Siła diety

Nie od razu doceniliśmy Siłę diety. I  jest to, jak dotąd,  jeden z naszych najpoważniejszych  grzeszków. Niby wiedzieliśmy, niby czytaliśmy… Tak, tak, diecie, odchudzaniu, zmianie sposobu odżywiania musi towarzyszyć aktywność ruchowa, a jednak… Zachowywaliśmy się jak ów krnąbrny pacjent w gabinecie lekarskim, słuchający co odrzucić, z czego rezygnować, co robić by zdrowo żyć, a i tak wiedzący swoje.  Konsekwentnie omijaliśmy wszystko, co związane z aktywną rekreacją, choć niby wiedzieliśmy, że to pożądane.  Zwłaszcza, iż tempo pojawiania się efektów zmian jadłospisu przerastało nasze najśmielsze oczekiwania. Wszystko potwierdzało, że – aby tracić momentami nawet  i 5 kg miesięcznie,  wystarczy jeść częściej, małe porcje, odstawić słodycze, ziemniaki, sól, gotowce (akurat nie stanowiły podstawy naszych posiłków – przyp. nasz), panierki i sosy… A także odstawić wszystko, co smażone i jednocześnie nie dogotowywać warzyw… Więc skoro się chudnie, po co katować się jakąś tam gimnastyką… Jakież to proste…
Gdybyśmy dzisiaj  mieli ponownie rozpoczynać Wielkie Odchudzanie – naszym pierwszym krokiem byłby z pewnością krok na stepperze, biegaczu, czy innej bieżni. I to zupełnie nie z zamiłowania do sportu i jakichkolwiek treningów.
Przede wszystkim okazało się, że szybka utrata dużej liczby kilogramów, choć brzmi to dobrze i statystycznie też nieźle wygląda – wcale nie musi być taka fit.  Kolega Dariusz, gdy tracił swoje tłuszczowe zapasy w tempie teleexpressu, chodził dumny jak paw. Zwłaszcza, gdy któregoś dnia znienacka odkrył przed lustrem brak trzech ulubionych rzeczy: swojego podbródka.
Ale szybko nadszedł czas na kolejne odkrycia: jakaś nagle wystająca nie wiadomo skąd, guzowata część mostka,  zapadnięta klata jak u skrzata, zapadający się brzuch i fałdy lekko obwisłej skóry na nim, marne, zwiotczałe niby-mięśnie. Skinny fat to chyba jeszcze nie było, nawet ów brzuch był przez lekarzy oceniany jako niezbyt obwisły –  jednak Kolega Dariusz stał się nagle chuderlawym człeczyną i to w dodatku dość słabowitym. Zupełnie nie wzbudzał respektu na ulicach. A zatem – w perspektywie pojawiła się groźba przymusu uczęszczania na… Hmm…
Inne doświadczenia ma Ela, co może nieco dziwić, gdyż przecież stosowaliśmy te same sposoby, jedliśmy to samo w skali 1:1 – ilościowo i jakościowo… Wszystko tak samo, A jednak u Koleżanki Elżbiety efekty jej diety nie były tak radykalne. Na łazienkowej wadze wyglądało to jeszcze nieźle. Wizualnie jednak, zwłaszcza w porównaniu z Darkiem… (oczywiście w aspekcie zmniejszania masy ciała, nie zaś estetycznym) już nieco gorzej.
Ela wystartowała ze znacznie niższego poziomu BMI, nie była tak napęczniała, „rozlewająca się”, jak Darek. I stąd może złudzenie, że szczupleje znacznie, ale to znacznie wolniej…  Nie miała też żadnych obwisłości, co było spowodowane nie tylko   wolniejszym tempem utraty kilogramów, ale i systematycznymi ćwiczeniami w związku ze schorzeniami kręgosłupa.  Jej ćwiczenia może i są niezbyt efektowne, bo nie wymagają sapania, skakania, biegania, podnoszenia, rwania, stękania, wrzasków bojowych -są jednak  bardzo trudne, absorbujące liczne partie mięśni i wymagające stałego treningu (w każdych warunkach).
Nie one jednak okazały się cezurą. Przełom nastąpił w momencie, gdy Ela odkryła swoje talenty sportowe w pewnym typowo babskim klubie (sieć siłowni tylko dla Pań). Po sprawdzeniu swych możliwości w owym klubie, Elżbieta wpadła w zachwyt. Zaczęła tam systematycznie uczęszczać i szybko pojawiły się efekty. Kilogramy zaczęły tracić się same, wreszcie zdecydowanie szybciej. I był to ubytek bardzo proporcjonalny, sylwetka Eli stała się smuklejsza, nawet chód zrobił się lżejszy, niemal baletowy. Najważniejsza jednak jest poprawa jej samopoczucia i znacznie rzadsze ataki bólu.
Nie od razu to nastąpiło. Musieliśmy pokonać dość duży opór materii. Naszej materii. W nas. Nie bardzo potrafimy wytłumaczyć jak to się stało, że staliśmy się osobnikami w miarę aktywnymi.
Przecież tak bardzo lubiliśmy gry komputerowe, telewizor i popołudniowe drzemki… Wydawało się, że nic i nikt nie zmieni naszych obyczajów…  Przecież od czasu do czasu uprawialiśmy rolę na działce…
A może przyczyną niechęci do aktywności fizycznej było nasze zupełnie irracjonalne przekonanie, że dieta i ruch to alternatywne sposoby odchudzania? Może nieco zabobonne przeświadczenie, że państwu w naszym wieku nie wypada hasać po okolicy w pstrokatych sportowych szarawarach, nie mówiąc o staczaniu ciężkich walk gimnastycznych po lokalnych siłowniach? Bo tuptanie za kosiarką na działce i skubnięcie chwasta lub innego badylka w zupełności wystarczy? A może było to po prostu prozaiczne, pospolite lenistwo? Cóż…
Wróćmy do okresu, gdzie bazowaliśmy na samym jadłospisie i zastanawialiśmy się, czemu tempo naszego chudnięcia jest takie zróżnicowane, i gdy w międzyczasie pojawiły się pierwsze „pelikanki”. Ela, jak przystało na dowódcę podjęła decyzję i rozpoczęła realizację Planu W.
Któregoś pięknego sierpniowego poranka zameldowała się na odkrytej siłowni, w celu uskutecznienia porannej gimnastyki. Towarzyszył jej Klub Kibica w postaci sceptycznie nastawionego męża. I tak przez kilka dni…
A potem ćwiczyliśmy już razem. Siłownie pod dachem, marsze nordic walking. Obecnie Elżbieta przebąkuje coś o jakimś gyrokinesis. Strach się bać.

