Ciasto z jabłkami

Składniki
ok.75 dagszara reneta
2 szklankimąka pszenna
25 dag
(1 kostka)
margaryna
3/4 szklankicukier
4 szt.jajka
1 łyżeczkaproszek do pieczenia
bułka tarta, cynamon do jabłek + sok z cytryny
Sposób przyrządzania:
jabłkajabłka umyć, obrać pokroić na cząstki, wydrążyć gniazda nasienne; ułożyć w misce, skropić sokiem z cytryny (nie ciemnieją), posypać 1 -2 łyżkami bułki tartej, wymieszać; posypać cynamonem i ponownie wymieszać; odstawić.
przygotowanie ciastamargarynę roztopić i przestudzić
jajka starannie umyć; po rozbiciu - żółtka oddzielić od białek
ubić pianę z białek, w trakcie ubijania stopniowo dodawać cukier, a na końcu żółtka; ubić na puszystą masę.
mąkę przesiać z proszkiem do pieczenia
tak przesianą mąkę dodawać do ubitej masy, delikatnie mieszając łyżką
na końcu dodać tłuszcz i ponownie delikatnie wymieszać - do uzyskania jednolitej konsystencji
na wyłożoną papierem do pieczenia blaszkę wylać połowę masy, ułożyć jabłka (dość grubą warstwę) i zalać resztą ciasta
pieczeniepiec w nagrzanym do 180 stopni C piekarniku przez ok. 1h.
po wystygnięciu można np posypać cukrem pudrem

Pamiętajmy, żeby zachować umiar 🙂


Smacznego!!!

powrót do
Ciasta – dla łasucha

Jego Dostojność Brzuch

To najpoważniejszy powód naszych odchudzań, główny aktor spektakli pod tytułem Moja dieta redukcyjna. Brzuch. Najtrudniejsze miejsce do odchudzenia. Krnąbrny, uparty, odporny na nasze wysiłki tak bardzo, że został wyodrębniony jako oddzielny problem odchudzania. Nadmiar brzusznej tkanki tłuszczowej doczekał się specjalistycznej nazwy zespołu MONW. Znany jest także jako swojska Oponka, zagadnienie na tyle istotne, że należy mu poświecić więcej uwagi.
Problem dotyczy, jak już wspomnieliśmy, coraz większej grupy, głównie panów – tendencje jednak się zmieniają, co niewątpliwie jest ciemną stroną równouprawnienia. Drastycznie obniża się także (podobnie jak w przypadku celulitu) granica wieku nosicieli Oponek.
Otyłość brzuszna. Aż do znudzenia wskazywana jako źródło naszych problemów z nadciśnieniem, wchłanianiem cukru, cholesterolem… Przyczyna  tzw. zespołu metabolicznego, który choć tajemniczy i niejasny – sam w sobie nie jest jeszcze chorobą , jest za to bardzo znaczącym krokiem ku miażdżycy i cukrzycy t2.  To na początek. Litania nieciekawych, hipotetycznych skutków przewlekłej Oponki jest znacznie dłuższa: większe ryzyko zawału serca oraz udaru mózgu, zwyrodnienia kręgosłupa, otłuszczenie narządów wewnętrznych, co z kolei może już być początkiem podróży ku nowotworom trzustki, wątroby, jelita grubego… Może Oponka to nie tylko mankament psychologiczno-estetyczny…
Dość już tych kasandrycznych wizji. Chyba lepiej, zamiast rozglądać się za wygodną dębową trumienką – poświęcić trochę czasu i energii na zwalczenie Oponki?Rzecz niepokojąca, można mieć całkiem szczupłą sylwetkę, wskaźnik BMI nie budzi zastrzeżeń nawet radykałów odchudzania ( a jest dla nich mniej więcej tym, czym Pytia delfijska dla starożytnych Greków, Absolut dla filozofów lub koneserów alkoholu etylowego, czy wreszcie  światło bramki dla tuzów komentatorki piłkarskiej), a jednak… W każdym razie dodatkowo uzasadnia konieczność używania centymetra krawieckiego, a także przeprowadzenie od czasu do czasu badania składu ciała. Badanie to wymaga wgramolenia się na machinę podobną zupełnie do wagi, oceniającą zawartość tłuszczu, wody i mięśni w naszym ciele. Całkowicie bezpieczne – jedynym zagrożeniem dla nas jest wynik, który nie zawsze może wprawić w dobry humor. Podobnie zresztą jak i wyniki pomiarów centymetrem, przeprowadzanych chcąc nie chcąc w talii. Jeśli nasz obwód jest mniejszy niż 80 cm (u mężczyzn 90) – można iść na pizzę lub zjeść  drobny torcik orzechowy.
Jeżeli mieścimy się między 80-87 cm (zaś u mężczyzn 90-94) – to mamy nadwagę, gdy jest równy lub przekroczy 88 cm (u mężczyzn 94) – to już jest red allert, otyłość brzuszna.
W takim wypadku nie zostaje nic innego, jak ograniczyć spożycie, a ponadto radośnie przywitać koleżanki i kolegów na siłowni, tudzież wiewiórki w parku. Niestety, takie są prawa rynku.

