Zdaje się, że w Sworach zadomowiliśmy się na amen. I co roku czas spędzamy inaczej. Jeszcze 5-9 lat temu ogałacaliśmy okoliczne lasy z jagód i grzybów (usiłowaliśmy nawet jeszcze w zeszłym roku, chociaż ze zdecydowanie mniejszym zapałem)
… i podnosiliśmy poziom wody w jeziorze Welsyk. W 2017 roku zmieniliśmy pasję: z grzybiarzy-jagodziarzy staliśmy się kijo-włóczykijami, a i Welsyk przeszedł jakby na dalszy plan.
Przy czym zasięg naszych marszów także stopniowo się zmieniał. W poprzednich latach paradowaliśmy głównie tutejszą ścieżką rowerową. W tym roku postanowiliśmy, że nasza obecność na niej będzie minimalna. I tak też się stało. Prawie. Chodziliśmy głównie lasami, jak partyzanci jacyś, często po piaszczystych drogach. Zejście ze ścieżki oznaczało odkrywanie nowych miejsc i uświadomienie sobie, jak wiele jeszcze można zobaczyć, i to w okolicy, leżącej w zasięgu naszych kijów.
Przede wszystkim Owink, małą, cichą, nie do końca zurbanizowaną- osadę? sioło? siedlisko?przysiółek? Trudno rozstrzygnąć. W każdym razie Owink. Nad jeziorem Karsińskim.

Drugim naszym odkryciem, i to chyba na miarę wielkich odkryć geograficznych jest jezioro Płęsno.
Wspaniałe Turkusowe Jezioro. Aż dziw, że tam wcześniej nie byliśmy.
Czaruje swym zielonkawym kolorem tafli, zachęca do łowienia ryb, nawet bez wędki.
A droga do niego wcale nie jest prosta. Po drodze nie ominęło nas kilka niespodzianek. Pierwsza to most na Brdzie. W dość niespodziewanym miejscu. Nie wiemy, czy zgodnym z marszrutą. Nie do końca umiemy wytłumaczyć, jak się znalazł na naszej drodze. W każdym razie przeszliśmy. Potem przeprawiliśmy się krosowo przez środek kilku podwórek z kurami i indykami, i aż dziw, że gospodarze nie poszczuli nas psem jamnikiem, albo przynajmniej kotem. Aż wreszcie piachy, piachy niczym na Pustyni Błędowskiej lub przy dojściu do plaży w Łebie. Droga, po której najlepiej jechać traktorem.
Jednak w myśl przysłowia, że wszystkie drogi prowadzą do Czeskich Budziejowic – doszliśmy. Po leśnych drogach, po piachu mknęliśmy jak torpedy. Do dziś nie jesteśmy pewni którędy.
Za to drogę powrotną ogarniamy. Postanowiliśmy nie iść po śladach, więc zaczęliśmy od dość piaszczystej dojazdówki do gospodarstw, ażeby w końcu – na wysokości leśniczówki Młynek, dostać się na szlak. Pomaszerowaliśmy więc dziarsko tą oznakowaną trasą, tyle tylko, że przedziwnym trafem w nieco odwrotnym kierunku, by ku swej uciesze dotrzeć do Drzewicza.
Oznaczało to kilka ładnych kilometrów więcej ( w sumie wyszło 23), lecz zupełnie nam to nie przeszkadzało. Szło nam się świetnie.
Następna wyprawa miała być lajtowa. Postanowiliśmy sprawdzić, jak wygląda dąb Bartuś.
Bartuś rośnie sobie spokojnie od 600 lat w Parku Narodowym Bory Tucholskie, w Zagańsku, w odległości 6 km od Sworów.
Czyli trasa dwunastokilometrowa. W sam raz. Doszliśmy do Bartusia po, jak się okazało, chwilami dość mocno zapiaszczonym szlaku, potem poszliśmy sobie ścieżką edukacyjną wzdłuż linii brzegowej urokliwego jeziorka Kacze Oko,
by w końcu wracać do Brzozowego. Nie oparliśmy się jednak zgubnej pokusie niewracania po śladach.
Obraliśmy kierunek na Drzewicz (należy więc chyba nieco zmodyfikować znane już porzekadło „wszystkie drogi prowadzą do Czeskich Budziejowic” i dodać – „ale przez Drzewicz”. W sumie 3-4 km. więcej. Jeziora Krzywce Małe i Wielkie, pomiędzy nimi jezioro Błotko. I sporo piachu. A miało być lajtowo…
Kolejna dla nas nowość, to jezioro Śluza. Trasa na mapie nie wyglądała źle, zaś w realu – znowu trochę piaszczysto.
Jak tak dalej pójdzie, za przewodnika i kierownika sportowego naszych marszów wypadnie nam uznać Piaskowego Dziadka (znanego głównie starszym wielbicielom dobranocek).