Nie wracamy z tych treningów wypompowani, wykończeni do granic absurdu. Nie są też nieprzyjemne. Nie robimy niczego na siłę, wyczynowo, z obłędem w oczach. Aczkolwiek mamy niejasne przeświadczenie, że mogło być jeszcze lżej, jeszcze przyjemniej, wręcz bezboleśnie – gdybyśmy w porę  przypomnieli sobie podstawę Piramidy zdrowego odżywiania i ruszyli na bardziej energiczne spacery.

powrót do „Dieta”

 

 

Piramida zdrowego żywienia

Zanim przekonaliśmy się, że to całkiem przydatne narzędzie poskramiania kilogramów musieliśmy pokonać kilka meandrów i pułapek logicznych, na które natknęliśmy się tuż po rozpoczęciu naszej wyprawy do wnętrza piramidy.
”Zdrowe żywienie”… Jak to pięknie brzmi. Zdrowe żywienie polega zapewne na jedzeniu zdrowej żywności.  Doszliśmy zatem do pierwszej rafy: czy takie zjawisko jak zdrowa żywność we współczesnej przyrodzie w ogóle zachodzi? W dobie powszechnej pogoni za obniżeniem kosztów wytwarzania, zwiększania sprzedaży etc. etc? W epoce fosforanów, azotanów, superfosfatów, sterydów dla kurczaków i antybiotyków, tudzież wszelkich wzmacniaczy, utrwalaczy, dymów wędzarniczych, barwników spożywczych?
Przecież nawet ryby morskie, niegdyś bezwarunkowo uznawane za bardzo zdrowe, są ponoć nafaszerowane rtęcią z zanieczyszczonych wód, a poczciwy, swojski szczypiorek z działki – podczas okresu wegetacji narażony na kwaśne deszcze, pyły zawieszone i temu podobne okropieństwa… Dodajmy do tego reminiscencje radosnej twórczości niektórych producentów – dodawanie do wędlin soli drogowej, bo tańsza, rekultywacja płynem Ace, czy innym Javoxem zielonych niczym wiosenna trawa, zapleśniałych szynek i kiełbas, żeby wyglądały prawie jak nowe itd. itp.,
Pierwsze wnioski nie były więc zbyt budujące. Zdrowa żywność… najpewniej na Marsie, ale pod warunkiem, że tam dolecimy, przeżyjemy i cokolwiek wyhodujemy… Na szczęście pojawiła się zbawienna refleksja, że takie myślenie jest krokiem milowym do zachowania status quo, nic nierobienia. Skoro więc nie można przed zchemizowaną  żywnością uciec, można przynajmniej minimalizować jej działanie poprzez czytanie etykiet i odpowiedni dobór produktów. I tu piramida zdrowego żywienia mogła okazać się całkiem pomocna, bo według definicji obejmuje uporządkowane, zhierarchizowane grupy artykułów żywnościowych (wraz z zalecanymi porcjami), które powinny tworzyć nasz dzienny jadłospis.
W odróżnieniu od piramidy Cheopsa nie pochodzi ona z czasów zbyt zamierzchłych – pierwsze koncepcje pojawiły się bodaj w latach 80-tych lub 90-tych XX w.  i były stale modyfikowane, co niestety okazało się dla nas drugą rafą. Czy wierzyć entuzjastom i uznać, że owe zmiany to efekt rozwoju naukowego w oparciu o wyniki badań? Czy raczej przychylić się do opinii sceptyków (których zresztą wcale nie jest tak mało) twierdzących, że przyczyn zmian należy szukać raczej w poczynaniach wszelkiej maści lobby producentów żywności, a nie w efektach jakiejkolwiek działalności badawczej. Cóż, można było nabrać niejakich wątpliwości…  Jednak z pomocą przyszły nam nauki wyniesione jeszcze z dzieciństwa, z czasów edukacji bodaj w szkole podstawowej: jarzyny i owoce są zdrowsze od produktów mącznych, chude mięso od tłustego, najbardziej szkodliwy jest nadmiar cukru. Przypomniała się też często bezskutecznie wpajana zasada, że ruch na świeżym powietrzu to samo zdrowie… I jeżeli przyjrzeć się piramidzie zdrowego odżywiania – okazuje się, że wymienione zasady mają w niej pełne odzwierciedlenie. A czy zaleca się częstsze spożywanie fasoli niż szpinaku ma znaczenie drugorzędne.
I tak kolejna pułapka została pokonana… Już bez przeszkód można było przyjrzeć się koncepcji zdrowego odżywiania i ją zastosować.
Analizę zawartości piramidy prowadzimy od podstawy do wierzchołka (od dołu do góry), przy czym artykuły wymienione na niższych poziomach piramidy można spożywać bez ograniczeń lub bardzo często, zaś im bliżej wierzchołka – tym rzadziej.
W modelu piramidy (opracowanej przez zespół Willetta), który w dużej mierze wykorzystaliśmy jako wzorzec, zagadnienia związane z żywieniem wcale nie rozpoczynają się na pierwszym, tym najniższym, najważniejszym poziomie. Podstawę piramidy stanowi bowiem aktywność fizyczna, która do skonsumowania na podwieczorek raczej się nie nadaje. Aktywność fizyczna… Nie chodzi oczywiście, żeby wyrywać kilkusetkilogramowe ciężary, uczestniczyć w zawodach triathlonu lub biegach maratońskich, walczyć jak lew na siłowni 26 godzin na dobę – w zupełności wystarczy półgodzinny, dość energiczny spacer, w miarę systematyczny (my sobie chodzimy na kije).
Tak jak w przypadku wskazań indeksu nie podeszliśmy do zagadnienia bezkrytycznie. Zastosowaliśmy drobne modyfikacje, dostosowując model żywienia do swoich upodobań, zachowując jednak najważniejsze założenia. W skrócie wygląda to mniej więcej tak:

