Sałatka z mozzarellą

2 porcje
Składniki:
wg upodobaniasałata (lodowa, masłowa lub mix sałat)
1-2 szt.papryka czerwona
1 opakowanieserek mozzarella
dowolniepomidorki cherry
dowolniecebula dymka - zielone pędy
dowolniebiała rzodkiew
przyprawa do sałatek, oliwki zielone, pieprz
2-3 łyżkiolej lniany
Sposób przygotowania:
Liście sałaty rozdrobnić (ręcznie) i równomiernie ułożyć na talerzu (lub salaterce)
paprykę kroimy na cząstki i kładziemy na sałacie
rzodkiew kroimy w niewielkie słupki i układamy na papryce
pomidorki cherry kroimy w ćwiartki i układamy na wierzchu wraz z pokrojoną w półplasterki mozzarellą
całość posypujemy przyprawą do sałatek, posiekaną zieloną cebulką, ozdabiamy oliwkami, polewamy olejem lnianym.


Gotowe. Smacznego!

Surówki i sałatki

 

Pieczywo

Dawno, dawno temu… Albo i niedawno, w czasach, gdy byliśmy jeszcze prawie symetrycznie krągli, pieczywa jedliśmy stosunkowo niewiele, znacznie mniej niż obecnie. A zatem to nie ono było, jak mi się zdaje, główną przyczyną naszej otyłości.
I to pomimo, że w naszym domu dominowało wówczas pieczywo tradycyjne, pszenne, białe i chrupiące. Od czasu do czasu kupowałam wprawdzie chleb lub bułki z mąki z pełnego przemiału, ale głównie dla siebie, bo mąż się krzywił, mawiał, że kwaśne, że mu potem ciąży żołądek. Nawet przyczyny swoich zgag upatrywał w żytnim chlebie.… Mawiał też, że chleb z ziarnami dobry jest dla ptaków i wygadywał takie tam różne inne sentencje o barwieniu cykorią itp.
Natomiast bardzo odpowiadały mu chałki, rogale, kajzerki… Bielutkie i pulchne.
Nawet wtedy unikaliśmy jednak wszelkich marketowych dmuchawców i buł makdonaldowych, zaopatrując się głównie w małych sklepach i piekarniach (co oczywiście jeszcze nie chroni w pełni przed zakupem syntetycznego pieczywa przemysłowego, a jedynie takie ryzyko ogranicza). Mieliśmy swoje „sprawdzone” chleby, staraliśmy się przy tym wybierać bochenki bardziej rumiane, o nieco spękanej skórce… Gorzej było z bułkami, zwłaszcza maślanymi, rogalami, drożdżówkami… Dopiero podczas jedzenia człowiek przekonywał się, co tak właściwie sobie zakupił…. I czasem można się było nieco zdziwić.
Zmiana rodzaju pieczywa była jednym z pierwszych kroków, które zrobiliśmy w drodze do rozmiaru M.
Nie rzucaliśmy się jednak bezkrytycznie na wszelkie wypieki „light”, „fit”, „dietetyczne”, czy „dla diabetyków”. Pamiętając o fakcie, że chleb powinien być pieczony na zakwasie, doszłam do wniosku, że po prostu tym kryterium należy się kierować, zamiast przesadzać z topowymi rodzajami pieczywa,
tym bardziej, że mamy obecnie do czynienia z modą na wszelkie wspomniane „fit”, „light” itp., co zawsze zachęca część producentów do nadużyć.
Zniknęły natomiast z jadłospisu rogale, słodkie bułki, kajzerki, biały chlebek. Ich miejsce zajęły chleby razowe, mieszane i żytnie – pieczone z mąki z pełnego przemiału (mielonej z wszystkich części ziarna). Ażeby złagodzić Darkowi to tragiczne dla niego (tak przynajmniej uważał) przejście na zdrowsze wypieki dopuściłam do menu chleby orkiszowe i typu graham, mimo że są chlebami pszennymi. Orkisz, pszenica popularna w starożytnym Rzymie, a potem w średniowiecznej Europie, po okresie zapomnienia wracająca do łask –  od tradycyjnej „pszenicy chlebowej” rózni się niższą zawartością glutenu , ale za to wyższą białka. Z kolei mąka typu graham, mimo że również pszenna, jest nieco inaczej wyrabiana – zawiera otręby.
Za najzdrowsze uchodzi pieczywo żytnie, wypiekane z mąki razowej, pełnoziarniste i na zakwasie. Charakteryzuje się stosunkowo niską (jak na pieczywo) wartością kaloryczną, mniejszą zawartością soli oraz wody. Wydłuża też czas poczucia sytości, co jest istotne dla osób odchudzających się i cierpiących na zbyt wysoki poziom cholesterolu. Jest ponadto bogate w błonnik, co z kolei nie jest bez znaczenia dla osób słodszych, gdyż nie powoduje szybszych wzrostów (ani skoków) cukru. I właśnie ten dobry wpływ na wysokość poziomu glukozy spowodował, że Pan Mąż zmienił jednak swoje upodobania i (chyba nieco przymusowo) przekonał się do pieczywa innego niż to sprzed diety.
Bądźmy jednak realistami. Jak podaje warszawski Instytut Żywności i Żywienia – odpowiednia do wypieku takiego razowego chleba mąka wytwarzana jest w zbyt małej, by nie rzec minimalnej ilości. A zatem znaczący udział w rynku muszą mieć rozmaite „fałszywki”, wytwory piekarnicze udające tylko chleby żytnie.
Jak rozpoznać dobry chleb, odróżnić go od „podrabianego”? Nie jest to zadanie łatwe, tym bardziej że inwencja piekarzy jest prawie nieograniczona. Mając świadomość, że kryteria wyboru nie są doskonałe, a całkowita ucieczka od ersatzów niestety raczej nie jest możliwa, stosujemy własną „procedurę minimalizacji”:

  • Kupujemy przede wszystkim wypieki z małych piekarni.
  • Nie ograniczamy się tylko do jednego źródła zakupów; mamy 3 sprawdzone sklepy, gdzie naprzemiennie zaopatrujemy się w pieczywo.
  • Naprzemiennie jemy kilka rodzajów (jasne lub ciemne) pieczywa żytniego lub mieszanego, albo orkiszowego i czasem typu graham (pamiętajmy, że dwa ostatnie, to pieczywo pszenne)
  • Gdy już jednak zdarzy nam się kupować chleb w nieznanym wcześniej sklepie lub markecie – czytamy, o ile to możliwe listę składników. Im krótsza, tym lepiej. Przykładowo razowiec powinien mieć w składzie: mąkę razową, zakwas, sól, ewentualnie jakieś ziarna (słonecznika, czarnuszki, pestki dyni itp.). Pewnie, że wytwórca może okazać się instytucją bardzo skromną (jak ów wiodący producent nabiału, przyłapany na niepodaniu kilku konserwantów) – nie mamy jednak na to wpływu
  • Podczas zakupu staramy się ocenić wagę podobnych rozmiarem bochenków. „Prawdziwy” chleb jest cięższy.
  • Sprawdzamy także datę produkcji i termin przydatności do spożycia (jeśli jest). Gdy wynosi tydzień lub dłużej –  zapala nam się czerwona lampka w głowie i idziemy poszukać czegoś innego.
  • Oceniamy kolor: ciemny chleb razowy ma być szary z odcieniem brązu, nie zaś rudo- lub czekoladowo-brązowy, tak jak „udający go” chleb biały, zabarwiony jedynie dla niepoznaki karmelem; jednak już w przypadku użycia innego barwnika, np. odpowiedniej dawki cykorii czy słodu – różnica kolorów nie jest tak oczywista. Można chyba jednak przyjąć, że chleb zbytnio ciemny, zbytnio brązowy lub czekoladowo-rudy jest nieco podejrzany.
  • Jeśli się da, oceniamy konsystencję miąższu: powinna być dość zbita, niekoniecznie pulchna. Miąższ chleba – lekko wilgotny i mieć niewielkie pory, słowem, mieć niezbyt atrakcyjny wygląd. To jednak ocenić można dopiero po rozkrojeniu, już w domu… A i tak jest to ocena subiektywna, bo na przykład pory chleba pieczonego na zakwasie z dodatkiem niewielkiej ilości drożdży (co jest dopuszczalne) i tak mogą wydać się nam zbyt duże.
  • Nie robimy tragedii, gdy uda nam się zjeść podrabianego dmuchawca – troszczymy się jedynie, by nie było to zbyt często

Od jakiegoś czasu sama wypiekam chleb. Jest to duża frajda, a i przynajmniej wiemy, co jemy.