Trasa zaczyna się od Koziego Mostku, skąd – zanim przekroczymy Brdę, niczym Rubikon jakiś – możemy podziwiać kościół w Sworach. W blasku zachodzącego słońca naprawdę ładnie wygląda.
Potem należy iść z nurtem Brdy, do jeziora Witoczno…
Jeszcze jest znośnie, choć irytują często mijające samochody. Następnie wypada przejść przez wieś Zbrzycę takim przyjemnie piaszczystym odcinkiem drogi, że nawet rowerzyści często tam wymiękają, zaś kijkarze może i trochę stękają, ale maszerują całkiem żwawo. Nieco lepiej jest w lesie, cieniściej, piach tam bardziej ubity,
zaś uwagę od drogi odwraca całkiem lirycznie zarośnięty brzeg Zbrzycy (tym razem rzeki), po której wyczynowo, niesieni nieśpiesznym nurtem, płyną sobie kajakarze.
No i wreszcie trochę cywilizacji – nie przypadkiem droga skręca na wschód – trochę cywilizacji w postaci asfaltu. Wąski, dziurawy, ale zawsze to asfalt. Czy jednak należy się cieszyć?
W każdym razie należy iść, aż do mostu na Zbrzycy, gdzie często zaczynają się spływy. Nieopodal znajduje się jezioro Zmarłe, niezłe do kąpieli, gdzie niegdyś dojeżdżaliśmy sobie samochodem. Przez chwilę toczyliśmy walkę wewnętrzną, czy nie dołożyć sobie jeszcze tych 2 km i nie zobaczyć, co tam słychać, lecz moglibyśmy wtedy mieć problem ze zdążeniem na obiad. A to rzecz prawie święta. Cóż, poczucie obowiązku zwyciężyło. Nastąpił zwrot przez rufę, niczym odwrót Napoleona spod Moskwy.
Choć co roku jest inaczej, jedno pozostaje niezmienne: Brzozowe Zacisze. Jego atmosfera i kuchnia. Dziczyzna, niepowtarzalne pomidory, zupy z warzywami al’dente… Nie wiemy, jak Pani Ola to robi, ale nawet po zjedzeniu przez użytkownika glukometru jej ruskich pierogów (a na nich uczta się nie kończy, bo przecież jeszcze czekają pierogi z kapustą i grzybami oraz pierogi na słodko) – ów glukometr jest potulny jak baranek i nie straszy odczytami. A i przytyć się tam za bardzo nie da. I tak jest zawsze. Powtarzamy się, ale kuchnia Brzozowego jest wyjątkowo przyjazna diabetykom. I z tego też powodu, mimo że same Swornegacie nie są już taką oazą spokoju jak dawniej – znowu planujemy powrót. Zapewne w przyszłym roku.


Pomysłowość adaptacji tego miejsca zupełnie nas zadziwiła… Jeszcze w latach 90-tych XX w. była to zapewne jedna z takich małych, zapomnianych stacyjek, kawałek za końcem świata, z sennym zawiadowcą, zacinającym się semaforem i megafonem, podjazdem wybrukowanym kocimi łbami i szaletem publicznym typu sławojka, z drzwiami zamykanymi na haczyk i ozdobionymi serduszkiem… no i być może nawet barem dworcowym z fasolką po bretońsku i nieśmiertelnym bigosem…
oraz stylowy salon, jadalnia, gdzie można spożywać, spożywać… i jest to bardzo przyjemne.
Słowem, Stary Dworzec to jedno z najbardziej oryginalnych miejsc naszych wakacyjnych wojaży… Od samego początku spodobała nam się lokalizacja. Tuż przy ścieżce rowerowej, nieco na uboczu, prawie poza miejscowością (tak, jak dawniej budowano stacje kolejowe). Już to samo w sobie dawało nadzieję, że będzie cicho i spokojnie.
Sportowcy naszego stylu i kondycji mają tu wymarzone warunki do rozwoju swych wyczynowych talentów. Jezioro, kajaki, boisko piłkarskie, fikalnia plenerowa, wspomniana ścieżka – wszystko na rzut beretem, w zasięgu ręki.
A przede wszystkim owa ścieżka rowerowa, wyczarowana z nieużywanej już linii kolejowej, łączącej Złocieniec z Połczynem (na oko jakieś 30 km) i wyposażona w liczne, bardzo przyjemne, jeszcze niezaśmiecone miejsca do odpoczynku. Wiaty, ławeczki – miejsca dyskretnie edukacyjne, dzięki tablicom informującym o miejscowej faunie i florze.