poziom Iaktywny tryb życiarealizujemy bez zastrzeżeń, uznając go za integralny komponent skutecznej diety
poziom IIprodukty pełnoziarniste, (pieczywo, mąki, kasze), tłuszcze roślinnePełnoziarniste pieczywo, mąki, kasze (gł. gryczaną, jęczmienną) - bez ograniczeń; tłuszcze roślinne - olej z pestek winogron i olej lniany, całkowicie ignorujemy olej sojowy, rzepakowy i kokosowy; podobnie rzecz ma się z margarynami: jak już, wykorzystujemy je przy pieczeniu ciasta; do smarowania pieczywa – nie używamy nigdy; o bardzo zdrowych mixach nawet nie myślimy - do smarowania pieczywa konsekwentnie i z upodobaniem używamy masła
poziom IIIwarzywa i owoce (owoce dozwolone 2-3 razy dziennie)przy doborze warzyw i owoców kierujemy się ogólnymi wskazaniami IG – i to jest główne ograniczenie.
poziom IVrośliny strączkowe i orzechygoszczą na naszym stole 2-3 razy w miesiącu, czyli zdecydowanie rzadziej niż zalecane 2-3 razy dziennie
poziom Vprodukty mleczne lub suplementy wapnia Mniej więcej przestrzegamy zaleceń (1-2 razy dziennie); jednak – zwłaszcza po wysiłku fizycznym raczymy się nimi częściej
poziom VIczerwone mięso, białe pieczywo, makarony, ryż (zalecane jak najrzadsze spożycie).Z białego pieczywa zrezygnowaliśmy; czerwone mięso zjadamy 1-2 razy w tygodniu (ale duszone – nigdy smażone, no i bez panierek); natomiast ryż i makarony ( po 2 czasem i 3 razy w tygodniu)- odmiany o najniższym możliwym IG


Do tego dodajmy jeszcze słodycze i alkohole, artykuły uchodzące za niezdrowe…A my sobie nieco rozrabiamy, jedząc codziennie coś słodkiego. Jest to gorzka czekolada, sezamki, miśki – żelki, ewentualnie sorbety lub lody – gdy temperatura otoczenia na to pozwala, ciasto Elżbiety lub herbatniki. Zrezygnowaliśmy z czekolad mlecznych, nadziewanych, ciastek (zwłaszcza z ciasta francuskiego i tortowych , ciast przekładanych słodkimi kremami, alkoholizowanych). Koneserami alkoholi od lat raczej nie jesteśmy. Odkąd zmieniliśmy  styl odżywiania, pijemy je jeszcze rzadziej – głównie wina, do obiadu lub podwieczorku.
Czy wspomniane gdzieś we wcześniejszych artykułach zbyt obszerne skarpetki to efekt dostosowania menu do zasad piramidy i wymogów IG?  Z pewnością nie tylko. Znowu wypada zwrócić uwagę na wielkość porcji i równomierność posiłków(wciąż uważamy, że to klucz do skutecznego schudnięcia). Przy czym równomierność to nie to samo, co regularność. Wszak Darek w czasach gdy chadzał po świecie w charakterze kuleczki, odżywiał się bardzo regularnie: przepisowe min. 5 posiłków, i to dzień w dzień o tej samej porze… Tyle tylko, że był to czas od godziny 17.-18. do 22.-23., zaś porcje mogły zwalić z nóg słonia… Więc nic dziwnego, że tył sobie w spokoju ducha, również niezwykle regularnie… A wystarczyło tylko zmniejszyć porcje i rozszerzyć pory posiłków na cały dzień. Mniej więcej w równych odstępach…

 

Indeks glikemiczny (IG)

Nie podchodzimy do sprawy ortodoksyjnie, to znaczy nie wyuczyliśmy się indeksu IG na pamięć, nie zmieniliśmy naszego jadłospisu na siłę, nie zaczęliśmy masowo używać wcześniej nieużywanych produktów, bo mają niskie IG lub są modne, polecane itp. Przykładem mogą być zalecane w wielu dietach grejpfruty i chyba nadal trendy olej kokosowy. Zwłaszcza grejpfruty nigdy nie były przedmiotem naszych sennych fantazji i tak pozostało – nawet z powodu rozpoczęcia naszej diety raczej nie mieliśmy okazji ich zajadać. I świat się nie zawalił, dieta nie poszła w diabły… Do tego dodajmy soję (gotowana ma IG=18), olej sojowy i inne produkty na bazie… Soja postrzegana przez nas – może i niesłusznie, jako roślina bardzo podatna na wszelkie manipulacje genetyczne – jest w naszej kuchni Wielkim Podejrzanym, co tak naprawdę oznacza (nie licząc rzecz jasna artykułów, gdzie występuje jako dodatek – bo od tego nie uciekniemy) Wielkiego Nieobecnego: dobrowolnie jej nie spożywamy. I Ziemia z tego powodu nie zaczęła się kręcić w drugą stronę… I zapewne nie zacznie… Podobnie rzecz ma się z margaryną (stosujemy tylko do wypieków, czyli od czasu do czasu), olejem rzepakowym, którego zapach niekoniecznie nam odpowiada… Ot, proza życia.