 

Ziemniaki

Ziemniak sobie po prostu jest. Jest podstawą obiadów. W wielu domach, u nas również. Był.
Przysmażane, zasmażane, odsmażane, gotowane w całości, w łupinach lub puree, w formie placków, frytek, klusek… Nawet w chlebie (mąka ziemniaczana w wielu rodzajach pieczywa dodawana jako spulchniacz) – ziemniaki są obecne w jadłospisie większości Polaków c.a. 5 – 7 dni w tygodniu.U nas niegdyś również… Byłam przy tym dość wybredna, liczył się dla mnie odpowiedni zapach, sypkość, kolor… Zwracałam też uwagę, czy nie są zbyt słodkie, co zawsze dziwiło mojego męża, bo dla niego istniał zawsze tylko jeden smak ziemniaczany, a przynajmniej tak twierdził, uważając, że kapryszę.
Ziemniaki, mimo że powszechne, są warzywami niekoniecznie polecanymi dla osób bardziej krągłych. Znajdują się ponadto w grupie „podwyższonego ryzyka” diabetyków, zajmując czołowe miejsca we wszystkich rankingach produktów niepożądanych… Problem polega na tym, że wysokie wskaźniki glikemiczne osiągają bez względu na formę obróbki. Obojętne, czy gotowany, czy przysmażany – ziemniak uchodzi za wroga osoby miłującej niski indeks… A niestety, w postaci dania al’dente, a tym bardziej na surowo jeść się go nie da. W każdym razie lepiej nie próbować. Przypomnę, w dietach i wszelkich zaleceniach zdrowego odżywiania preferuje się warzywa surowe, potem al’dente, ewentualnie gotowane na parze i gotowane, przestrzegając jednocześnie przed wszelkim zasmażaniem, przysmażaniem, zapiekaniem –  szczególnie metodą „na głębokim tłuszczu”, zwłaszcza zwierzęcym. Analogicznie rzecz ma się z wartościami indeksu glikemicznego, przy czym już warzywa gotowane (o pozostałych lepiej nie wspominać) miewają owe wartości dużo wyższe niż surowe i al’dente…Walory tuczące i zdolność do podbijania poziomu glukozy w połączeniu z naszą otyłością i cukrzycą męża predestynowały ziemniaki do odrzucenia. I tak też w pierwszym okresie diety zrobiliśmy. Gdy jednak cukry nie szalały, a i ciuchy powoli stawały się jakby nieco zbyt luźne – zaryzykowaliśmy, wykorzystując fakt, że ziemniak ugotowany i zjedzony następnego dnia na zimno – traci te swoje niepożądane cechy. Spotkałam się nawet na jednym z portali społecznościowych, poświęconym cukrzycy z informacją, że takiego ugotowanego dzień wcześniej i przechowywanego przez dobę w lodówce można podgrzać (nie napisano jednak jak) i spokojnie zjeść. Ja jednak zaczęłam od sałatek.. Tradycyjną warzywną, przed laty sztandarowy punkt wszystkich imprez i przyjęć oraz bawarską nieco zmodyfikowałam, zastępując majonez olejem lnianym, sosem winegret lub musztardą, ewentualnie sosem musztardowym.Obecnie nie stronimy od ziemniaków – jemy je jednak znacznie rzadziej, w mniejszych porcjach. Ograniczyliśmy się przy tym tylko do gotowanych (także w mundurkach) oraz, rzadko, ale to bardzo rzadko, do zapiekanych w naczyniu żaroodpornym. Ponadto, po pokrojeniu w kostkę  wykorzystuję je jako składnik zup. Dla odmiany, całkowicie zrezygnowaliśmy przede wszystkim z placków ziemniaczanych (ze względu na smażenie w głębokim oleju), no i rzecz jasna frytek (z tego samego powodu, mimo że zawartość węglowodanów mają – przynajmniej wg rankingów – niższą niż ziemniaki gotowane w mundurkach – pamiętajmy jednak, że indeks glikemiczny nie jest jedynym wyznacznikiem zdrowego odżywiania).Używając ziemniaków w ten sposób, zachowujemy status quo, to znaczy nie tyjemy, a i cukry Darka zachowują się wyjątkowo przyzwoicie… Innymi słowy, wszystko z umiarem.

Owoce – zakazany owoc?