Oczywiście, to niewczesny żarcik. Nie to nadleśnictwo, nie ten region… Pojezierze Drawskie wszak to nie Bieszczady. Ale tablica wygląda nieźle, prawda? I może wzbudzać szacunek…
Wracając do charakterystyki Cieszyna, warunki do łażenia z kijami znacznie lepsze niż w Lubieszewie, gdzie człowiek ma do wyboru albo piaszczyste, leśne drogi, albo niekoniecznie bezpieczne pobocza jezdni. Na ścieżce w Cieszynie jest nawet szerzej i równiej niż w Borach, a i natężenie ruchu znacznie mniejsze (przynajmniej na razie i, miejmy nadzieję, że tak pozostanie jak najdłużej), przez co nie trzeba wkraczać na wojenną ścieżkę z rowerzystami.
Jednak trochę brakuje mniej lub bardziej stromych podjazdów (podejść), zakrętów (raczej bardzo łagodne łuki). Długie proste odcinki – oznaczają pewną monotonię… Dobrze, że sporo odcinków trasy prowadzi przez las i można tam znaleźć trochę cienia… W każdym razie udało nam się poznać kilkanaście kilometrów owej ścieżki, mniej więcej symetrycznie w obydwie strony od Dworca i na tej podstawie możemy zauważyć, że jest ona bezpieczna i wygodna, chociaż… z wycieczki na kijach do Złocieńca (ok. 15 km wg Mr Google’a ) wróciliśmy bardziej zmęczeni niż zazwyczaj, ba, niektórzy nawet wymęczeni do granic absurdu
a i o dziwo, następnego dnia lekko bolały nas mięśnie i musieliśmy nieco odpocząć. Cóż, bohaterowie są zmęczeni…
Może to wynik błędów w planie treningu lub hulaszczego trybu życia godzinę przed wymarszem?
A może kara za swoistą zdradę, której dopuściliśmy się względem nw?
Mało tego, z gracją pedałowaliśmy ok.20 km – i przejechalibyśmy może i więcej, gdyby Elżbieta nie przestraszyła się, że dojedziemy do Połczyna, z którego trzeba będzie jakoś wrócić – a to byłoby już w sumie ok. kilometrów 40. Trochę dużo, jak na pierwszy raz… I nasze niezbyt wybujałe ambicje kolarskie…
Na początek można zrobić mały skok w bok ze ścieżki, zrezygnować z towarzystwa rowerzystów i pobuszować trochę wokół brzegów jeziora Skąpe.
Jest tam dużo cienia, przyjemny chłodek i wygodna ścieżka leśna, dość miękka, ale nie bardzo podmokła. Samo jezioro, jak nam się wydaje jest lobeliowe, czyli dość ciepłe.
Jednak dostęp do niego jest średni, zresztą nawet nie bardzo da się je obejść
Fajna jest trasa Cieszyno – Głęboczek – Rzepowo – Cieszyno. Pętla o długości ok. 12 km.
Nawierzchnia – częściowo stary, jeszcze chyba poniemiecki bruk, częściowo piach, ale tak ubity, że nie trzeba ściągać nakładek, kije się nie zapadają.
I całkowity relaks…
po czym ruszyć dalej, na Rzepowo, niezwykle urokliwy zakątek, gdzie czas jakby nieco spowolnił.
Kocie łby, przystanek w centralnym punkcie wsi, na placu przed kościołem, sporo starych domków ze spadzistymi dachami, krytych dachówką starego typu, choć da się też zauważyć bardziej nowoczesne technologie. Wszystko to funkcjonuje w symbiozie – schludne i zadbane.
Dodatkowym atutem Rzepowa jest smażalnia ryb z wyśmienitym ponoć (ponoć, bo smażone ryby nie dla nas) pstrągiem. I to właśnie może się okazać koronnym argumentem do przejścia (przejechania) tej trasy. Bez względu na powód – warto. Nie jest męcząca. Tym bardziej, że po drodze są miejsca do odpoczynku i schronienia się, w razie potrzeby, przed deszczem. Też nas dopadła taka krótkotrwała, dość niespodziewana ulewa, w porę wypatrzyliśmy zbawienną wiatę i z rozbawieniem mogliśmy obserwować strugi deszczu. Oczywiście kurtek nie wzięliśmy, bo i po co 🙂 .
Nieco dłuższa (16 – 17 km) jest trasa do Chlebowa. Można tam wprawdzie dotrzeć sławetną ścieżką rowerową Złocieniec – Połczyn, lecz ciekawiej rozpocząć wycieczkę szlakiem pieszym (możliwym do przejechania również rowerem). A zatem, idąc od Dworca, w prawo, w boczną uliczkę kierujemy się w pola. Idąc miedzą musimy pokonać kilka przeszkód, opóźniających marsz. Przeszkody, czyli drzewa owocowe są jednak mniej liczne niż w Lubieszewie, a owoce nie tak dorodne. Nie budzą więc takiego zainteresowania…
Polną drogą idzie się coś ponad kilometr.
Potem już lasem, prawie do samego Chlebowa.
Na koniec jeszcze kawałek miedzą
i już można wkroczyć tryumfalnie do wsi.