Założyliśmy, że nasza zmiana sposobu żywienia nie może dawać powodu do uznania jej za skrajnie radykalną, absorbującą. Nie może naszego życia „wywrócić do góry nogami”, wymagać zbyt daleko idących wyrzeczeń, a przez to stać się uciążliwą (pamiętajmy, że jest to jeden z głównych powodów niepowodzeń w odchudzaniu).
Przystępując do ustalania zasad, Ela nie uznała za konieczne dogmatycznego uwzględniania szczegółowych wartości indeksu. W zupełności wystarczył podział ramowy, wyróżniający grupy o niskim IG ≤55, średnim IG =56-69 i wysokim IG ≥70. W praktyce wystarczyło odejść, zwłaszcza na początku odchudzania, od produktów spożywczych z grupy wysokiego IG.
Artykuły tej grupy, nie dość, że mogą, jak się tego bardzo chce, całkiem sprawnie utuczyć, to przede wszystkim mogą powodować wahania glukozy (te nieszczęsne cukry proste, szybko wchłaniające się, więc powodujące szybki wzrost i szybki spadek stężenia glukozy we krwi) – co zupełnie nie sprzyja wyrównywaniu cukrzycy. Z kolei u osób zdrowych – potęgują uczucie głodu (z powodu zwiększonego wydzielania insuliny), co w trakcie diety redukcyjnej zwłaszcza,  niekoniecznie jest zjawiskiem pożądanym przez odchudzającego się delikwenta. OK, bastujemy. Zaczynamy bowiem zachowywać się jak ci, którzy – pytani o aktualną godzinę – ochoczo przystępują do objaśniania budowy zegarka. STOP. Wracamy do Diety Elżbiety.
Obecnie skupiamy się na pilnowaniu, by poszczególne składniki naszych posiłków należały do różnych przedziałów indeksu, także i tego najwyższego. I musimy przyznać, że dawki „wysokiego IG”, aplikowane jednak odpowiednio rzadko i w granicach przyzwoitości też żadnych perturbacji nie powodują.
Trudno jednoznacznie zdefiniować, kiedy taka liberalizacja może nastąpić, czy po miesiącu, kwartale czy po roku odchudzania… Dla nas wyznacznikiem był odpowiednio duży spadek wagi, obniżenie poziomu cholesterolu i ustabilizowanie się poziomów cukru…  Pamiętamy jednak, żeby cały czas zachowywać umiar, umiar i jeszcze raz umiar.

Dieta oparta o indeks pozwala na komponowanie dań wg własnego uznania. Ma jednak kilka mankamentów i uchodzi za trudną do stosowania (co jest w naszym przekonaniu mitem).

Najczęściej wymienianą trudnością jest konieczność obliczania wypadkowego IG posiłku, czynność na pierwszy rzut oka dość żmudna, zwłaszcza na początku. Jednak, jak potwierdzają wszyscy obliczający owe wypadkowe – szybko nabiera się wprawy.  No i rzecz najważniejsza: bezwzględne przestrzeganie indeksu posiłku jest rygorem przede wszystkim dla osób cierpiących na cukrzycę insulinozależną z dużymi wahaniami poziomów cukru (hiperglikemia  i hipoglikemia, uważane za powikłania cukrzycy).
My na szczęście temu rygorowi nie podlegaliśmy, więc mogliśmy pozwolić sobie na orientacyjne ustalanie IG. I to wystarczyło.
Drugą trudnością, i to dość zwodniczą może być zmienność wartości IG dla różnych odmian tego samego produktu (np. kasze, ryże, pieczywo), a także zmienność, zależna od sposobu przyrządzenia (wyższy IG mięsa smażonego niż gotowanego, warzyw gotowanych – niż IG  warzyw al’dente lub surowych itp.). Trzeba po prostu o tym fakcie pamiętać.
Bardziej szczegółowe zestawienie naszego menu znajduje się w artykule Elżbiety „Dieta – odchudzanie” ([w]: Blog Eli). Bywa ono pomocne zwłaszcza w początkowej fazie odchudzania.

Musimy wszakże być świadomi, że zmiana stylu żywienia oparta tylko o indeks wcale nie musi być skuteczna, gdyż IG odnosi się wyłącznie do zawartości węglowodanów i kompletnie nie dotyczy „wroga klasowego nr 2” odchudzających się – tłuszczu, zwłaszcza zwierzęcego.

I dlatego właśnie drugim wyznacznikiem naszej diety, i to zdecydowanie nie z powodu nagłego upodobania do wszelkich dań jarskich – jest
Piramida zdrowego żywienia

Sałatka z warzyw gotowanych al’dente

2 porcje
Składniki
2-3 szt.marchew
2-3 szt.pietruszka korzenna
1 szt.seler mały (lub1/4 dużego)
1 szt.czerwona papryka
2-3 szt.ogórki kiszone
sos musztardowy, natka pietruszki, ulubione przyprawy
Sposób przygotowania
umyte marchewki, piertuszki i seler gotujemy "w mundurkach" -bez obierania. Gotujemy je al'dente wyciągamy na talerz i studzimy. Następnie obieramy i kroimy w kostkę
Dorzucamy pokrojoną w kostkę czerwoną paprykę i ogórki kiszone.
Wszystko mieszamy z pieprzem i ulubionymi przyprawami
Uwaga na sól. Sos musztardowy i ogórki kiszone zaostrzają smak
Przed podaniem mieszamy z sosem musztardowym
Sos musztardowy
2-3 łyżki jogurtu naturalnego lub śmietany 10% - 12% wymieszać z 2-3 łyżeczkami musztardy (należy rozrobić w osobnym naczyniu tak, aby konsystencja była dość ścisła)
Ten typ sałatki można podać do obiadu, zarówno do mięs, jak i do ryby

Gotowe. Smacznego!

Surówki i sałatki

Sałatka z mozzarellą II

2 porcje
Składniki:
1/2 paczkimix sałat
1 szt.papryka czerwona
1 opakowaniekulki mozzarelli w zalewie
5-6 szt.pomidorki cherry
1 gałązkaseler naciowy
1-2 szt.ogórki kiszone
przyprawa do sałatek, grubo mielony pieprz (młotkowany z kolendrą) lub dowolne ulubione przyprawy
2-3 łyżkiolej lniany lub słonecznikowy
Sposób przygotowania:
Mix sałat rozdrobnić i ułożyć na dnie salaterki (miski)
Drobno posiekać gałązkę selera naciowego i ułożyć na sałacie
Pokrojone w ćwiartki pomidorki cherry ułożyć jako następną warstwę
Zasypać pokrojoną w cząstki czerwoną papryką
Na wierzchu ułożyć pokrojone w kostkę ogórki kiszone
Posypać sałatkę przyprawami, a wierzch udekorować kulkami mozzarelli
Przed podaniem polać olejem lnianym (słonecznikowym)

Gotowe.Smacznego!