Postrzegane jako bogate źródło witamin, symbol zdrowia, zdrowego odżywiania, substytut słodyczy. Są wprawdzie ważną składową diety, ale nie można ich stosować bez ograniczeń.
Dotyczy to zwłaszcza wszystkich będących na bakier z prawidłowymi poziomami cukru, a także osób chcących odżywiać się zdrowo, w sposób zbilansowany.
Ludzie niemający cukrzycy, a jedynie walczący z nadwagą również muszą być czujni: owoce mogą bowiem potęgować uczucie głodu, a to z kolei zupełnie nie sprzyja utracie kilogramów i sprawia, że dieta staje się nagle o wiele mniej przyjemna… I trudniejsza do zniesienia.Pamiętając o tym, trzymamy się kilku zasad, chociaż, jak już dokładnie sprawdziliśmy, spożycie owoców nie ma najmniejszego wpływu na poziomy glukozy Darka.Odpowiednia pora.
Nie jemy ich zbyt późno, a w żadnym wypadku na chwilę przed położeniem się spać. Zresztą konsekwentnie pilnujemy, żeby 2 godziny przed snem nie jeść zgoła niczego… Wbrew pokutującemu przesądowi, że dobrze zjeść „jabłuszko dla zdrowotności” tuż przed zaśnięciem…
Według słów dietetyka, u którego byliśmy na konsultacjach – obciąża to układ trawienny bardziej niż takie samo jabłko zjedzone wciągu dnia, bo w trakcie snu trawienie (jak i wszystkie procesy życiowe) odbywa się wolniej, a z kolei owoce dość szybko fermentują…

Nie wnikam, jakie to ma dokładne przełożenie na metabolizm naszego organizmu. Pamiętajmy jednak, że owoce mogą wszakże potęgować głód, więc wstawanie w środku nocy i poszukiwanie skarbów w lodówce jest mało eleganckie – i na tym poprzestańmy… Owoce jemy raz dziennie, do godziny 14.00.
Odpowiednie porcje.
Oprócz pory jedzenia, ważną kwestią jest ilość. Ile śliwek zjeść? Czy jedna to nie będzie aż nadto? A może lepiej od razu 5 kg? A jabłek? Gruszek? Porzeczek? Cukry proste (fruktoza) zawarte w owocach są łatwo i szybko przyswajalne, przez co u diabetyków nadmiar zjedzonych gruszek, czy malin może powodować wahnięcia glukozy, a u nie-diabetyków – ów wzmożony głód…
Zaś u wszystkich – pewne dolegliwości znane przede wszystkim z dzieciństwa. Być może w ustaleniu bezpiecznej wielkości jednorazowej porcji pomocna będzie zasada pięści, którą stosujemy, i którą wskazał nam dietetyk.
Otóż jednorazowo zjadamy tyle śliwek, porzeczek, winogron, ile zdołamy pomieścić w dłoni. Brzoskwinię, gruszkę jabłko z kolei – wielkości naszej pięści. Jeśli są większe, zjadamy je po prostu na raty…A co z bananem?
Oczywiście, kryterium to orientacyjne, dające jednak pewien ogląd, jaka porcja jest mniej więcej bezpieczna dla cukru i kilogramów.Surowe i niezbyt dojrzałe.
Zasada pięści nie ma niestety zastosowania do owoców kandyzowanych, suszonych, gotowanych… Po systematycznym zjadaniu po garści rodzynków lub suszonych daktyli, glukoza zapewne poszybuje niczym rekordzista świata w lotach narciarskich, a i ubytek kilogramów nieco przesunie się w czasie…
Pamiętając o tym, nigdy nie stosowaliśmy tego rodzaju praktyk, co jednak nie oznacza, że wydłubujemy rodzynki z ciasta, czy wiśnie z galaretki. Nie. Po prostu przetworzone jemy sporadycznie i w małych ilościach. I to nawet nie dlatego, że zalecane są owoce nie dość że surowe, to w dodatku nieprzejrzałe (zawierające większe ilości fruktozy). Przetwory są dla nas po prostu zbyt słodkie.
Nie dramatyzujemy także kwestii dojrzałości lub niedojrzałości, chociaż w pierwszej fazie obserwacji zachowania glukozy trzymaliśmy się tej zasady dość mocno. Skoro jednak glukoza nie wariuje… Tym bardziej, że owoce niedojrzałe mogą powodować wspomniane dolegliwości znane głównie w dzieciństwie… 
Diabetykom zaleca się jedzenie przede wszystkim czereśni, grejpfrutów, gruszek, jabłek,  dozwolona jest także pomarańcza, czarna porzeczka, borówki, truskawki, granat, maliny. Na cenzurowanym jest banan i słodkie winogrona. Jednakże nie zauważyliśmy, żeby akurat ich zjedzenie, oczywiście w rozsądnej ilości, miało znaczące przełożenie na wysokość wskazań gleukometru, tj. przekroczenie poziomów dopuszczalnych po jedzeniu.
W odniesieniu do owoców nie trzymamy się kurczowo klasyfikacji pod kątem zawartej fruktozy. Przede wszystkim przestrzegamy zasady, ażeby nie jadać ich zbyt późno i w zbyt dużych porcjach. I to wystarczy.
Najczęściej przygotowuję sałatkę owocową, złożoną głównie z jabłek, gruszek, śliwek, kiwi, brzoskwiń, nektaryn, kaki, mango lub melonów – zależnie od tego, co tam mam aktualnie pod ręką. Kombinacja w sumie jest dowolna. Całość posypuję miętą, do smaku, albo cynamonem (odmiany cejlońskiej) mającym ponoć działanie obniżające poziom cukrów.
Już biblijna historia Adama i Ewy sugeruje, że skutki jedzenia owoców mogą być różne i niekoniecznie zgodne z oczekiwaniami. Po prostu Adam z Ewą zjedli o jedno jabłko za dużo i w dodatku nie to, które należało…