Jeszcze tylko kilka kilometrów dawnym torem kolejowym i, niczym Orient Ekspress można wjechać na Dworzec.
Gdy przed wakacjami oznajmialiśmy znajomym, że będziemy mieszkać na dworcu, wszystkich ta gierka słowna bardzo cieszyła. Potem ucieszyło nas Cieszyno, warunki pobytu w Starym Dworcu, różnorodność tras spacerowych, infrastruktura, lepsza nawet niż w Borach. Cieszymy się, że zapewne pociesznie wyglądaliśmy na rowerach. Cieszymy się, że odkryliśmy Stary Dworzec. Zdecydowanie mniej cieszymy się, że musieliśmy go w końcu opuścić. Pocieszające jest jednak to, że zawsze, przynajmniej teoretycznie możemy wrócić do Cieszyna i cieszyć się znowu.
Średniowieczne zamki i podziemne labirynty III Rzeszy, o nie do końca znanym przeznaczeniu. Buki, świerki… leśne dzwonki (po naszemu naparstnice)…
Czemu akurat tam? To był impuls, nagły pomysł, który zakradł się nie wiadomo skąd… Szybka decyzja, szybka rezerwacja, szybki wyjazd.
Zagnieździliśmy się w Rzeczce, w Austerii Krokus. Bardzo klimatyczna, doskonale harmonizuje z górami. W jadalni i w sali przyległej- istna galeria sztuki. Lekko licząc, ponad setka obrazów i rzeźb – prac artystów, uczestniczących w plenerach, a i samego gospodarza, Pana Grzegorza również. Różne techniki, różna tematyka, stylistyka…
albo sapaniu i pozowaniu do zdjęć, niby gwiazdka w Cannes.
Dalibóg, nie przeszkadzało nam to w kontemplowaniu natury, czy prostodusznym gapieniu się na różne dziwne rzeczy, napotkane po drodze
Trzeba przyznać, że widokowo Góry Sowie są piękne, jak i całe Sudety zresztą. I, co najważniejsze – raczej puste, przynajmniej w trakcie naszego pobytu.
Mogliśmy więc swobodnie grasować po malowniczych szlakach i licznych ścieżkach rowerowych. I w spokoju napawać się wspaniałymi panoramami.
Trasy zazwyczaj niezbyt uciążliwe. Równe, z niezbyt stromymi podejściami, dobrze oznakowane – są idealnym miejscem do uprawiania nordic walking. W zasadzie nie trzeba nawet ściągać nakładek. Do tego jeszcze owe widoki…
Nic więc dziwnego, że dużo chodziliśmy. Z niejaką dumą możemy stwierdzić, że wleźliśmy w Sowich na wszystko, co najwyższe: najwyżej położoną przełęcz – Kozie Siodło, i przede wszystkim Koronę Gór Sowich: Wielką i Małą Sowę oraz Kalenicę, a także jeszcze kilka innych górek.
Korona Gór Sowich z pewnością nie jest Koroną Ziemi, lecz i tak brzmi to dobrze, więc jesteśmy z siebie bardzo zadowoleni.
Z Austerii na Sowę nie jest daleko. Przez Jelenią Polanę i Małą Sowę godzinkę z okładem, żółtym szlakiem, spacerowym krokiem.
Można po drodze napotkać parę korzeni, trzeba też uważać na osypujące się pod butem kamienie – nie są to jednak jakieś ekstremalne przeszkody.
Na samym szczycie można napić się kawy, kupić pamiątkę. Jest nawet kaplica, gdzie w niedzielę odprawia się mszę św. Jednak gór za bardzo zobaczyć się nie da.
Trzeba jeszcze dodatkowo wdrapać się na wieżę widokową.
Na zejście wybraliśmy szlak czarny. Wąska ścieżynka przez las, ale dobrze oznakowana. Tradycyjnie trochę luźnych kamieni. Trochę czuliśmy się niczym tolkienowska Drużyna Pierścienia lub gang krasnoludów z hobbitem-włamywaczem, Bilbo Bagginsem na czele. Na myśl przychodziła Mroczna Puszcza, znana z kart powieści
zanim jej wizualizacji dokonał Jackson w swoich adaptacjach prozy Tolkiena.
Zresztą całe Sowie mogą na myśl przywodzić Hobbiton, a Rzeczka lub zwłaszcza pobliski Sokolec – Shire.
Łagodne zbocza, wszystko zwarte, jakby ściśnięte. No i ta zieleń… Dużo… Brakuje tylko hobbitów palących fajkowe ziele w obejściach… Na Sowach ich nie było – postanowiliśmy więc poszukać na Kalenicy.