Pieczeń rzymska

2 foremki aluminiowe
Składniki
1,5 kgchuda łopatka wieprzowa
2 szt.nieduże cebule
1 ząbekczosnek
wg upodobańprzyprawy: 18 ziół ojca Mateusza, pieprz,
1-2 szt.jajka
1 szt.czerstwa bułka (dowolna - może być żytnia lub grahamka)
Sposób przyrządzania:
mięso kroimy w kawałki, usuwamy tłuszczyk,
obieramy cebulę, czosnek przeciskamy przez praskę
bułkę moczymy w ciepłej, przegotowanej wodzie i odciskamy
mięso, cebulę i bułkę mielimy w maszynce do mięsa
do tak uzyskanej masy wbijamy umyte wcześniej jajka, dodajemy czosnek, zioła, pieprz;
można dodać odrobinę soli
masę wyrabiamy ręką, aż będzie jednolita
nakładamy do aluminiowych foremek i wstawiamy do piekarnika, nagrzanego na 180 stopni C.
pieczemy ok. 1,5 godziny
Po wyciągnięciu odlewamy resztę płynnego tłuszczu i odstawiamy do wystygnięcia

Pieczeń jest doskonałym dodatkiem do chleba. Można ją podawać na ciepło z sosami grzybowym, pieczarkowym, pomidorowym – jako danie obiadowe.

Smacznego!!!

Dania mięsne – troszeczkę inaczej

Sałatka paprykowo-selerowa

2 porcje
Składniki
2-3 szt.papryki czerwone
1-2 łodygiseler naciowy
5-6 szt.rzodkiewki
wg upodobańprzyprawa do sałatek, pieprz, natka pietruszki
2-3 łyżkiolej lniany
Sposób przyrządzania:
paprykę kroimy w cząstki, seler w półksiężyce, rzodkiewki w ósemki
układamy w salaterce
posypujemy przyprawą do sałatek, natką pietruszki, pieprzem
całość dokładnie mieszamy
przed podaniem polewamy olejem lnianym

Smacznego!
Surówki i sałatki

Mix sałat z oliwkami i fetą

2 porcje
Składniki
1 opakowaniedowolna sałata mix (z rukolą, roszponką itp.)
1 opakowanieser twardy - typu feta light (lub dowolny pleśniowy)
wg uznaniaoliwki zielone w zalewie
1-2 szt.pomidory (mogą być pomidory suszone, w zalewie)
1-2 łyżeczkisłonecznik łuskany
wg upodobańdowolne przyprawy np. grubo mielony pieprz, ziołowa przyprawa do sałatek, czosnek niedźwiedzi itp
2-3 łyżkiolej lniany
Sposób przyrządzania:
Rozdrobnioną sałatę układamy na dnie naczynia
pokrojone w ćwiartki pomidory układamy równomiernie na sałacie, dodajemy słonecznik;
całość mieszamy
na wierzchu układamy pokrojony w kostkę ser
dodajemy sporo oliwek
całość posypujemy przyprawami
przed podaniem polewamy olejem lnianym

Sałatkę możemy podać na kolację z grzankami lub tostami z ciemnego pieczywa.

Smacznego!

Surówki i sałatki

 