Jabłko stało się też pośrednią przyczyną upadku i całkowitego zniszczenia mitologicznej Troi (złote jabłko z napisem „Dla najpiękniejszej”, spór między boginiami, Parys rozjemca, Helena, oblężenie Troi, Odyseusz, koń trojański, pożoga i katastrofa  etc,etc).  Tyle mityczne, kasandryczne wizje. Na szczęście w odchudzaniu nie mają aż tak szerokiego odzwierciedlenia.
Aczkolwiek, stosujący tzw, dietę redukcyjną, muszą się czasem zmierzyć z mitem.

Jest nim przekonanie, że owoce są bardzo zdrowe i można je jeść bez ograniczeń, o dowolnej porze, nawet przed snem.

 

Warzywa – naszych 7 grzechów głównych

Przystępując do naszego odchudzania i wyrównywania cukrzycy męża miałam świadomość, że podstawą diety pozostaną warzywa.

I tu zadanie wydawało mi się proste, a niezbędne zmiany – niewielkie.
Wszak od dawna jedliśmy sporo warzyw w różnych formach. Gdy jednak nieco dokładniej przyjrzałam się naszemu dotychczasowemu jadłospisowi, sprawa już nie wydala mi się tak jednoznaczna.
Uświadomiłam sobie 7 podstawowych błędów, które systematycznie popełniałam, niczym 7 grzechów głównych . Taka retrospekcja, swoisty rodzaj świeckiego rachunku sumienia czasem bywa niezbędny.
Ot, taki rodzaj wyprawy w najodleglejsze zakątki swoich nawyków i przyzwyczajeń.
grzech 1:
Zupy – chociaż do ich przyrządzana od bardzo dawna nie wykorzystywałam zasmażki, ani wywarów z kości; błędem była dodawana zbyt tłusta śmietana;
obecnie do zabielania zup wykorzystuję jogurt naturalny lub po prostu surowe mleko 2%. Twierdzimy, że nie odbija się to na walorach smakowych zup (choć oczywiście jest to rzecz gustu).
grzech 2:
Warzywa jako przystawka do drugiego dania – były obecne zawsze, w różnorodnym asortymencie… buraczki, marchewki, kalafiory, brokuły… ale gotowane (marchewki – stanowczo zbyt często). Wręcz na miękko… I do tego bułka tarta lub masło klarowane… Do kalafiora, brokułów, fasolki szparagowej… I to był błąd, grzech nr 2.
Obecnie bułki nie stosuję nigdy, zaś masło zdecydowanie rzadziej; no i rzecz najważniejsza – zmieniłam sposób obróbki warzyw: gotowane zastąpione zostały przyrządzonymi al’dente; jemy też więcej surówek. Trochę się obawiałam jak częstsze podawanie na obiad brokułów zniesie mój Pan Mąż… wcześniej robił tak płaczliwe miny… A tu, o dziwo, twierdzi, że brokuły i kalafiory smakują mu bardziej niż przed dietą… I niech tak pozostanie.
grzech 3:
Rośliny strączkowe. Jedliśmy ich sporo, jednak znowu nie do końca właściwie przyrządzonych… Naszym grzeszkiem była fasolka po bretońsku, bób, wspomniana fasolka szparagowa lub szparagi – okraszone… Smaczne to było, jednak…
