Sałatka z mozzarellą II

2 porcje
Składniki:
1/2 paczkimix sałat
1 szt.papryka czerwona
1 opakowaniekulki mozzarelli w zalewie
5-6 szt.pomidorki cherry
1 gałązkaseler naciowy
1-2 szt.ogórki kiszone
przyprawa do sałatek, grubo mielony pieprz (młotkowany z kolendrą) lub dowolne ulubione przyprawy
2-3 łyżkiolej lniany lub słonecznikowy
Sposób przygotowania:
Mix sałat rozdrobnić i ułożyć na dnie salaterki (miski)
Drobno posiekać gałązkę selera naciowego i ułożyć na sałacie
Pokrojone w ćwiartki pomidorki cherry ułożyć jako następną warstwę
Zasypać pokrojoną w cząstki czerwoną papryką
Na wierzchu ułożyć pokrojone w kostkę ogórki kiszone
Posypać sałatkę przyprawami, a wierzch udekorować kulkami mozzarelli
Przed podaniem polać olejem lnianym (słonecznikowym)

Gotowe.Smacznego!

Surówki i sałatki

 

Dieta od kuchni

Kuchnia…Arena wojny z kilogramami. Ważna, ale jak przekonaliśmy się naocznie, nie najważniejsza. A już z pewnością nie jedyna w tej walce o niepodległość, wolność od cukru, cholesterolu, zbyt ciasnych spodni, zbyt opiętych sweterków, sapek, pocenia się… I to pomimo, że właśnie tam znajduje się supermasywna czarna dziura, zwrotnik koziorożca lub 38 równoleżnik – lodówka…Wojenne ścieżki przebiegają także, choć często nie chcemy tego zaakceptować, przez łazienkę – miejsce, gdzie powinna stać waga, a także przez szafkę, półkę lub toaletkę z wszelkiej maści kremami ujędrniającymi, nawilżającymi i regenerującymi.
Wreszcie,  co już zazwyczaj mało komu się podoba – przez ścieżki rowerowe, sale gimnastyczne, parkowe aleje, kluby fitness, cardio i strefy wolnych ciężarów na siłowniach, a nawet poczciwe fikalnie na świeżym powietrzu… Może jesteśmy przeczuleni, ale patrząc z perspektywy ponad 2 lat naszego „niknięcia w oczach” (czyli „intensywnej redukcji” w dietetycznym slangu), doskonale już wiemy, że są to integralne elementy diety odchudzającej, mające kapitalne znaczenie, zwłaszcza przy „dużych”, radykalnych odchudzaniach.
Kuchnia…Arena wojny z kilogramami. To tutaj mieści się centrum dowodzenia… Jesteśmy tradycjonalistami, więc Dowódcą została Ela.
Prowadzoną przez siebie kuchnię podporządkowała zasadom zdrowego odżywiania i indeksowi glikemicznemu (IG),. Odpowiadało nam to, gdyż nie wymagało szczegółowego rozpisywania i przestrzegania jadłospisu, przewidującego np. w poniedziałek na obiad danie z drobiu, podczas gdy my akurat mieliśmy ochotę na paellę z warzyw…A zatem indeks i zbilansowane odżywianie… Ale w granicach rozsądku..
Indeks glikemiczny pozwolił na rozsądne zmniejszenie ilości węglowodanów, spożywanych w ciągu dnia, piramida zdrowego żywienia ułatwiała ograniczenie tłuszczu, a w zamian pomogła w racjonalnym dostarczaniu pożądanych składników odżywczych. Z kolei zwiększenie liczby posiłków przy jednoczesnym zmniejszeniu porcji spowodowało, że w ciągu dnia jedliśmy niewiele mniej, a jednak procesy przemiany materii zaczęły przebiegać płynniej, przez co sprawniej. Oczywiście zmniejszenie węglowodanów i tłuszczów obniżyło kaloryczność naszych posiłków, ale dzięki temu nasze organizmy mogły wreszcie zacząć konsumpcję zapasów sadełka, a nasze ciuchy stały się nagle jakieś takie zbyt obszerne.