Od Rzeczki jest tam dość daleko, spacer był dość długi (ponad 20km, jeśli wierzyć wyliczeniom Wujka Gugla), a pogoda niepewna. Po minięciu Koziego Siodła Kierownik Wyprawy nabrał wątpliwości, czy nie zawrócić, zaczęło bowiem padać. Na szczęście opad okazał się dość krótki. Przeżyliśmy jeszcze jeden moment niepewności gdy, na Jugowskiej Przełęczy szlak czerwony, który miał wieść bezpośrednio na Kalenicę – doprowadził nas w krzaki. Ścieżka stawała się coraz węższa i węższa, zero oznaczeń… W sumie wyszło na to, że skorzystaliśmy z nie do końca legalnego skrótu, co nie zmienia postaci rzeczy, że na Jugowskiej oznaczenia są bardzo takie sobie.
Zresztą Lisie Skały można podziwiać bez pomocy wieży, w drodze na Kalenicę.
Podobnie jak i inne formacje skalne, z pewnością stanowiące urozmaicenie trasy. Można odczuć, że Góry Stołowe niedaleko…
Snując dalej dywagacje na temat Tolkiena, można nieśmiało zauważyć, że wieże widokowe na Wielkiej Sowie i Kalenicy to takie Dwie Wieże, a spod tej drugiej nastąpił Powrót Króla. Prawie na czworakach.
Ładnie odrestaurowane centrum (choć można złośliwie zauważyć, że utrzymane w kolorystyce i stylu rynków większości miast, wykorzystujących dotacje unijne) i prawdziwe perełki – katedra św. Stanisława i św. Wacława (od 2004 r, wcześniej kościół parafialny; budowla pochodząca z XIVw.) oraz XVII-wieczny kościół Pokoju (pw. Trójcy Świętej, bodaj największy w Europie kościół drewniany).
Obydwa zabytki uznaliśmy za bardzo odbiegające od utartych szablonów. Katedra, większa i przede wszystkim bardziej strzelista niż zwyczajne kościoły parafialne. Zawiera też chyba więcej ołtarzy bocznych i kaplic. Ciekawostką jest szopka bożonarodzeniowa z figurami, jak nam się zdaje, naturalnych rozmiarów
A kościół Pokoju… Zupełnie różny niż surowe, celowo skromnie ozdabiane świątynie ewangelickie… Ołtarz, ambona…
…sufity
i imponujące organy… Dech zapiera.
Ponadto odwiedziliśmy zamek Grodno i pałac w Jedlinie – odpuściliśmy natomiast zamek Książ.
Mamy jeszcze w Górach Sowich i okolicy parę rzeczy do załatwienia. Musimy pokonać Olbrzyma (zwiedzić sztolnie projektu Riese), zaliczyć ruiny w Rogowcu (teraz przeszkodziło nam gradobicie i ulewa – dobrze, że dopadły nas w samochodzie, a nie na szlaku), odnaleźć Babi Kamień, Piekielne Wrota i wleźć jeszcze na kilka szczytów. Poza tym czeka na nas cerkiew w Świdnicy, rynek w Nowej Rudzie, Krzeszów, czy Chełmsko Śląskie, miasto tkaczy…
Na miejscu okazało się, że nie jest tak źle. Na początek przypomnieliśmy sobie Cichą Dolinę, która tak bardzo oczarowała nas poprzednio. Szliśmy od drugiej strony, jednak przeszkody terenowe, znane nam z zeszłego roku, pozostały na swoim miejscu
więc i radość zwycięstwa pozostawała taka sama
Z rozpędu wleźliśmy jeszcze na Gwarkową Perć – i zleźliśmy o własnych siłach.
Znowu nie było nam dane dotrzeć do Żabiego Oczka, gdzie wg legendy znaleziono gigantyczny złoty samorodek. Najwyraźniej nie nęcił nas cenny kruszec… A może bardziej obawialiśmy się zgubienia po drodze kilku kalorii?
W każdym razie bardziej zainteresowały nas pobliskie Czechy. Rejviz, tamtejszy rezerwat przyrody okazał się bardzo sympatycznym miejscem, doskonałym do spacerów.
W miarę równe, leśne ścieżki, wijące się wśród drzew, łagodne podejścia sprawiające, że spora część okolicznych górek leży w zasięgu zdobywców w wózkach dziecięcych – wszystko to tworzy istny raj dla takich sportowców, jak my.