Strączkowe w ogóle są pewnym problemem. Spożywanie ich w formie al’dente może być nieco ryzykowne i skończyć się drobną rewolucją żołądkową (tak jak np. jedzenie niedojrzałych gruszek lub śliwek, agrestu itp. dobrych rzeczy, ulubionych zwłaszcza w dzieciństwie)… Zalecane w dietach odchudzających, niekonieczne polecane w dietach wyrównujących glukozę. Prawie kwadratura koła. Siłą rzeczy jemy je rzadziej.
grzech 4:
Sałatka jarzynowa – tradycyjna lub bawarska; niby wszystko poprawnie… bukiet warzyw, al’dente, nawet ziemniaki, na zimno, są dozwolone dla diabetyka… Nasze grzeszenie polegało na dodawaniu majonezu… Niby majonez jest dopuszczalny, ale bez cukru… Więc ze słodzikiem.
Mając poważne wątpliwości, czy słodziki tak naprawdę są zdrowe (z dietetycznego punktu widzenia zapewne tak, ale czy jest to wystarczające?) – zastąpiliśmy majonez sosem musztardowym, ewentualnie sosem winegret albo olejem lnianym.
grzech 5:
Grzech nr 5 to zbyt duża ilość ziemniaków w jadłospisie. Tuczących, podnoszących poziom cukru. Jako jedno z niewielu warzyw, ziemniak nie jest polecany w dietach, zarówno odchudzających, jak i cukrzycowej… A jeszcze na dodatek jedliśmy je smakowicie przypieczone, smakowicie chrupiące, smakowicie rumiane… Rozpoczynając dietę, ograniczyliśmy wydatnie spożycie ziemniaków, sprowadzając je głównie do roli składnika sałatki lub zup. Jako element drugiego dania pojawiają się na talerzu niej częściej niż  2 razy w tygodniu i w znacznie mniejszych porcjach (c.a. 2 niewielkie ugotowane bulwy na osobę).
grzech 6:
Uznanie jedzenia  sałaty za grzech może się wydać nieco absurdalne. Sałata sama w sobie jest bardzo zdrowa, zawiera sporo witamin, niewiele kalorii… Cóż z tego, skoro jedliśmy ją z gęstą, tłustą śmietaną 18%, a i nie pogardzaliśmy też 30%.
Dzisiaj śmietanę wyparł jogurt, winegret lub olej lniany – i też jest dobrze, i w dodatku smacznie.
grzech 7:
Ostatni nasz grzech jest jeszcze dziwniejszy… To szpinak. Lubiliśmy… Nie wpływa jednak dobrze na wysokość poziomu cholesterolu – powiem więcej, wręcz fatalny to wpływ… Odszedł więc w zapomnienie – ale nie ze względu na kalorie, glukozę… Ze względu na nasz wysoki cholesterol… Bywa i tak.
Rozstaliśmy się także z tradycyjnym bigosem, kapustą zasmażaną – „ulubionymi warzywkami” mojego męża (jak często zwykł je nazywać), a także z kotletami z cukinii, które w chrupiącej panierce były niegdyś rarytasem na naszym stole. Nie jest to jednak pożegnanie całkowite. Żeby całkowicie nie zrywać z tradycją oraz niejako na pocieszenie – czasem robię bigos z cukinii, która zastępuje w tym przypadku kapustę, zaś w rolę smakowitej wieprzowinki wcielają się pieczarki, marchewka i niewielkie ilości pasternaku… I wszyscy są zadowoleni.

