samochodzie, a nie na szlaku), odnaleźć Babi Kamień, Piekielne Wrota i wleźć jeszcze na kilka szczytów. Poza tym czeka na nas cerkiew w Świdnicy, rynek w Nowej Rudzie, Krzeszów, czy Chełmsko Śląskie, miasto tkaczy…
Z pewnością wrócimy, zwłaszcza, że  nasza baza wypadowa, Austeria Krokus jakoś osobliwie przypadła nam do gustu.

Nordic walking – Jarnołtówek 2019

I znowu jesteśmy w Jarnołtówku. Najnowsza prognoza pogody nie nastrajała  zbyt optymistycznie. Zanosiło się na to, że będziemy zmuszeni ćwiczyć nowatorskie techniki marszu:
Na miejscu okazało się, że nie jest tak źle. Na początek przypomnieliśmy sobie Cichą Dolinę, która tak bardzo oczarowała nas poprzednio. Szliśmy od drugiej strony, jednak przeszkody terenowe, znane nam z zeszłego roku, pozostały na swoim miejscu
więc i radość zwycięstwa pozostawała taka sama
Z rozpędu wleźliśmy jeszcze na Gwarkową Perć – i zleźliśmy o własnych siłach.
Znowu nie było nam dane dotrzeć do Żabiego Oczka, gdzie wg legendy znaleziono gigantyczny  złoty samorodek. Najwyraźniej nie nęcił nas cenny kruszec… A może bardziej obawialiśmy się zgubienia po drodze kilku kalorii?
W każdym razie bardziej zainteresowały nas pobliskie Czechy. Rejviz, tamtejszy rezerwat przyrody okazał się bardzo sympatycznym miejscem, doskonałym do spacerów.
W miarę równe, leśne ścieżki, wijące się wśród drzew, łagodne podejścia sprawiające, że spora część okolicznych górek leży w zasięgu zdobywców w wózkach dziecięcych – wszystko to tworzy istny raj dla takich sportowców, jak my.
Trochę powłóczyliśmy się ścieżką edukacyjną, Velké mechové jezírko odpuściliśmy – nie mieliśmy koron na bilety wstępu, jedynie złotówki, całą stówkę, dla odmiany Pan w kasie twierdził, że nie ma złotówek , żeby wydać resztę ( a cała polska grupa przed nami płaciła  właśnie złotówkami). Ponieważ perspektywa koron nie bardzo przypadła nam do gustu – doszliśmy do wniosku, że Ziemia nie zacznie się kręcić w drugą stronę tylko dlatego, że nie zobaczymy Jeziorka.  Pożegnaliśmy się chłodno i z domieszką ironii. Przyjaźń polsko – czeska z tego tytułu nie ucierpiała, a my poszliśmy na Bublavý Pramen,
a potem na Kazatelný.  Szło nam się dziarsko, jednak  gdy, sądząc po krajobrazie, byliśmy niedaleko – drogę zatarasowały nam spore wiatrołomy, zdecydowaliśmy się zawrócić, łykając gorycz porażki i obiecując sobie, że następnym razem   Kazatelný z pewnością padnie ofiarą naszych wspinaczkowych zapałów…
a póki co, znaleźliśmy pocieszenie w cukierni , w Zlatych Horach, pijąc świetną kawę i zajadając coś, o czym nie wypada pisać bez zgrozy 🙂 . Ot, chwila słabości, skromny sernik – choć w słusznym kawałku…
Gdy, już po powrocie szukaliśmy materiałów dotyczących Kazatelnego – znaleźliśmy kilka fotografii, jako żywo przypominających nasze zdjęcia formacji skalnych…
Cóż, albo internauci się pomylili, albo minęliśmy szczyt nie wiedząc o tym… W każdym razie jest to świetny powód, żeby jeszcze raz odwiedzić Rejviz i po prostu to sprawdzić.