Trochę powłóczyliśmy się ścieżką edukacyjną, Velké mechové jezírko odpuściliśmy – nie mieliśmy koron na bilety wstępu, jedynie złotówki, całą stówkę, dla odmiany Pan w kasie twierdził, że nie ma złotówek , żeby wydać resztę ( a cała polska grupa przed nami płaciła właśnie złotówkami). Ponieważ perspektywa koron nie bardzo przypadła nam do gustu – doszliśmy do wniosku, że Ziemia nie zacznie się kręcić w drugą stronę tylko dlatego, że nie zobaczymy Jeziorka. Pożegnaliśmy się chłodno i z domieszką ironii. Przyjaźń polsko – czeska z tego tytułu nie ucierpiała, a my poszliśmy na Bublavý Pramen,
a potem na Kazatelný. Szło nam się dziarsko, jednak gdy, sądząc po krajobrazie, byliśmy niedaleko – drogę zatarasowały nam spore wiatrołomy, zdecydowaliśmy się zawrócić, łykając gorycz porażki i obiecując sobie, że następnym razem Kazatelný z pewnością padnie ofiarą naszych wspinaczkowych zapałów…
a póki co, znaleźliśmy pocieszenie w cukierni , w Zlatych Horach, pijąc świetną kawę i zajadając coś, o czym nie wypada pisać bez zgrozy 🙂 . Ot, chwila słabości, skromny sernik – choć w słusznym kawałku…
Cóż, albo internauci się pomylili, albo minęliśmy szczyt nie wiedząc o tym… W każdym razie jest to świetny powód, żeby jeszcze raz odwiedzić Rejviz i po prostu to sprawdzić.
No i co tu wybrać? Z punktu widzenia technologii, wielkich różnic nie ma, przynajmniej w odczuciu przeciętnego użytkownika. Zarówno kije stałe, jak i teleskopowe wykonywane są z tych samych materiałów. Mają natomiast, co jest rzeczą zrozumiałą, odmienną konstrukcję, a w konsekwencji nieco odmienne walory użytkowe. Za najważniejszą różnicę uznaliśmy podatność kija na drgania podczas uderzania w nawierzchnię. Ela brała pod uwagę w zasadzie ten jeden czynnik: kije o wysokości stałej lepiej amortyzują drgania, co dla osób z dolegliwościami kręgosłupa jest akurat bardzo istotną kwestią. W naturze obowiązuje jednak zasada coś za coś: gdy nasz krok w miarę chodzenia zaczął się wydłużać, coraz częściej zaczęliśmy odczuwać problem „zbyt krótkich kijów”. Trudno wszakże tak od razu wymieniać prawie nowy i wcale nie tani sprzęt. Elżbieta musiała zatem czujnie i z niejaką irytacją dbać o odpowiednią pracę ramion i staranniej wybierać miejsce kontaktu końcówki kija z podłożem, podczas gdy Pan Zawodnik zmienił tylko rozmiar kijków – i było po problemie.
Obecnie, gdy Elżbieta po 3 latach ćwiczeń oraz rozmaitych zabiegów rehabilitacyjnych jest zdecydowanie sprawniejsza, lepiej rozciągnięta i mniej odczuwa dolegliwości swojego kręgosłupa – zdecydowała się także na kije regulowane. Chodzi sobie raz z jednymi, raz z drugimi i jak dotąd nic się nie dzieje.
Kije teleskopowe zatem lepiej sprawdzą się w przypadku osób, które jeszcze nie do końca wiedzą, jaka długość im odpowiada. Ponadto, zdaniem większości naszych znajomych, są bardziej ergonomiczne podczas wycieczek górskich – można bowiem poprawić sobie komfort schodzenia w dół, zwiększając ich długość, czego nie zapewniają kije o stałej długości. Regulowane są ponadto wygodniejsze w podróży. Złożone, łatwiejsze do upchania w torbie czy bagażniku. Tu jednak rodzi się drobna wątpliwość: jak często wybieramy się w gruntowną podróż, wypychając samymi niezbędnymi rzeczami nasze sakwojaże, czy nie daj Bóg – bagażnik? Bo chyba nie wypada brać pod uwagę sobotnich, czy niedzielnych wypadów do najbliższego lasu za miastem, gdy bagażu niewiele, więc zgrabnie można spakować każde kije…
Koronnym argumentem przeciwników kijów regulowanych, z którym zetknęliśmy się, jest ich tendencja do łamania się lub samoistnego składania…To się zdarza, jednak zależy chyba bardziej od jakości wykonania oraz wykorzystanych materiałów (głównie kiepskiego mechanizmu regulacji w kijach niskiej jakości oszczędnych producentów; systemy regulacyjne z prawdziwego zdarzenia, przetestowane przez producenta – wytrzymują nacisk nawet do 130-140 kG na każdy kij) zresztą powiedzmy sobie szczerze, kiepskim kijom o wysokości stałej również mogą się przytrafić wygięcia, złamania lub zgrabne pęknięcia wzdłuż trzonu, od logo producenta aż po gumową nakładkę.
Powinniśmy wziąć pod uwagę
Alternatywnie możemy zastosować jeden z dwu praktycznych sposobów ustalania długości kijów,
Jeśli stawiamy dopiero pierwsze kroki lub preferujemy rekreacyjny sposób chodzenia – lepsze będą kije krótsze. Dłuższe wymagają o wiele bardziej intensywnej pracy ramion, dłuższego kroku i szybszego tempa marszu. Poleca się je więc osobom zaawansowanym, z ambicjami zdobycia tytułu jeśli już nie wicemistrza świata, to przynajmniej mistrza dzielnicy.