Indeks glikemiczny (IG)

powrót do „Dieta

Sałatka z mozzarellą

2 porcje
Składniki:
wg upodobaniasałata (lodowa, masłowa lub mix sałat)
1-2 szt.papryka czerwona
1 opakowanieserek mozzarella
dowolniepomidorki cherry
dowolniecebula dymka - zielone pędy
dowolniebiała rzodkiew
przyprawa do sałatek, oliwki zielone, pieprz
2-3 łyżkiolej lniany
Sposób przygotowania:
Liście sałaty rozdrobnić (ręcznie) i równomiernie ułożyć na talerzu (lub salaterce)
paprykę kroimy na cząstki i kładziemy na sałacie
rzodkiew kroimy w niewielkie słupki i układamy na papryce
pomidorki cherry kroimy w ćwiartki i układamy na wierzchu wraz z pokrojoną w półplasterki mozzarellą
całość posypujemy przyprawą do sałatek, posiekaną zieloną cebulką, ozdabiamy oliwkami, polewamy olejem lnianym.


Gotowe. Smacznego!

Surówki i sałatki

 

Pieczywo

Dawno, dawno temu… Albo i niedawno, w czasach, gdy byliśmy jeszcze prawie symetrycznie krągli, pieczywa jedliśmy stosunkowo niewiele, znacznie mniej niż obecnie. A zatem to nie ono było, jak mi się zdaje, główną przyczyną naszej otyłości.
I to pomimo, że w naszym domu dominowało wówczas pieczywo tradycyjne, pszenne, białe i chrupiące. Od czasu do czasu kupowałam wprawdzie chleb lub bułki z mąki z pełnego przemiału, ale głównie dla siebie, bo mąż się krzywił, mawiał, że kwaśne, że mu potem ciąży żołądek. Nawet przyczyny swoich zgag upatrywał w żytnim chlebie.… Mawiał też, że chleb z ziarnami dobry jest dla ptaków i wygadywał takie tam różne inne sentencje o barwieniu cykorią itp.
Natomiast bardzo odpowiadały mu chałki, rogale, kajzerki… Bielutkie i pulchne.
Nawet wtedy unikaliśmy jednak wszelkich marketowych dmuchawców i buł makdonaldowych, zaopatrując się głównie w małych sklepach i piekarniach (co oczywiście jeszcze nie chroni w pełni przed zakupem syntetycznego pieczywa przemysłowego, a jedynie takie ryzyko ogranicza). Mieliśmy swoje „sprawdzone” chleby, staraliśmy się przy tym wybierać bochenki bardziej rumiane, o nieco spękanej skórce… Gorzej było z bułkami, zwłaszcza maślanymi, rogalami, drożdżówkami… Dopiero podczas jedzenia człowiek przekonywał się, co tak właściwie sobie zakupił…. I czasem można się było nieco zdziwić.
Zmiana rodzaju pieczywa była jednym z pierwszych kroków, które zrobiliśmy w drodze do rozmiaru M.
Nie rzucaliśmy się jednak bezkrytycznie na wszelkie wypieki „light”, „fit”, „dietetyczne”, czy „dla diabetyków”. Pamiętając o fakcie, że chleb powinien być pieczony na zakwasie, doszłam do wniosku, że po prostu tym kryterium należy się kierować, zamiast przesadzać z topowymi rodzajami pieczywa,
tym bardziej, że mamy obecnie do czynienia z modą na wszelkie wspomniane „fit”, „light” itp., co zawsze zachęca część producentów do nadużyć.
Zniknęły natomiast z jadłospisu rogale, słodkie bułki, kajzerki, biały chlebek. Ich miejsce zajęły chleby razowe, mieszane i żytnie – pieczone z mąki z pełnego przemiału (mielonej z wszystkich części ziarna). Ażeby złagodzić Darkowi to tragiczne dla niego (tak przynajmniej uważał) przejście na zdrowsze wypieki dopuściłam do menu chleby orkiszowe i typu graham, mimo że są chlebami pszennymi. Orkisz, pszenica popularna w starożytnym Rzymie, a potem w średniowiecznej Europie, po okresie zapomnienia wracająca do łask –  od tradycyjnej „pszenicy chlebowej” rózni się niższą zawartością glutenu , ale za to wyższą białka. Z kolei mąka typu graham, mimo że również pszenna, jest nieco inaczej wyrabiana – zawiera otręby.
Za najzdrowsze uchodzi pieczywo żytnie, wypiekane z mąki razowej, pełnoziarniste i na zakwasie. Charakteryzuje się stosunkowo niską (jak na pieczywo) wartością kaloryczną, mniejszą zawartością soli oraz wody. Wydłuża też czas poczucia sytości, co jest istotne dla osób odchudzających się i cierpiących na zbyt wysoki poziom cholesterolu. Jest ponadto bogate w błonnik, co z kolei nie jest bez znaczenia dla osób słodszych, gdyż nie powoduje szybszych wzrostów (ani skoków) cukru. I właśnie ten dobry wpływ na wysokość poziomu glukozy spowodował, że Pan Mąż zmienił jednak swoje upodobania i (chyba nieco przymusowo) przekonał się do pieczywa innego niż to sprzed diety.
Bądźmy jednak realistami. Jak podaje warszawski Instytut Żywności i Żywienia – odpowiednia do wypieku takiego razowego chleba mąka wytwarzana jest w zbyt małej, by nie rzec minimalnej ilości. A zatem znaczący udział w rynku muszą mieć rozmaite „fałszywki”, wytwory piekarnicze udające tylko chleby żytnie.
Jak rozpoznać dobry chleb, odróżnić go od „podrabianego”? Nie jest to zadanie łatwe, tym bardziej że inwencja piekarzy jest prawie nieograniczona. Mając świadomość, że kryteria wyboru nie są doskonałe, a całkowita ucieczka od ersatzów niestety raczej nie jest możliwa, stosujemy własną „procedurę minimalizacji”:

  • Kupujemy przede wszystkim wypieki z małych piekarni.
  • Nie ograniczamy się tylko do jednego źródła zakupów; mamy 3 sprawdzone sklepy, gdzie naprzemiennie zaopatrujemy się w pieczywo.
  • Naprzemiennie jemy kilka rodzajów (jasne lub ciemne) pieczywa żytniego lub mieszanego, albo orkiszowego i czasem typu graham (pamiętajmy, że dwa ostatnie, to pieczywo pszenne)
  • Gdy już jednak zdarzy nam się kupować chleb w nieznanym wcześniej sklepie lub markecie – czytamy, o ile to możliwe listę składników. Im krótsza, tym lepiej. Przykładowo razowiec powinien mieć w składzie: mąkę razową, zakwas, sól, ewentualnie jakieś ziarna (słonecznika, czarnuszki, pestki dyni itp.). Pewnie, że wytwórca może okazać się instytucją bardzo skromną (jak ów wiodący producent nabiału, przyłapany na niepodaniu kilku konserwantów) – nie mamy jednak na to wpływu
  • Podczas zakupu staramy się ocenić wagę podobnych rozmiarem bochenków. „Prawdziwy” chleb jest cięższy.
  • Sprawdzamy także datę produkcji i termin przydatności do spożycia (jeśli jest). Gdy wynosi tydzień lub dłużej –  zapala nam się czerwona lampka w głowie i idziemy poszukać czegoś innego.
  • Oceniamy kolor: ciemny chleb razowy ma być szary z odcieniem brązu, nie zaś rudo- lub czekoladowo-brązowy, tak jak „udający go” chleb biały, zabarwiony jedynie dla niepoznaki karmelem; jednak już w przypadku użycia innego barwnika, np. odpowiedniej dawki cykorii czy słodu – różnica kolorów nie jest tak oczywista. Można chyba jednak przyjąć, że chleb zbytnio ciemny, zbytnio brązowy lub czekoladowo-rudy jest nieco podejrzany.
  • Jeśli się da, oceniamy konsystencję miąższu: powinna być dość zbita, niekoniecznie pulchna. Miąższ chleba – lekko wilgotny i mieć niewielkie pory, słowem, mieć niezbyt atrakcyjny wygląd. To jednak ocenić można dopiero po rozkrojeniu, już w domu… A i tak jest to ocena subiektywna, bo na przykład pory chleba pieczonego na zakwasie z dodatkiem niewielkiej ilości drożdży (co jest dopuszczalne) i tak mogą wydać się nam zbyt duże.
  • Nie robimy tragedii, gdy uda nam się zjeść podrabianego dmuchawca – troszczymy się jedynie, by nie było to zbyt często

Od jakiegoś czasu sama wypiekam chleb. Jest to duża frajda, a i przynajmniej wiemy, co jemy.

 

Warzywa – naszych 7 grzechów głównych

Przystępując do naszego odchudzania i wyrównywania cukrzycy męża miałam świadomość, że podstawą diety pozostaną warzywa.