Surówki i sałatki

 

Dieta od kuchni

Kuchnia…Arena wojny z kilogramami. Ważna, ale jak przekonaliśmy się naocznie, nie najważniejsza. A już z pewnością nie jedyna w tej walce o niepodległość, wolność od cukru, cholesterolu, zbyt ciasnych spodni, zbyt opiętych sweterków, sapek, pocenia się… I to pomimo, że właśnie tam znajduje się supermasywna czarna dziura, zwrotnik koziorożca lub 38 równoleżnik – lodówka…Wojenne ścieżki przebiegają także, choć często nie chcemy tego zaakceptować, przez łazienkę – miejsce, gdzie powinna stać waga, a także przez szafkę, półkę lub toaletkę z wszelkiej maści kremami ujędrniającymi, nawilżającymi i regenerującymi.
Wreszcie,  co już zazwyczaj mało komu się podoba – przez ścieżki rowerowe, sale gimnastyczne, parkowe aleje, kluby fitness, cardio i strefy wolnych ciężarów na siłowniach, a nawet poczciwe fikalnie na świeżym powietrzu… Może jesteśmy przeczuleni, ale patrząc z perspektywy ponad 2 lat naszego „niknięcia w oczach” (czyli „intensywnej redukcji” w dietetycznym slangu), doskonale już wiemy, że są to integralne elementy diety odchudzającej, mające kapitalne znaczenie, zwłaszcza przy „dużych”, radykalnych odchudzaniach.
Kuchnia…Arena wojny z kilogramami. To tutaj mieści się centrum dowodzenia… Jesteśmy tradycjonalistami, więc Dowódcą została Ela.
Prowadzoną przez siebie kuchnię podporządkowała zasadom zdrowego odżywiania i indeksowi glikemicznemu (IG),. Odpowiadało nam to, gdyż nie wymagało szczegółowego rozpisywania i przestrzegania jadłospisu, przewidującego np. w poniedziałek na obiad danie z drobiu, podczas gdy my akurat mieliśmy ochotę na paellę z warzyw…A zatem indeks i zbilansowane odżywianie… Ale w granicach rozsądku..
Indeks glikemiczny pozwolił na rozsądne zmniejszenie ilości węglowodanów, spożywanych w ciągu dnia, piramida zdrowego żywienia ułatwiała ograniczenie tłuszczu, a w zamian pomogła w racjonalnym dostarczaniu pożądanych składników odżywczych. Z kolei zwiększenie liczby posiłków przy jednoczesnym zmniejszeniu porcji spowodowało, że w ciągu dnia jedliśmy niewiele mniej, a jednak procesy przemiany materii zaczęły przebiegać płynniej, przez co sprawniej. Oczywiście zmniejszenie węglowodanów i tłuszczów obniżyło kaloryczność naszych posiłków, ale dzięki temu nasze organizmy mogły wreszcie zacząć konsumpcję zapasów sadełka, a nasze ciuchy stały się nagle jakieś takie zbyt obszerne.

Indeks glikemiczny (IG)

powrót do „Dieta

Sałatka z mozzarellą

2 porcje
Składniki:
wg upodobaniasałata (lodowa, masłowa lub mix sałat)
1-2 szt.papryka czerwona
1 opakowanieserek mozzarella
dowolniepomidorki cherry
dowolniecebula dymka - zielone pędy
dowolniebiała rzodkiew
przyprawa do sałatek, oliwki zielone, pieprz
2-3 łyżkiolej lniany
Sposób przygotowania:
Liście sałaty rozdrobnić (ręcznie) i równomiernie ułożyć na talerzu (lub salaterce)
paprykę kroimy na cząstki i kładziemy na sałacie
rzodkiew kroimy w niewielkie słupki i układamy na papryce
pomidorki cherry kroimy w ćwiartki i układamy na wierzchu wraz z pokrojoną w półplasterki mozzarellą
całość posypujemy przyprawą do sałatek, posiekaną zieloną cebulką, ozdabiamy oliwkami, polewamy olejem lnianym.


Gotowe. Smacznego!

Surówki i sałatki

 