Musimy wszakże pamiętać, że odpowiedni dla nas rozmiar kijków może się zmienić, i to to dość szybko, bo już podczas pierwszych treningów. Nie ma co ukrywać: w miarę chodzenia, nabierania pewności ruchów, gdy wydłuża nam się krok, bardziej energicznie machamy ramionami – użytkowane kije mogą okazać się zbyt krótkie. W praktyce oznacza to, że od czasu do czasu stają się one złośliwe, trafiając nie w podłoże, a w powietrze, i to jakimś dziwnym trafem między naszymi stopami. Będąc w ruchu, potykamy się o własny kij. Może zbyt niebezpieczne to nie jest – jednak deprymujące na pewno. Sposoby radzenia sobie? Oczywiście są. Przede wszystkim powinniśmy posłuchać rad ekspertów i zwrócić uwagę na pracę ramion. Instruktorzy nw
Nie wypada chodzić z kijem bejsbolowym (chyba że w celu innym niż nordic walking), bilardowym, hokejowym, kijami narciarskimi też nie. Odpowiednie kije powinny być dobrane do naszych potrzeb, umiejętności, sylwetki, no i przede wszystkim charakteryzować się odpowiednią jakością. Jeśli chodzimy sobie lajtowo, od czasu do czasu, po chodniku lub żwirkowej alejce, na krótkich dystansach, traktując nw jako odmianę popołudniowego spaceru – pojęcie jakości kijów jest nam obojętne, by nie rzec obce. Wszak mamy niewiele okazji, żeby przekonać się, jak ważne są ich walory funkcjonalne. I zresztą zaopatrywanie się w markowy, drogi sprzęt nie ma wówczas specjalnie sensu…
Sytuacja diametralnie się zmieni, gdy wejdziemy z kijami do lasu, zaczniemy chodzić po plaży, czy po górkach, nawet niekoniecznie wysokich i bardzo stromych… Nawet, jeżeli zwiększymy tylko dystans naszych marszów, dość szybko przekonamy się, że jakość kija ma jednak znaczenie.
I wtedy zapewne zaczniemy doceniać
I to właśnie są cechy wskazywane przez ekspertów jako podstawowe kryteria wyboru dobrego sprzętu.
Drugim, tym razem już koniecznym czynnikiem doboru odpowiednich kijów jest ich długość (wysokość). Ale o tym to już następnym razem, bo właśnie postanowiliśmy ” iść na kije”.

My jednak na olimpiadę lub mistrzostwa świata raczej się nie wybieramy, więc poprzestaniemy na rekreacji, tym bardziej, że wielu przeciwwskazań do hasania z kijami nie ma.
Uważać powinny jedynie osoby cierpiące na
Wręcz przeciwnie, nordic walking można polecić każdemu. Jego pozytywny wpływ na nasze zdrowie i samopoczucie mogą odczuć absolutnie wszyscy, a w szczególności osoby:
Nie musimy gnać przed siebie, wymachując kijami – spacery w zupełności wystarczą. A zatem – kije w dłoń!!!
Nasza ulubiona ścieżka rowerowa ma się dobrze, jej długość nadal wynosi ok. 40 km, czyli przejście całości – poza zasięgiem naszych kijków.
Swornegacie leżą mniej więcej pośrodku, a zatem można ścieżką dotrzeć do pobliskich Brus lub w przeciwną stronę, do Chojnic.
Obydwa kierunki to ok. 20 km w jedną stronę, a więc najlepiej drogą, samochodem.
Za Drzewiczem ścieżka staje się ciekawsza. Więcej zakrętów, bardziej urozmaicona nawierzchnia, no i teren bardziej pofałdowany.
Więcej podejść, zejść. Czasem nieco dłuższych, czasem o większym nachyleniu. Fajne.
W stronę Chojnic ścieżka także się zmienia, głównie pod względem widokowym.
Wiedzie już skrajem parku narodowego Bory Tucholskie, zahacza o strefę brzegową Jeziora Harzykowskiego, są na niej punkty widokowe.
I więcej cienia, takiego głębokiego, chłodzącego, można powiedzieć prawdziwie leśno-drzewiastego… Nie mogliśmy jednak sycić się nim zbyt długo, bo nagle zaatakowała nas chmara komarów. I to jaka… Niespodzianka, bo na trasie można się spodziewać zgoła innych zagrożeń.
Oczywiście tego typu Dam nie napotkaliśmy, jednak adrenalinka przez chwilę przyjemnie połaskotała podniebienia. Ale pewnie gdzieś tam owe jejmoście sobie są. Lepiej już spotkać komary…
I ta cisza… Nie słyszysz szumu samochodów, nie mijają cię rowerzyści. Można stanąć i pogapić się na las, myśląc dokładnie o niczym.