Od-ważniej! Trochę o wadze i ważeniu

Od-ważniej! Trochę o wadze łazienkowej i nie tylko.
Dalibóg, nieraz to dowód dużej odwagi, by do wagi chociaż się zbliżyć – choćby na odległość strzału z procy.
Są jednostki, dla których nie stanowi to najmniejszego problemu – my jednak do tej grupy osobników zdecydowanie nie należeliśmy. Zresztą i obecnie trudno powiedzieć, że jesteśmy zagorzałymi fanami tego wyrafinowanego narzędzia tortur, jakim jest waga.
Zmiana nastawienia, choćby i minimalna, jest jednak nieodzowna dla chcących na serio podjąć skuteczną akcję odchudzającą. Warto się od-ważać, bo lepszego miernika naszych dietetyczno-odchudzających cierpień, jak dotąd nie wynaleziono. Dieta redukcyjna może naprawdę przynieść kilka nie zawsze miłych niespodzianek, czasem – gdy się systematycznie nie od-ważamy, bardzo trudnych do uchwycenia w porę.
Aby łatwiej się od-ważać, wskazane jest na początek znalezienie sobie nowego przyjaciela – może nim zostać na przykład waga łazienkowa.
 Jesteśmy świadomi, jakie to niemiłe, zwłaszcza dla osób o słusznej masie.
Ten piekielny i zupełnie niepotrzebnie wynaleziony przyrząd jest zawsze zepsuty, zawsze pokazuje za dużo.
 I nawet elektronika zawodzi. Wagi elektroniczne wcale nie są lepsze. Jakieś takie niedokładne, z wyraźną tendencją do zawyżania wyników.
Przez całe lata wszelkie wagi, na które trzeba było włazić, postrzegaliśmy w kategoriach wroga, fatum i choroby zakaźnej w jednym. Trudno pokochać wroga i tu zapewne tkwią korzenie naszej nieufności wobec wszelkich przyrządów ważących.
Przez lata nauczyliśmy się je ignorować, ograniczając kontakt do niezbędnego minimum – najczęściej w kuchni. Gdy Elżbieta piekła jakieś ciasto według nowej receptury, czasem ważyła składniki. Szybko jednak odkrywała, że „na oko”, intuicyjnie też można dobrać proporcje i efekt finalny wcale nie odbiega od jakości pierwowzoru.
Wyjątek potwierdza jednak regułę: pomimo tej całkiem przyjemnej możliwości zastosowania – wagi nie kochaliśmy i nie mieliśmy najmniejszej ochoty z nią się spoufalać. Po jakimś czasie z niejakim zdumieniem odkryliśmy, że ów stan trwa zazwyczaj dopóty, dopóki wskazania tego wrażego przyrządu coraz bardziej nie zaczynają się nam podobać, bo systematycznie pokazują coraz mniejsze wartości. I tak to właśnie działa. Chęć do włażenia na wagę jest odwrotnie proporcjonalna do wysokości jej wskazań. Waga to nie przyrząd do wzbudzania wyrzutów sumienia, a ważne narzędzie kontroli.
Przede wszystkim ostrzega przed nieprawidłowościami, sygnalizuje konieczność modyfikacji naszej diety. Pół biedy, gdy pomimo rozpaczliwych wysiłków i wpychania w siebie różnych niskokalorycznych paskudztw, nie odczuwamy efektów. Jeśli naprawdę przestrzegamy wszystkich zasad  – pozostaje uzbroić się w cierpliwość. Rezygnacja z pewnością nie spowoduje, że staniemy się szczuplejsi.  A w każdym razie nie tym razem… Waga pomoże przezwyciężać tego rodzaju kryzysy, bo używana systematycznie, dostarczy jednak informacji, że mimo wszystko chudniemy. Nieważne ile, ważne że systematycznie.
To jest właśnie doświadczenie Elżbiety. Dzięki pobytom na wadze nie zrezygnowała, robiła swoje, aż nadszedł dzień, gdy w sumie bez wyraźnego powodu, możliwego do zdefiniowania – ukochane kilogramy zaczęły ją opuszczać w tempie widocznym. I jakoś nie rozpaczała.