Pieczywo

Dawno, dawno temu… Albo i niedawno, w czasach, gdy byliśmy jeszcze prawie symetrycznie krągli, pieczywa jedliśmy stosunkowo niewiele, znacznie mniej niż obecnie. A zatem to nie ono było, jak mi się zdaje, główną przyczyną naszej otyłości.
I to pomimo, że w naszym domu dominowało wówczas pieczywo tradycyjne, pszenne, białe i chrupiące. Od czasu do czasu kupowałam wprawdzie chleb lub bułki z mąki z pełnego przemiału, ale głównie dla siebie, bo mąż się krzywił, mawiał, że kwaśne, że mu potem ciąży żołądek. Nawet przyczyny swoich zgag upatrywał w żytnim chlebie.… Mawiał też, że chleb z ziarnami dobry jest dla ptaków i wygadywał takie tam różne inne sentencje o barwieniu cykorią itp.
Natomiast bardzo odpowiadały mu chałki, rogale, kajzerki… Bielutkie i pulchne.
Nawet wtedy unikaliśmy jednak wszelkich marketowych dmuchawców i buł makdonaldowych, zaopatrując się głównie w małych sklepach i piekarniach (co oczywiście jeszcze nie chroni w pełni przed zakupem syntetycznego pieczywa przemysłowego, a jedynie takie ryzyko ogranicza). Mieliśmy swoje „sprawdzone” chleby, staraliśmy się przy tym wybierać bochenki bardziej rumiane, o nieco spękanej skórce… Gorzej było z bułkami, zwłaszcza maślanymi, rogalami, drożdżówkami… Dopiero podczas jedzenia człowiek przekonywał się, co tak właściwie sobie zakupił…. I czasem można się było nieco zdziwić.
Zmiana rodzaju pieczywa była jednym z pierwszych kroków, które zrobiliśmy w drodze do rozmiaru M.
Nie rzucaliśmy się jednak bezkrytycznie na wszelkie wypieki „light”, „fit”, „dietetyczne”, czy „dla diabetyków”. Pamiętając o fakcie, że chleb powinien być pieczony na zakwasie, doszłam do wniosku, że po prostu tym kryterium należy się kierować, zamiast przesadzać z topowymi rodzajami pieczywa,
tym bardziej, że mamy obecnie do czynienia z modą na wszelkie wspomniane „fit”, „light” itp., co zawsze zachęca część producentów do nadużyć.
Zniknęły natomiast z jadłospisu rogale, słodkie bułki, kajzerki, biały chlebek. Ich miejsce zajęły chleby razowe, mieszane i żytnie – pieczone z mąki z pełnego przemiału (mielonej z wszystkich części ziarna). Ażeby złagodzić Darkowi to tragiczne dla niego (tak przynajmniej uważał) przejście na zdrowsze wypieki dopuściłam do menu chleby orkiszowe i typu graham, mimo że są chlebami pszennymi. Orkisz, pszenica popularna w starożytnym Rzymie, a potem w średniowiecznej Europie, po okresie zapomnienia wracająca do łask –  od tradycyjnej „pszenicy chlebowej” rózni się niższą zawartością glutenu , ale za to wyższą białka. Z kolei mąka typu graham, mimo że również pszenna, jest nieco inaczej wyrabiana – zawiera otręby.
Za najzdrowsze uchodzi pieczywo żytnie, wypiekane z mąki razowej, pełnoziarniste i na zakwasie. Charakteryzuje się stosunkowo niską (jak na pieczywo) wartością kaloryczną, mniejszą zawartością soli oraz wody. Wydłuża też czas poczucia sytości, co jest istotne dla osób odchudzających się i cierpiących na zbyt wysoki poziom cholesterolu. Jest ponadto bogate w błonnik, co z kolei nie jest bez znaczenia dla osób słodszych, gdyż nie powoduje szybszych wzrostów (ani skoków) cukru. I właśnie ten dobry wpływ na wysokość poziomu glukozy spowodował, że Pan Mąż zmienił jednak swoje upodobania i (chyba nieco przymusowo) przekonał się do pieczywa innego niż to sprzed diety.
Bądźmy jednak realistami. Jak podaje warszawski Instytut Żywności i Żywienia – odpowiednia do wypieku takiego razowego chleba mąka wytwarzana jest w zbyt małej, by nie rzec minimalnej ilości. A zatem znaczący udział w rynku muszą mieć rozmaite „fałszywki”, wytwory piekarnicze udające tylko chleby żytnie.
Jak rozpoznać dobry chleb, odróżnić go od „podrabianego”? Nie jest to zadanie łatwe, tym bardziej że inwencja piekarzy jest prawie nieograniczona. Mając świadomość, że kryteria wyboru nie są doskonałe, a całkowita ucieczka od ersatzów niestety raczej nie jest możliwa, stosujemy własną „procedurę minimalizacji”:

  • Kupujemy przede wszystkim wypieki z małych piekarni.
  • Nie ograniczamy się tylko do jednego źródła zakupów; mamy 3 sprawdzone sklepy, gdzie naprzemiennie zaopatrujemy się w pieczywo.
  • Naprzemiennie jemy kilka rodzajów (jasne lub ciemne) pieczywa żytniego lub mieszanego, albo orkiszowego i czasem typu graham (pamiętajmy, że dwa ostatnie, to pieczywo pszenne)
  • Gdy już jednak zdarzy nam się kupować chleb w nieznanym wcześniej sklepie lub markecie – czytamy, o ile to możliwe listę składników. Im krótsza, tym lepiej. Przykładowo razowiec powinien mieć w składzie: mąkę razową, zakwas, sól, ewentualnie jakieś ziarna (słonecznika, czarnuszki, pestki dyni itp.). Pewnie, że wytwórca może okazać się instytucją bardzo skromną (jak ów wiodący producent nabiału, przyłapany na niepodaniu kilku konserwantów) – nie mamy jednak na to wpływu
  • Podczas zakupu staramy się ocenić wagę podobnych rozmiarem bochenków. „Prawdziwy” chleb jest cięższy.
  • Sprawdzamy także datę produkcji i termin przydatności do spożycia (jeśli jest). Gdy wynosi tydzień lub dłużej –  zapala nam się czerwona lampka w głowie i idziemy poszukać czegoś innego.
  • Oceniamy kolor: ciemny chleb razowy ma być szary z odcieniem brązu, nie zaś rudo- lub czekoladowo-brązowy, tak jak „udający go” chleb biały, zabarwiony jedynie dla niepoznaki karmelem; jednak już w przypadku użycia innego barwnika, np. odpowiedniej dawki cykorii czy słodu – różnica kolorów nie jest tak oczywista. Można chyba jednak przyjąć, że chleb zbytnio ciemny, zbytnio brązowy lub czekoladowo-rudy jest nieco podejrzany.
  • Jeśli się da, oceniamy konsystencję miąższu: powinna być dość zbita, niekoniecznie pulchna. Miąższ chleba – lekko wilgotny i mieć niewielkie pory, słowem, mieć niezbyt atrakcyjny wygląd. To jednak ocenić można dopiero po rozkrojeniu, już w domu… A i tak jest to ocena subiektywna, bo na przykład pory chleba pieczonego na zakwasie z dodatkiem niewielkiej ilości drożdży (co jest dopuszczalne) i tak mogą wydać się nam zbyt duże.
  • Nie robimy tragedii, gdy uda nam się zjeść podrabianego dmuchawca – troszczymy się jedynie, by nie było to zbyt często

Od jakiegoś czasu sama wypiekam chleb. Jest to duża frajda, a i przynajmniej wiemy, co jemy.

 

Owoce – zakazany owoc?