 

Towarzysz… Mój glukometr

Nie mogąc i zresztą nawet nie chcąc uwolnić się od towarzystwa Wampirka, od początku systematycznie korzystam z jego usług.
Do pierwszej wizyty u diabetologa mierzyłem się tylko na czczo – i jakoś nie udawało mi się przekraczać magicznej 100mg/dL, ani też spadać poniżej 75.  Raz, o poranku było blisko… Ku swojemu zdziwieniu wyczytałem na glukometrze 78. Profilaktycznie, nie bez przyjemności, zabrałem się do podnoszenia poziomu cukru. Poczęstowałem się 2 kostkami mojej ulubionej czekolady Moser Roth 85% i 3 sezamkami. Niestety, kres dalszej terapii położyły protesty Eli…
Po swym debiucie u diabetologa zmieniłem sposób monitorowania poziomu glukozy. Zgodnie z zaleceniami zastosowałem rotację pomiarów – 2 h po posiłku (czyli jeżeli np. w poniedziałek mierzyłem glukozę na czczo, to wtorkowy pomiar odbywał się po śniadaniu, w środę mierzyłem cukier po II śniadaniu, w czwartek – po obiedzie itd.) Chodziło o sprawdzenie pracy trzustki…
Obecnie, za zgodą lekarza nie muszę mierzyć się codziennie, a jednak to robię. Poza tym, dodatkowo sprawdzam cukier zawsze wtedy, gdy odczuwam wyrzuty sumienia, że coś przeskrobałem, zjadłem czegoś za dużo lub nie takiego… Doktor zakreśliła dopuszczalną granicę cukru na poziomie do 140. Ja ją sobie samowolnie obniżyłem do 125. Gdy osiągnę więcej, odczuwam niepokój i – jeśli to możliwe zbieram kuper na siłownię lub kije, ewentualnie następny mój posiłek jest mniej glikemiczny, piję czerwoną herbatkę lub – co jest chyba najgorsze – gdy pora jest stosowna, rezygnuję z podwieczorku… Masochista… Staram się trzymać cukier na poziomie 110-120 (2h po posiłku), a wtedy zaraz wynikiem chwalę się Eli. Gdy wynik jest nieco ponad – też tragedii nie ma, ale wtedy dyskretnie milczę…

Może i  jest to nieco wywrotowa idea, ale do wskazań glukometru można czasem podchodzić dość liberalnie, przynajmniej wtedy,  gdy jest się jako tako unormowaną Słodką Dwójką. Oczywiście nie chodzi o to, żeby po zobaczeniu np. 180mg/dL na glukometrze uczcić to piwkiem z tłuściutką goloneczką, przegryzaną ciastkiem z kremem, a z kolei po 101 na czczo zaraz wpadać w panikę i pędzić do wszystkich okolicznych specjalistów, albo na wszelki wypadek rozpoczynać pożegnanie ze światem… Jak można zauważyć, jednostkowy pomiar jeszcze o niczym nie świadczy. Gorzej, gdy pojawia się niedobra tendencja, powtarzalność takich różnych dziwnych wyników, długotrwała zmiana. I w takich przypadkach najlepiej byłoby uszczęśliwić swą osobą diabetologa lub przynajmniej lekarza rodzinnego. Zupełnie nie ma na co czekać. Wiem, wiem, nie miałem takiej sytuacji, fajnie się mówi – jednak właśnie tak bym zrobił.

Osobną kwestią są palce, kłute codziennie, nieraz i po kilka, kilkanaście razy. Mogą z czasem zacząć boleć. Nie doświadczyłem tego osobiście, jednak na forach dla Słodkich dość często ten problem jest poruszany. Żeby go nieco złagodzić, zaleca się zmianę palców przy kolejnych pomiarach. Wykorzystuję w sumie cztery paluchy: środkowy (wtedy wyobrażam sobie, że pokazuję go swojej cukrzycy i czuję się wtedy raźniej) i wskazujący obu rąk. Z kolei kolega z pracy, również słodka dwójka – pobiera krew z wszystkich palców… I trudno powiedzieć skąd taka rozbieżność w zaleceniach lekarzy.