I tu zadanie wydawało mi się proste, a niezbędne zmiany – niewielkie.
Wszak od dawna jedliśmy sporo warzyw w różnych formach. Gdy jednak nieco dokładniej przyjrzałam się naszemu dotychczasowemu jadłospisowi, sprawa już nie wydala mi się tak jednoznaczna.
Uświadomiłam sobie 7 podstawowych błędów, które systematycznie popełniałam, niczym 7 grzechów głównych . Taka retrospekcja, swoisty rodzaj świeckiego rachunku sumienia czasem bywa niezbędny.
Ot, taki rodzaj wyprawy w najodleglejsze zakątki swoich nawyków i przyzwyczajeń.
grzech 1:
Zupy – chociaż do ich przyrządzana od bardzo dawna nie wykorzystywałam zasmażki, ani wywarów z kości; błędem była dodawana zbyt tłusta śmietana;
obecnie do zabielania zup wykorzystuję jogurt naturalny lub po prostu surowe mleko 2%. Twierdzimy, że nie odbija się to na walorach smakowych zup (choć oczywiście jest to rzecz gustu).
grzech 2:
Warzywa jako przystawka do drugiego dania – były obecne zawsze, w różnorodnym asortymencie… buraczki, marchewki, kalafiory, brokuły… ale gotowane (marchewki – stanowczo zbyt często). Wręcz na miękko… I do tego bułka tarta lub masło klarowane… Do kalafiora, brokułów, fasolki szparagowej… I to był błąd, grzech nr 2.
Obecnie bułki nie stosuję nigdy, zaś masło zdecydowanie rzadziej; no i rzecz najważniejsza – zmieniłam sposób obróbki warzyw: gotowane zastąpione zostały przyrządzonymi al’dente; jemy też więcej surówek. Trochę się obawiałam jak częstsze podawanie na obiad brokułów zniesie mój Pan Mąż… wcześniej robił tak płaczliwe miny… A tu, o dziwo, twierdzi, że brokuły i kalafiory smakują mu bardziej niż przed dietą… I niech tak pozostanie.
grzech 3:
Rośliny strączkowe. Jedliśmy ich sporo, jednak znowu nie do końca właściwie przyrządzonych… Naszym grzeszkiem była fasolka po bretońsku, bób, wspomniana fasolka szparagowa lub szparagi – okraszone… Smaczne to było, jednak…
Strączkowe w ogóle są pewnym problemem. Spożywanie ich w formie al’dente może być nieco ryzykowne i skończyć się drobną rewolucją żołądkową (tak jak np. jedzenie niedojrzałych gruszek lub śliwek, agrestu itp. dobrych rzeczy, ulubionych zwłaszcza w dzieciństwie)… Zalecane w dietach odchudzających, niekonieczne polecane w dietach wyrównujących glukozę. Prawie kwadratura koła. Siłą rzeczy jemy je rzadziej.
grzech 4:
Sałatka jarzynowa – tradycyjna lub bawarska; niby wszystko poprawnie… bukiet warzyw, al’dente, nawet ziemniaki, na zimno, są dozwolone dla diabetyka… Nasze grzeszenie polegało na dodawaniu majonezu… Niby majonez jest dopuszczalny, ale bez cukru… Więc ze słodzikiem.
Mając poważne wątpliwości, czy słodziki tak naprawdę są zdrowe (z dietetycznego punktu widzenia zapewne tak, ale czy jest to wystarczające?) – zastąpiliśmy majonez sosem musztardowym, ewentualnie sosem winegret albo olejem lnianym.
grzech 5:
Grzech nr 5 to zbyt duża ilość ziemniaków w jadłospisie. Tuczących, podnoszących poziom cukru. Jako jedno z niewielu warzyw, ziemniak nie jest polecany w dietach, zarówno odchudzających, jak i cukrzycowej… A jeszcze na dodatek jedliśmy je smakowicie przypieczone, smakowicie chrupiące, smakowicie rumiane… Rozpoczynając dietę, ograniczyliśmy wydatnie spożycie ziemniaków, sprowadzając je głównie do roli składnika sałatki lub zup. Jako element drugiego dania pojawiają się na talerzu niej częściej niż  2 razy w tygodniu i w znacznie mniejszych porcjach (c.a. 2 niewielkie ugotowane bulwy na osobę).
grzech 6:
Uznanie jedzenia  sałaty za grzech może się wydać nieco absurdalne. Sałata sama w sobie jest bardzo zdrowa, zawiera sporo witamin, niewiele kalorii… Cóż z tego, skoro jedliśmy ją z gęstą, tłustą śmietaną 18%, a i nie pogardzaliśmy też 30%.
Dzisiaj śmietanę wyparł jogurt, winegret lub olej lniany – i też jest dobrze, i w dodatku smacznie.
grzech 7:
Ostatni nasz grzech jest jeszcze dziwniejszy… To szpinak. Lubiliśmy… Nie wpływa jednak dobrze na wysokość poziomu cholesterolu – powiem więcej, wręcz fatalny to wpływ… Odszedł więc w zapomnienie – ale nie ze względu na kalorie, glukozę… Ze względu na nasz wysoki cholesterol… Bywa i tak.
Rozstaliśmy się także z tradycyjnym bigosem, kapustą zasmażaną – „ulubionymi warzywkami” mojego męża (jak często zwykł je nazywać), a także z kotletami z cukinii, które w chrupiącej panierce były niegdyś rarytasem na naszym stole. Nie jest to jednak pożegnanie całkowite. Żeby całkowicie nie zrywać z tradycją oraz niejako na pocieszenie – czasem robię bigos z cukinii, która zastępuje w tym przypadku kapustę, zaś w rolę smakowitej wieprzowinki wcielają się pieczarki, marchewka i niewielkie ilości pasternaku… I wszyscy są zadowoleni.