I wciąż ta cisza… Ten spokój
Czasem na swej drodze można natknąć się na niespodziewane przeszkody terenowe. W aspekcie wyczynowym – bezspornie zakłócające marsz nordic walking, dezorganizujące plan treningowy.
Mała rzecz, a cieszy. Trochę tych Małych Rzeczy było mało. Nawet mniej niż w zeszłym roku.
Trzeba jednak uczciwie przyznać, że wypraw zbieraczych też było mniej. Raptem jedna. Uzbieraliśmy trochę kurek na kolację i to wszystko. Ale co połaziliśmy sobie po lesie, to nasze. Po pięciu latach odwiedziliśmy Płęsno. Miejsce to wówczas nie bardzo nam się spodobało. Plaża nad Brdą zapchana, jakieś konie z jeźdźcami na grzbietach, jakieś dziwne domki-samoróbki lub przyczepy z demobilu, jakiś camper, pamiętający chyba czasy początków fabryki Forda… Kupa końskich odchodów wszędzie. Wszędzie chaos i degrengolada. W założeniu miał to być chyba ośrodek campingowy lub jeździecki, a wyszło coś na kształt faveli w Rio. Jednak od czasów naszej ostatniej wizyty wszystko się zmieniło.
Czyściej. Pojawiły się schludne, nowe przyczepy, estetyczne trawniki, sporo małej architektury ogrodowej, wydzielony plac do nauki jazdy konnej, fajna trawka do plażowania nad Brdą. Właściciele odwalili kawał dobrej roboty.
Mieliśmy jednak drobnego pecha. Upały, susza, więc leśne dukty nadmiernie zapiaszczone, o sypkim podłożu. Niezbyt przyjazne dla naszych kijów. A nakładek zmieniać to nam się nie chciało… Chodziliśmy zatem głównie drogami asfaltowymi, czasem tylko zapuszczając się w pola lub na leśne ścieżki.
Zazwyczaj skoro świt o poranku, bo później temperatury dawały już znać o sobie i przyjemniej było moczyć stroje kąpielowe w jeziorze Lubie, a następnie suszyć się w delikatnym cieniu, aż do kolejnego wejścia do wody. Jednak nie zaniedbywaliśmy marszów, starając się robić dziennie 5-10 km. I raczej nam się to udawało. Zazwyczaj poruszaliśmy się po którejś z trzech tras: w kierunku na Drawsko, Złocieniec lub wieś Zatonie.
Tak się jakoś dziwnie złożyło, że podczas pierwszego marszu do Zatonia nie zauważyliśmy celu naszej wyprawy. Niepostrzeżenie minęliśmy je i doszliśmy do Centrum Rekreacyjno-Wypoczynkowego „Polubie”, gdzie z niejakim zdumieniem odkryliśmy, że oto kończy się droga…
Najbardziej widokową okazała się natomiast trasa do Błędna (tam i z powrotem coś ponad 4 km). Z lekkiego wzniesienia można napawać się widokiem jeziora Lubie i stwierdzić, że wcale nie jest ono takie małe (wszak jego obwód to ok. 40 km).
Droga w kierunku Drawska okazała się dość podstępna. Tuż za Lubieszewem stała się kręta, jak drogi do sławy, i na dodatek pod górkę. Łagodne wzniesienie, samochodem prawie niedostrzegalne, ciągnęło się i ciągnęło… Wprawdzie z pewnością nie należało do tych, które wyciskają siódme poty i powodują, że człowiek sapie jak lokomotywa parowa – jednak nogi troszkę się czuło. Doszliśmy do Linowna.
Czasem też przemieszczaliśmy się opłotkami Lubieszewa , poznając uroki architektury (np. barokowy kościół p.w. św. Kazimierza królewicza z XVIIw, bardzo ciekawy przykład pierwotnego, surowego baroku – bez kopuły, złoceń i pyzatych aniołków) i bruku – znane jeszcze z dzieciństwa „kocie łby” są dziś prawdziwym rarytasem.
Niejako przy okazji naszych wycieczek odkryliśmy, że w Lubieszewie pełno jest przydrożnych, bezpańskich drzewek owocowych, wcale nie zdziczałych. Chyba jakichś pozostałości sadów jeszcze z czasów przedwojennych. Jabłonie i śliwy wzbudzały stałe zainteresowanie części naszej grupy marszowej, która z właściwą sobie pomysłowością, w sposób niekonwencjonalny wykorzystała kije nordic walking…
To cenne odkrycie nieco zaburzało plan treningowy, powodując nieoczekiwane przerwy w marszu. Nie jesteśmy wszakże zawodowcami, więc z pewnością nie były niczym nagannym. A co było satysfakcji ze zdobyczy…
Cóż, ani spostrzegliśmy, jak minął tydzień… Jedziemy dalej. Pora pożegnać Pojezierze Drawskie…
Sądząc po błysku w oku Elżbiety zapewne powrócimy. Za rok.