Reasumując, samokontrolę glukometrem traktuję jako metodę trzymania się w ryzach, ochronę przed nadmiernymi, kulinarnymi szaleństwami, monitoring mej słodkiej duszy i ewentualny sygnał do korekty terapii. Pilnuję przy tym, żeby korzystać zawsze z dokładnego glukometru. Tak się bowiem składa, że po mniej więcej roku użytkowania część z nich może wykazywać tendencje do zaniżania wskazań, wprawdzie głównie w odniesieniu do wyższych poziomów cukru ( od 180 wzwyż), jednak na wszelki wypadek, przynajmniej raz w roku poddaję swój glukometr testom w poradni i – gdy trzeba wymieniam (mam już w tej chwili trzeci).
Siebie z kolei poddaję testom regularnie, co trzy miesiące. Według wszelkich reguł sztuki poddaję się badaniu HbA1c, tj. poziomu hemoglobiny glikowanej, stanowiącemu jak gdyby średnią poziomów z ostatnich 3 miesięcy. I to badanie, a nie pomiary dzienne uznawane jest za wykładnię stanu schorzenia i prawidłowego przebiegu diety. I wpadam trochę w samozachwyt, gdyż jak dotąd ani razu nie udało mi cię przekroczyć dopuszczalnego poziomu (wynoszącego 6,0%-6,5%, zależnie od metody oznaczenia, stosowanej przez laboratorium wykonujące badanie). I tego trzeba się trzymać. To nie jest rekord do pobicia. Zresztą Elżbieta czuwa…Nie ma co pisać o skutkach nieleczonej cukrzycy, dostępnych materiałów na ten temat jest sporo… Znałem jednak kilka osób, które uniknęły cukrzycowej ślepoty i amputacji kończyn. Tylko dlatego, że wcześniej dopadł je wylew…
Pamiętajmy o tym, nim zbagatelizujemy cukrzycę.

Wampirek…Mój glukometr

Wampirek…Kapuś…Pijawka…Osa…Żądło…Wędrując po diabetycznych forach trudno czasem uznać, że glukometry są przesadnie lubiane przez  swoich użytkowników…I coś w tym jest.
Monotonia, obowiązek, Nemezis, czasem ból palców…
Mam świadomość, że moja słodka dwójka pod względem skali zaawansowania jest igraszką, zabawką zaledwie. Wychwycona w porę, wyrównana, śpi sobie niczym śpiąca królewna. I nie mam nic przeciwko, jednak jednym z warunków są niestety stałe kontakty z Wampirkiem.
Z początku postanowiłem go olewać, nie darzyłem też przesadnym zaufaniem. Na ulotce informacyjnej wyczytałem, że nie należy powtarzać pomiarów w zbyt krótkim czasie. I co zrobiłem w pierwszej kolejności? Dziabnąłem się raz po razie w dwa palce, w odstępie czasowym potrzebnym do wymiany paska. I wyniki – różne – wcale mnie nie zdziwiły. Powtarzałem jeszcze eksperyment, a to pikając się dwukrotnie w ten sam palec, a to przy okazji badań krwi – w chwilę po pobraniu z żyły. Wyniki oczywiście odmienne, rzecz zupełnie naturalna, ale mogłem snuć różne dywagacje o mojej cukrzycy, co Elę doprowadzało do szewskiej pasji. Powiem uczciwie, w tym pierwszym okresie kłułem się głównie dlatego, żeby żona nie marudziła, żeby się w końcu odczepiła, bo stała nade mną jak Cerber jakiś i autentycznie cieszyła się z wyników, chyba nawet bardziej niż ja. A wyniki były rewelacyjne, tak rewelacyjne, że zacząłem mieć wątpliwości, czy coś takiego jak cukrzyca 2 w ogóle na tym pięknym świecie istnieje i czy mam z nią cokolwiek wspólnego.

Nie wiem, czy to zasługa mojej fantastycznej Elżbiety i jej diety, czy tabletek, czy może jednego i drugiego… W każdy razie dobre wyniki zachęcają do pomiarów. Traktuję je jako rodzaj rozgrywek sportowych – meczu lub walki bokserskiej, która musi wyłonić zwycięzcę. Do pomiaru przystępuję zawsze z pewnym zaciekawieniem: ”kto kogo tym razem?”. Może to i podejście nader rozrywkowe i niezbyt mądre, jednak pozwala mi na unikanie poczucia przykrego obowiązku, nie czuję się „pokrzywdzony przez los, bo muszę…” Postanowiłem na początku, że nie dam się zwariować cukrzycy, że nie będę żyć jak w oblężonej twierdzy, ale i nie pozwolę, żeby się ta cukrzyca rozwinęła. I to, przynajmniej na razie daje się zrobić. Mam poza tym moją Elżbietę…Nie ma co pisać o skutkach nieleczonej cukrzycy, dostępnych materiałów na ten temat jest sporo… Znałem jednak kilka osób, które uniknęły cukrzycowej ślepoty i amputacji kończyn. Tylko dlatego, że wcześniej dopadł je wylew…
Pamiętajmy o tym, nim zbagatelizujemy cukrzycę.