Postrzegane jako bogate źródło witamin, symbol zdrowia, zdrowego odżywiania, substytut słodyczy. Są wprawdzie ważną składową diety, ale nie można ich stosować bez ograniczeń.
Dotyczy to zwłaszcza wszystkich będących na bakier z prawidłowymi poziomami cukru, a także osób chcących odżywiać się zdrowo, w sposób zbilansowany.
Ludzie niemający cukrzycy, a jedynie walczący z nadwagą również muszą być czujni: owoce mogą bowiem potęgować uczucie głodu, a to z kolei zupełnie nie sprzyja utracie kilogramów i sprawia, że dieta staje się nagle o wiele mniej przyjemna… I trudniejsza do zniesienia.Pamiętając o tym, trzymamy się kilku zasad, chociaż, jak już dokładnie sprawdziliśmy, spożycie owoców nie ma najmniejszego wpływu na poziomy glukozy Darka.Odpowiednia pora.
Nie jemy ich zbyt późno, a w żadnym wypadku na chwilę przed położeniem się spać. Zresztą konsekwentnie pilnujemy, żeby 2 godziny przed snem nie jeść zgoła niczego… Wbrew pokutującemu przesądowi, że dobrze zjeść „jabłuszko dla zdrowotności” tuż przed zaśnięciem…
Według słów dietetyka, u którego byliśmy na konsultacjach – obciąża to układ trawienny bardziej niż takie samo jabłko zjedzone wciągu dnia, bo w trakcie snu trawienie (jak i wszystkie procesy życiowe) odbywa się wolniej, a z kolei owoce dość szybko fermentują…

Nie wnikam, jakie to ma dokładne przełożenie na metabolizm naszego organizmu. Pamiętajmy jednak, że owoce mogą wszakże potęgować głód, więc wstawanie w środku nocy i poszukiwanie skarbów w lodówce jest mało eleganckie – i na tym poprzestańmy… Owoce jemy raz dziennie, do godziny 14.00.
Odpowiednie porcje.
Oprócz pory jedzenia, ważną kwestią jest ilość. Ile śliwek zjeść? Czy jedna to nie będzie aż nadto? A może lepiej od razu 5 kg? A jabłek? Gruszek? Porzeczek? Cukry proste (fruktoza) zawarte w owocach są łatwo i szybko przyswajalne, przez co u diabetyków nadmiar zjedzonych gruszek, czy malin może powodować wahnięcia glukozy, a u nie-diabetyków – ów wzmożony głód…
Zaś u wszystkich – pewne dolegliwości znane przede wszystkim z dzieciństwa. Być może w ustaleniu bezpiecznej wielkości jednorazowej porcji pomocna będzie zasada pięści, którą stosujemy, i którą wskazał nam dietetyk.
Otóż jednorazowo zjadamy tyle śliwek, porzeczek, winogron, ile zdołamy pomieścić w dłoni. Brzoskwinię, gruszkę jabłko z kolei – wielkości naszej pięści. Jeśli są większe, zjadamy je po prostu na raty…A co z bananem?
Oczywiście, kryterium to orientacyjne, dające jednak pewien ogląd, jaka porcja jest mniej więcej bezpieczna dla cukru i kilogramów.Surowe i niezbyt dojrzałe.
Zasada pięści nie ma niestety zastosowania do owoców kandyzowanych, suszonych, gotowanych… Po systematycznym zjadaniu po garści rodzynków lub suszonych daktyli, glukoza zapewne poszybuje niczym rekordzista świata w lotach narciarskich, a i ubytek kilogramów nieco przesunie się w czasie…
Pamiętając o tym, nigdy nie stosowaliśmy tego rodzaju praktyk, co jednak nie oznacza, że wydłubujemy rodzynki z ciasta, czy wiśnie z galaretki. Nie. Po prostu przetworzone jemy sporadycznie i w małych ilościach. I to nawet nie dlatego, że zalecane są owoce nie dość że surowe, to w dodatku nieprzejrzałe (zawierające większe ilości fruktozy). Przetwory są dla nas po prostu zbyt słodkie.
Nie dramatyzujemy także kwestii dojrzałości lub niedojrzałości, chociaż w pierwszej fazie obserwacji zachowania glukozy trzymaliśmy się tej zasady dość mocno. Skoro jednak glukoza nie wariuje… Tym bardziej, że owoce niedojrzałe mogą powodować wspomniane dolegliwości znane głównie w dzieciństwie… 
Diabetykom zaleca się jedzenie przede wszystkim czereśni, grejpfrutów, gruszek, jabłek,  dozwolona jest także pomarańcza, czarna porzeczka, borówki, truskawki, granat, maliny. Na cenzurowanym jest banan i słodkie winogrona. Jednakże nie zauważyliśmy, żeby akurat ich zjedzenie, oczywiście w rozsądnej ilości, miało znaczące przełożenie na wysokość wskazań gleukometru, tj. przekroczenie poziomów dopuszczalnych po jedzeniu.
W odniesieniu do owoców nie trzymamy się kurczowo klasyfikacji pod kątem zawartej fruktozy. Przede wszystkim przestrzegamy zasady, ażeby nie jadać ich zbyt późno i w zbyt dużych porcjach. I to wystarczy.
Najczęściej przygotowuję sałatkę owocową, złożoną głównie z jabłek, gruszek, śliwek, kiwi, brzoskwiń, nektaryn, kaki, mango lub melonów – zależnie od tego, co tam mam aktualnie pod ręką. Kombinacja w sumie jest dowolna. Całość posypuję miętą, do smaku, albo cynamonem (odmiany cejlońskiej) mającym ponoć działanie obniżające poziom cukrów.
Już biblijna historia Adama i Ewy sugeruje, że skutki jedzenia owoców mogą być różne i niekoniecznie zgodne z oczekiwaniami. Po prostu Adam z Ewą zjedli o jedno jabłko za dużo i w dodatku nie to, które należało…

Jabłko stało się też pośrednią przyczyną upadku i całkowitego zniszczenia mitologicznej Troi (złote jabłko z napisem „Dla najpiękniejszej”, spór między boginiami, Parys rozjemca, Helena, oblężenie Troi, Odyseusz, koń trojański, pożoga i katastrofa  etc,etc).  Tyle mityczne, kasandryczne wizje. Na szczęście w odchudzaniu nie mają aż tak szerokiego odzwierciedlenia.
Aczkolwiek, stosujący tzw, dietę redukcyjną, muszą się czasem zmierzyć z mitem.