Znacznie poważniejszym zagrożeniem jest zbyt szybka utrata tuszy, mimo że zazwyczaj bardzo nam się to podoba i jesteśmy z siebie dumni. Może to być jednak nie do końca pożądany efekt zbyt radykalnej diety.
Trudno określić wartość progową, bezpieczne tempo zależy od szeregu czynników: wieku, stopnia, rodzaju otyłości itp. Brak jednoznacznych, obligatoryjnych wskazań. Przyjęliśmy (zgodnie zresztą z sugestią dietetyka, u którego byliśmy jeden jedyny raz, gdy Darek debiutował jako pacjent poradni diabetologicznej), że maksymalnie można tracić do 4 kg/ miesiąc. Jeśli wartość ta będzie przekraczana – należałoby prosto z wagi truchcikiem pobiec na konsultacje do pana doktora. Skutki zbyt intensywnego odchudzania mogą na przykład odbić się na naszej skórze, która może nie nadążać z dostosowaniem się. Ów wymiar estetyczny odchudzania nie jest jednak najgorszy. Z tymi wszystkimi „chomikami”, „pelikankami” i innymi zwisłościami skóry da się żyć, da się je pokonać. Wyostrzone rysy twarzy, zmarszczki, mogące być źródłem dyskomfortu psychicznego -również są możliwe do zminimalizowania. Gorzej, gdy zbyt szybkie ubytki wagowe wskazują, że albo nam się właśnie udało, albo jesteśmy na najlepszej drodze do rozregulowania procesów metabolicznych naszego organizmu… A to z kolei może spowodować łańcuch nowych, trudnych do przewidzenia schorzeń… I to jest owo potencjalne niebezpieczeństwo zbyt ostrego odchudzania, i dlatego wizyta u pana doktora w tym przypadku jest ważna (choćby po to, by przekonać się, że wszystko jest OK), i dlatego warto od czasu do czasu gramolić się na wagę, notując sobie jej wskazania.
Waga może być jednak zdradliwa. Zauważyliśmy pewną pułapkę: spadek, nawet znaczny, masy wcale nie musi oznaczać zgrabnej, wiotkiej sylwetki. Wcale nie musimy chudnąć proporcjonalnie. Wyobraźmy sobie sytuację wcale nie rzadką, że chudną nam łydki, bicepsy, szyja,  dziurki w nosie, a brzuch nieznacznie rośnie – waga może wszakże pokazać nawet mniej niż podczas poprzedniego pomiaru…  I dlatego warto posiłkować się centymetrem krawieckim…
Zazwyczaj, newralgicznymi miejscami są brzuchy panów, biodra oraz, no, powiedzmy, bardzo dolna część pleców pań. I te właśnie podejrzane, zdradzieckie miejsca mierzyliśmy ( i nadal mierzymy, niejako z rozpędu) w pierwszej kolejności. Za antidotum uważamy odpowiednio dobrane ćwiczenia, nie zaś te wszystkie cudowne preparaty, spalające tkankę tłuszczową (jak przynajmniej twierdzą twórcy reklam) brzuchów, więc „dietetycy i trenerzy płaczą lub zielenieją z zazdrości”. Nawet jeżeli one specyfiki działają (co wydaje nam się tak samo prawdopodobne jak to, że Elvis żyje), czyż można zażywać je przez całe życie? Może lepiej poprzestać na ćwiczeniach?     Dobrym pomysłem jest także okresowe badanie składu ciała, pozwalające na ustalenie proporcji wody, tłuszczu i masy mięśniowej.

Reasumując, waga jest niezbędna. Skoro zdecydowaliśmy się już na odchudzanie, chyba nie warto robić tego w sposób chaotyczny, nie do końca świadomy – bo możemy nie zauważyć pierwszych zwiastunów i rzucić całe to odchudzanie w diabły, zanim nasze kilogramy zaczną znikać. Możemy też nie zauważyć w porę zagrożeń, związanych ze zbyt szybką utratą masy, Oponką itp. Możemy wreszcie przegapić moment, kiedy należy powiedzieć stop! koniec odchudzania; jestem już chudym grubaskiem – i już wystarczy.
Pamiętajmy, że niechciane skutki źle realizowanej diety redukcyjnej bywają często znacznie trudniejsze do naprawienia niż samo przeprowadzenie diety.
Wątpimy, czy bez wagi odchudzanie ma sens. Nie warto się bezsensownie męczyć, stresować.
Pamiętajmy jednak – niechęć do przebywania na wadze jest ściśle powiązana z posiadanym nadmiarem kg. I w pewnym momencie przemija. Wiemy to z doświadczenia.😊

No i oczywiście wnioski… Analiza sytuacji i dostosowanie swoich działań do tego, co waga pokazuje mają znaczenie fundamentalne. Bez wyciągania i wdrażania wniosków – przebywanie na wadze będzie tylko mile spędzonym czasem.
I niczym więcej.