 

Przygotowania do diety – postscriptum

Artykuł „Przygotowania do diety” zawierał kilkanaście  punktów, warunkujących prawidłowe  (???) przygotowanie się do diety, o treści nieco przewrotnej, co zresztą było naszą intencją.
W każdym razie, my również czyniliśmy podobne przygotowania, sumiennie,  przez kilkadziesiąt lat. Nie wszystkie punkty realizowaliśmy należycie starannie – nie przepadamy za piwem, zresztą w ogóle niespecjalnie za alkoholami, stąd uprawianie sportu grillingowego przychodziło nam z niejaką trudnością.Podobnie rzecz miała się z paravaningiem. Rozbić parawan to dopiero połowa sukcesu – sukcesem jest jeszcze za nim wysiedzieć.I dlatego ten sport wyczynowy był i jest nam całkowicie obcy. Aczkolwiek z podziwieniem wielkim i taką jakąś nieśmiałością patrzyliśmy i zawsze patrzeć będziemy na Obywateli, którzy w trójkę lub nawet aż w czwórkę zasiadają sobie w oparach grilla na obszarze wielkości kortu tenisowego, odgrodzonym od świata i reszty plaży kilkoma, nieraz różnymi parawanami, zdobytymi nie wiadomo gdzie i pracowicie rozbitymi skoro świt, bo już o 6.00 rano, czyli w czasie, gdy reszta wczasowiczów jeszcze smacznie sobie chrapie.  Cóż, „kto rano wstaje, temu…”.  Kto rano wstaje nie musi potem dreptać z dobytkiem plażowym (100 ton samych niezbędnych rzeczy) aż na krańce plaży, czyli jakieś 100 m od wejścia…

Kilka razy udało nam się w takich wyścigach o miejsce na plaży uczestniczyć, była to jednak namiastka zawodowego paravaningu. Walczyliśmy jak lwy, wprawdzie zaledwie o prawo pobytu na leżaku, pod parasolem, ale za to mając przeciwko sobie nie byle kogo, bo zaprawionych w tego typu bojach turystów niemieckich… Więc gdy już złożyliśmy bladym świtem nasze ręczniki na hotelowych leżakach – po śniadanku, a jakże, mogliśmy spokojnie uprawiać niektóre rytuały paravaningu, leżąc sobie w cichości ducha, czytając, a nawet lekko drzemiąc i tylko od czasu do czasu, pływając w morzu. Ponieważ było to w ciepłych krajach, o dziennych spacerach brzegiem morza mogliśmy raczej zapomnieć.
Innymi słowy, sportowy aspekt przygotowań do diety nie bardzo nam wychodził. Podobnie jak aspekt medialny – kolorowe, pyszne lub nawet i przepyszne, chrupiące, zaawansowane chemicznie, wiec w opinii producentów całkowicie naturalne, produkty spożywcze  – jeśli już nie świetnie, to z pewnością nachalnie reklamowane  – jakoś niespecjalnie przemawiały do naszych zmysłów i wyobraźni…  A zatem te nasze ewidentne braki sportowo – medialne musieliśmy nadrabiać w innych obszarach.  I czyniliśmy to na tyle skutecznie, że i nam uzbierało się kilka całkiem zgrabnych powodów do przeprowadzenia diety.

powrót do
Przygotowania do diety