Jest nim przekonanie, że owoce są bardzo zdrowe i można je jeść bez ograniczeń, o dowolnej porze, nawet przed snem.

 

Warzywa – naszych 7 grzechów głównych

Przystępując do naszego odchudzania i wyrównywania cukrzycy męża miałam świadomość, że podstawą diety pozostaną warzywa.

I tu zadanie wydawało mi się proste, a niezbędne zmiany – niewielkie.
Wszak od dawna jedliśmy sporo warzyw w różnych formach. Gdy jednak nieco dokładniej przyjrzałam się naszemu dotychczasowemu jadłospisowi, sprawa już nie wydala mi się tak jednoznaczna.
Uświadomiłam sobie 7 podstawowych błędów, które systematycznie popełniałam, niczym 7 grzechów głównych . Taka retrospekcja, swoisty rodzaj świeckiego rachunku sumienia czasem bywa niezbędny.
Ot, taki rodzaj wyprawy w najodleglejsze zakątki swoich nawyków i przyzwyczajeń.
grzech 1:
Zupy – chociaż do ich przyrządzana od bardzo dawna nie wykorzystywałam zasmażki, ani wywarów z kości; błędem była dodawana zbyt tłusta śmietana;
obecnie do zabielania zup wykorzystuję jogurt naturalny lub po prostu surowe mleko 2%. Twierdzimy, że nie odbija się to na walorach smakowych zup (choć oczywiście jest to rzecz gustu).
grzech 2:
Warzywa jako przystawka do drugiego dania – były obecne zawsze, w różnorodnym asortymencie… buraczki, marchewki, kalafiory, brokuły… ale gotowane (marchewki – stanowczo zbyt często). Wręcz na miękko… I do tego bułka tarta lub masło klarowane… Do kalafiora, brokułów, fasolki szparagowej… I to był błąd, grzech nr 2.
Obecnie bułki nie stosuję nigdy, zaś masło zdecydowanie rzadziej; no i rzecz najważniejsza – zmieniłam sposób obróbki warzyw: gotowane zastąpione zostały przyrządzonymi al’dente; jemy też więcej surówek. Trochę się obawiałam jak częstsze podawanie na obiad brokułów zniesie mój Pan Mąż… wcześniej robił tak płaczliwe miny… A tu, o dziwo, twierdzi, że brokuły i kalafiory smakują mu bardziej niż przed dietą… I niech tak pozostanie.
grzech 3:
Rośliny strączkowe. Jedliśmy ich sporo, jednak znowu nie do końca właściwie przyrządzonych… Naszym grzeszkiem była fasolka po bretońsku, bób, wspomniana fasolka szparagowa lub szparagi – okraszone… Smaczne to było, jednak…
Strączkowe w ogóle są pewnym problemem. Spożywanie ich w formie al’dente może być nieco ryzykowne i skończyć się drobną rewolucją żołądkową (tak jak np. jedzenie niedojrzałych gruszek lub śliwek, agrestu itp. dobrych rzeczy, ulubionych zwłaszcza w dzieciństwie)… Zalecane w dietach odchudzających, niekonieczne polecane w dietach wyrównujących glukozę. Prawie kwadratura koła. Siłą rzeczy jemy je rzadziej.
grzech 4:
Sałatka jarzynowa – tradycyjna lub bawarska; niby wszystko poprawnie… bukiet warzyw, al’dente, nawet ziemniaki, na zimno, są dozwolone dla diabetyka… Nasze grzeszenie polegało na dodawaniu majonezu… Niby majonez jest dopuszczalny, ale bez cukru… Więc ze słodzikiem.
Mając poważne wątpliwości, czy słodziki tak naprawdę są zdrowe (z dietetycznego punktu widzenia zapewne tak, ale czy jest to wystarczające?) – zastąpiliśmy majonez sosem musztardowym, ewentualnie sosem winegret albo olejem lnianym.
grzech 5:
Grzech nr 5 to zbyt duża ilość ziemniaków w jadłospisie. Tuczących, podnoszących poziom cukru. Jako jedno z niewielu warzyw, ziemniak nie jest polecany w dietach, zarówno odchudzających, jak i cukrzycowej… A jeszcze na dodatek jedliśmy je smakowicie przypieczone, smakowicie chrupiące, smakowicie rumiane… Rozpoczynając dietę, ograniczyliśmy wydatnie spożycie ziemniaków, sprowadzając je głównie do roli składnika sałatki lub zup. Jako element drugiego dania pojawiają się na talerzu niej częściej niż  2 razy w tygodniu i w znacznie mniejszych porcjach (c.a. 2 niewielkie ugotowane bulwy na osobę).
grzech 6:
Uznanie jedzenia  sałaty za grzech może się wydać nieco absurdalne. Sałata sama w sobie jest bardzo zdrowa, zawiera sporo witamin, niewiele kalorii… Cóż z tego, skoro jedliśmy ją z gęstą, tłustą śmietaną 18%, a i nie pogardzaliśmy też 30%.
Dzisiaj śmietanę wyparł jogurt, winegret lub olej lniany – i też jest dobrze, i w dodatku smacznie.
grzech 7:
Ostatni nasz grzech jest jeszcze dziwniejszy… To szpinak. Lubiliśmy… Nie wpływa jednak dobrze na wysokość poziomu cholesterolu – powiem więcej, wręcz fatalny to wpływ… Odszedł więc w zapomnienie – ale nie ze względu na kalorie, glukozę… Ze względu na nasz wysoki cholesterol… Bywa i tak.
Rozstaliśmy się także z tradycyjnym bigosem, kapustą zasmażaną – „ulubionymi warzywkami” mojego męża (jak często zwykł je nazywać), a także z kotletami z cukinii, które w chrupiącej panierce były niegdyś rarytasem na naszym stole. Nie jest to jednak pożegnanie całkowite. Żeby całkowicie nie zrywać z tradycją oraz niejako na pocieszenie – czasem robię bigos z cukinii, która zastępuje w tym przypadku kapustę, zaś w rolę smakowitej wieprzowinki wcielają się pieczarki, marchewka i niewielkie ilości pasternaku… I wszyscy są zadowoleni.