Nordic walking – Swornegacie 2018

No i jesteśmy w Sworach. Znowu. Lubimy tu być. Krótka lustracja. Wszystko na swoim miejscu. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.
Nasza ulubiona ścieżka rowerowa ma się dobrze, jej długość nadal wynosi ok. 40 km, czyli przejście całości – poza zasięgiem naszych kijków.
Swornegacie leżą mniej więcej pośrodku, a zatem można ścieżką dotrzeć do pobliskich Brus lub w przeciwną stronę, do Chojnic.
Obydwa kierunki to ok. 20 km w jedną stronę, a więc najlepiej drogą, samochodem.
W zeszłym roku chodziliśmy do Drzewicza. Teraz parę kilometrów dalej, do Czernicy.
Za Drzewiczem ścieżka staje się ciekawsza. Więcej zakrętów, bardziej urozmaicona nawierzchnia, no i teren bardziej pofałdowany.
Więcej podejść, zejść. Czasem nieco dłuższych, czasem o większym nachyleniu. Fajne.
W stronę Chojnic ścieżka także się zmienia, głównie pod względem widokowym.
Wiedzie już skrajem parku narodowego Bory Tucholskie, zahacza o strefę brzegową Jeziora Harzykowskiego, są na niej punkty widokowe.
I więcej cienia, takiego głębokiego, chłodzącego, można powiedzieć prawdziwie leśno-drzewiastego… Nie mogliśmy jednak sycić się nim zbyt długo, bo nagle zaatakowała nas chmara komarów. I to jaka… Niespodzianka, bo na trasie można się spodziewać zgoła innych zagrożeń.
Oczywiście tego typu Dam nie napotkaliśmy, jednak adrenalinka przez chwilę przyjemnie połaskotała podniebienia. Ale pewnie gdzieś tam owe jejmoście sobie są. Lepiej już spotkać komary…
Ścieżki rowerowe mają swoją alternatywę: drogi i dróżki leśne. Całkiem miło się po nich chodzi, są twarde, szerokie i w miarę równe.
I ta cisza… Nie słyszysz szumu samochodów, nie mijają cię rowerzyści. Można stanąć i pogapić się na las, myśląc dokładnie o niczym.
I wciąż ta cisza… Ten spokój
Czasem na swej drodze można natknąć się na niespodziewane przeszkody terenowe. W aspekcie wyczynowym – bezspornie zakłócające marsz nordic walking, dezorganizujące plan treningowy.
W naszym aspekcie Klubu Włóczykijów –  stanowiące dodatkowy smaczek spacerów z kijkami i przyjemne urozmaicenie.
Mała rzecz, a cieszy. Trochę tych Małych Rzeczy było mało. Nawet mniej niż w zeszłym roku.
Trzeba jednak uczciwie przyznać, że wypraw zbieraczych też było mniej. Raptem jedna. Uzbieraliśmy trochę kurek na kolację i to wszystko. Ale co połaziliśmy sobie po lesie, to nasze. Po pięciu latach odwiedziliśmy Płęsno. Miejsce to wówczas nie bardzo nam się spodobało. Plaża nad Brdą zapchana, jakieś konie z jeźdźcami na grzbietach,  jakieś dziwne domki-samoróbki lub przyczepy z demobilu, jakiś camper, pamiętający chyba czasy początków fabryki Forda… Kupa końskich odchodów wszędzie. Wszędzie chaos i degrengolada. W założeniu miał to być chyba ośrodek campingowy lub jeździecki, a wyszło coś na kształt faveli w Rio. Jednak od czasów naszej ostatniej wizyty wszystko się zmieniło.
Czyściej. Pojawiły się schludne, nowe przyczepy, estetyczne trawniki, sporo małej architektury ogrodowej, wydzielony plac do nauki jazdy konnej, fajna trawka do plażowania nad Brdą. Właściciele odwalili kawał dobrej roboty.
To niewątpliwie pozytywny przykład zmian. Niestety, nie można tego powiedzieć o lasach w okolicach wsi Asmus, ulubionych terenach naszego żerowania. Jagodowiska się skurczyły, trwa jakaś dziwna wycinka drzew… Ciekawe, czy to jeszcze usuwanie skutków zeszłorocznych wichur, czy może przeniósł się w ten rejon Gang Dzięciołów, który niedawno spustoszył Białowieżę… Ale Wielkiego Dzięcioła już przecież nie ma… Nie wiemy, co o tym sądzić. W każdym razie smutno.

Nordic walking – Lubieszewo 2018

Przyjemne warunki do chodzenia. Piękna okolica, niewielu ludzi, stosunkowo mały ruch.
Mieliśmy jednak drobnego pecha. Upały, susza, więc leśne dukty nadmiernie zapiaszczone, o sypkim podłożu. Niezbyt przyjazne dla naszych kijów. A nakładek zmieniać to nam się nie chciało… Chodziliśmy zatem głównie drogami asfaltowymi, czasem tylko zapuszczając się w pola lub na leśne ścieżki.
Zazwyczaj skoro świt o poranku, bo później temperatury dawały już znać o sobie i przyjemniej było moczyć stroje kąpielowe w jeziorze Lubie, a następnie suszyć się w delikatnym cieniu, aż do kolejnego wejścia do wody. Jednak nie zaniedbywaliśmy marszów, starając się robić dziennie 5-10 km. I raczej nam się to udawało. Zazwyczaj poruszaliśmy się po którejś z trzech tras: w kierunku na Drawsko, Złocieniec lub wieś Zatonie.
Tak się jakoś dziwnie złożyło, że podczas pierwszego marszu do Zatonia nie zauważyliśmy celu naszej wyprawy. Niepostrzeżenie minęliśmy je i doszliśmy do Centrum Rekreacyjno-Wypoczynkowego „Polubie”, gdzie z niejakim zdumieniem odkryliśmy, że oto kończy się droga…
Niezła była trasa na Złocieniec. Sporo cienia. Chcieliśmy dojść przynajmniej do miejscowości Stawno ( c.a. 4 km), w okolicach której znajduje się cmentarz emigrantów estońskich. Jednak nie było nam to dane. Może więc w przyszłym roku.
Najbardziej widokową okazała się natomiast trasa do Błędna (tam i z powrotem coś ponad 4 km). Z lekkiego wzniesienia można napawać się widokiem jeziora Lubie i stwierdzić, że wcale nie jest ono takie małe (wszak jego obwód to ok. 40 km).
Droga w kierunku Drawska okazała się dość podstępna. Tuż za Lubieszewem stała się kręta, jak drogi do sławy, i na dodatek pod górkę. Łagodne wzniesienie, samochodem prawie niedostrzegalne, ciągnęło się i ciągnęło… Wprawdzie z pewnością nie należało do tych, które wyciskają siódme poty i powodują, że człowiek sapie jak lokomotywa parowa – jednak nogi troszkę się czuło. Doszliśmy do Linowna.
Czasem też przemieszczaliśmy się opłotkami Lubieszewa , poznając uroki architektury (np. barokowy kościół p.w. św. Kazimierza królewicza z XVIIw, bardzo ciekawy przykład pierwotnego, surowego baroku – bez kopuły, złoceń i pyzatych aniołków) i bruku – znane jeszcze z dzieciństwa „kocie łby” są dziś prawdziwym rarytasem.
Niejako przy okazji naszych wycieczek odkryliśmy, że w Lubieszewie pełno jest przydrożnych, bezpańskich drzewek owocowych, wcale nie zdziczałych. Chyba jakichś pozostałości sadów jeszcze z czasów przedwojennych. Jabłonie i śliwy wzbudzały stałe zainteresowanie części naszej grupy marszowej, która z właściwą sobie pomysłowością, w sposób niekonwencjonalny wykorzystała kije nordic walkingTo cenne odkrycie nieco zaburzało plan treningowy, powodując nieoczekiwane przerwy w marszu. Nie jesteśmy wszakże zawodowcami, więc z pewnością nie były niczym nagannym. A co było satysfakcji ze zdobyczy…
Cóż, ani spostrzegliśmy, jak minął tydzień… Jedziemy dalej. Pora pożegnać Pojezierze Drawskie…
Sądząc po błysku w oku Elżbiety zapewne powrócimy. Za rok.

Nordic walking – Jarnołtówek 2018

Decyzję o spędzeniu kilku dni w Jarnołtówku podjęliśmy zupełnie spontanicznie. Zwłaszcza, że jeszcze nigdy tam nie byliśmy.
Góry Opawskie nie są wysokie i zajmują niewielki obszar. Wciśnięte między Karkonosze a Beskidy, jako region turystyczny pozostają w ich cieniu, ludzi jakby tu mniej – co nas akurat specjalnie nie zmartwiło. Fajna kwatera, z aneksem kuchennym, bardzo miła właścicielka. No i ta błoga, błoga cisza. Wszystko, co lubimy.
Nasza pierwsza wyprawa na kijach niezbyt się udała. Chcieliśmy dotrzeć do Żabiego Oczka, miejsca, gdzie wg legendy znaleziono olbrzymią bryłę złota, co zresztą znalazca przepłacił życiem. Poszliśmy wg wskazań gminnego drogowskazu, minęliśmy parę domów i znaleźliśmy się na jakiejś zarośniętej miedzy. Zero szlaku, zero kolejnych drogowskazów… Doszliśmy w końcu do jakiejś drogi, gdzie zaniepokoiły nas tablice ostrzegawcze o odbywających się tu detonacjach, odstrzałach – nie wiedzieliśmy do końca, czy dzików, czy turystów. Zaryzykowaliśmy jednak i poszli dalej, aż w końcu doszliśmy do jakiejś kopalni kruszywa – zakurzony teren, jakieś hale (bynajmniej nie górskie), zwałowiska, portiernia z wojowniczo wyglądającym strażnikiem w środku. Para dziwaków na kijach jednak nie wzbudziła jego czujności, bo nawet nie odbezpieczył rewolweru. Tak spostponowani, zawróciliśmy. Znaleźliśmy jednak drobne pocieszenie w postaci jeżyn, rekompensatę za nasz trud i przebytą traumę.
Następny wypad okazał się już bardziej udany. Piekiełko. Ale bez tych wszystkich rogatych jegomościów… Nieczynne wyrobisko, bodajże łupków.
Ze względu na upał i duchotę wyruszyliśmy dość wcześnie rano, a i tak najcieplej było, gdy szliśmy przez Jarnołtówek. Jeszcze tylko kawałek asfaltem, ale już w cieniu, bita droga i wreszcie szlak. Bardzo mocno zacieniony, wiodący przez las.
Nasilający się skwar był zupełnie nieodczuwalny, w pewnej chwili ogarnął nas nawet lekki chłód. Bardzo dobra trasa na upalne dni… Z Piekiełka pomaszerowaliśmy dziarskim krokiem, gdzieś w stronę Gwarkowej Perci, zdobywając po drodze Bukową Górę. Wyruszając na spacer nie mieliśmy specjalnie pojęcia, że taka góra w ogóle istnieje. Skoro jednak ją zdobyliśmy… Trzeba było uwiecznić przynajmniej jednego z Wielkich Zdobywców (drugi jest średnio fotogeniczny).
Rozochoceni powrotem z piekła, pardon, Piekiełka, a także zdobyciem Bukowej Góry – postanowiliśmy wzbić się na lokalne wyżyny, to znaczy Biskupią Kopę (890 m n.p.m.), najwyższy szczyt w okolicy. Czyli w sam raz dla takich turystów, jak my. Mimo, że trasa nie należała do trudnych – trochę się obawialiśmy. Przede wszystkim zachowania kręgosłupa Eli (zalecano jej ostrożność także w łażeniu po górach), no i naszych kijków. Czy okażą się przydatne, czy wytrzymają? Wszak nie są przewidziane do trekkingu w górach. Trasę o długości ok. 15 km Ela pokonała bardzo dzielnie i sprawnie, kije również wytrzymały. Powiedzmy jednak szczerze, szlak na Kopę bardziej przypominał leśną ścieżkę lub polną drogę. I dobrze.
Kamienie – namiastka piargu – pojawiły się dopiero na ostatnim podejściu przed Domem Turysty, gdzie czekała na nas wyborna jajecznica z, o dziwo, ciemnym pieczywem (mieli!) oraz panorama Gór Opawskich.
Odpocząwszy chwilę, pokrzepiony śniadankiem Dyrektor Artystyczny naszej grupy wspinaczkowej podjął decyzję o przypuszczeniu szturmu na szczyt i , nie czekając na demokratyczne głosowanie, pomknął samotrzeć w górę.
Przed ostatecznym atakiem przeprowadziliśmy mały trening wspinaczkowy,


włażąc na pniaczek, a potem ćwicząc pozy zdobywcy i spoglądanie w dół, ku przepaściom…
No i wreszcie wierzchołek, a na nim wieża widokowa, której budowniczowie, z sobie wiadomych powodów nadali kształt, przypominający latarnię morską. Czyżby subtelna metafora? Może wyraz metafizycznej miłości, albo tęsknoty górala za morskimi falami? (Albo wczasami pracowniczymi w Kołobrzegu?) Trudno wyrokować…
Zakończywszy te filozoficzne rozważania, postanowiliśmy wracać. Nie lubimy chodzić po własnych śladach, wiec wybraliśmy inną trasę, szlak czerwony. Miał nas zaprowadzić do Pokrzywnej, a zaprowadził w pobliskie krzaki. Konsternacja. Gdy ochłonęliśmy, postanowiliśmy zrezygnować, bo wyglądał na mało uczęszczany. Więc nawet, gdyby udało nam się go w końcu odnaleźć, mogłaby nas na nim spotkać niejedna, nie zawsze miła niespodzianka… Chcąc nie chcąc poszliśmy więc własnym tropem. Ale niedługo. Udało się zmienić trasę i odbić na Przełęcz Mokrą (Przełęcz pod Kopą) oraz  Cichą Dolinę.
Otoczyła nas sieć strumieni, większych, mniejszych, wijących się i spływających prostopadle do zbocza.  Szemrzących, szepczących… Prawdziwa kaskada szumów, poszumów, symfonia wręcz. Płynęły wzdłuż ścieżki i po niej, czasem ją przecinały…Niesamowite.
Chyba właśnie to miejsce jest związane z legendą o założeniu Jarnołtówka. W czasach jeszcze dawniejszych niż zamierzchłe zamieszkiwał  tu Jednorożec, stwór bynajmniej wcale nie niewinny i dobroduszny, jak te znane z historii o Harrym Potterze (wg niektórych złośliwców Chorym Portierze). Dzisiaj być może powiedzielibyśmy, że Jednorożec był obrońcą środowiska naturalnego. Przed cywilizacją. I to obrońcą skutecznym. Nielicznych kandydatów na osadników, którzy odważyli się wejść do jego lasów zabijał i chyba zjadał, bo ginęli bez wieści. Jednak pewnego dnia niechcący zaplątał się w zarośla i tak go znaleźli kolejni śmiałkowie, chcący się w tym miejscu osiedlić. Znaleźli i ubili. Jarnołtówek zaczął się rozwijać, mniej więcej od czasów średniowiecza stając się znanym ośrodkiem wydobycia złota, zaś Jednorożec pozostał jedynie w jego herbie.
Jarnołtówek to dobre miejsce aktywnego wypoczynku dla początkujących piechurów, czy rodzin z dziećmi. Trasy spacerowe usytuowane w jego pobliżu generalnie nie wymagają jakiejś superkondycji, ani zdolności ekwilibrystycznych, ani zapału do pokonywania przeszkód terenowych.
Infrastruktura Jarnołtówka niejako prowokuje do spacerów po górach. Drogi, zarówno dojazdowe, jak i te w samej miejscowości są dość kręte i wąskie. Z poboczami i chodnikami też bywa różnie… Innymi słowy, z pewnością przyjemniej iść trochę w górę, niż maszerować szosą, oglądając się co chwila, czy czasem nie nadjeżdża jakiś pojazd zmechanizowany.
Tym niemniej nie przeszkadzało nam to na tyle, by nie zaplanować ponownego przyjazdu. Najpóźniej w maju przyszłego roku.

 

 

Nordic walking – Ustroń 2018

Pod Czantorią i Równicą chodziła głównie Elżbieta, Wielka Pomysłodawczyni naszego nordic walking. Codziennie, prawie przez miesiąc. Było to świetne uzupełnienie jej zabiegów i zajęć rehabilitacyjnych. Szczególnie przyjemnie  chodziło się wczesnym rankiem, grubo przed śniadaniem. Inni kuracjusze w większości spali, powietrze, rześkie i przyjemne, zachęcało do marszu. Nie były to jeszcze trekkingowe wyprawy szlakami po beskidzkich szczytach,
jednak trasy urozmaicało kilka lekkich podejść, gdzie wypadało mocniej machnąć kijami. No i podłoże, nieco inne,  stanowiące pewną namiastkę marszów terenowych.
Jednakże Ela chodziła zazwyczaj drogą wiodącą wokół piramid Zawodzia,
alejką wzdłuż Wisły oraz w kierunku Równicy, z obowiązkowym punktem programu – jodowaniem przy tężni.
Tężnia to szczególnie ulubione miejsce. Odpoczynek tutaj stał się rytuałem, ale bynajmniej nie ze zmęczenia. Jest dużo jodu, więc bardzo przyjemnie się tutaj oddycha, chodząc wokół fontanny, a i widoki piękne.
Mieliśmy także okazję przekonać się, co znaczy systematyczny trening. Ela zaczęła chodzić szybciej, płynniej, lżejszym krokiem. Lepiej też pracuje kijkami. Może też, bez oporów ze strony swojego kręgosłupa pokonywać dłuższe dystanse. Gdy w weekendy tworzyliśmy dwuosobową grupę marszową – jej grubsza połowa musiała nieźle się nasapać, żeby Elę dogonić, nie mówiąc już o wyprzedzeniu. A i bodaj pierwszy raz od mniej więcej roku – bardziej się pociła. I odpoczynek przy tężni niewiele tu pomagał.
Ustroń posiada warunki zarówno do nordic walking (dość równe nawierzchnie), jak i jest bazą wypadową do wędrówek trekkingowych. Wiele wskazuje na to, że jeszcze tu wrócimy…